!Arkady Fiedler - Rio de Oro - Na ścieżkach Indian brazylijskich.txt

(488 KB) Pobierz
шШШШШШШшШ
о
О
CL
ф
уО
О
■и   >
>
Г"
гп   О я  <
ARKADY FIEDLER
R
cf
e
OR
NA ŚCIEŻKACH
INDIAN BRAZYLIJSKICH
NASZA KSIĘGARNIA WARSZAWA 1960
вман
Okładkę projektował ANTONI PUCEK
ЩЧЪ
PRINTED IN POLAND
Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia" Warszawa  1960.   Wyd. V
Nakład 20 000+260 egz. Ark wyd. 9,0 Ark. druk. 10,5+16 wkładek Pap. druk. mat. ki. Ш 70 g, 86 X 122 prod. F-ki Pap. w Kluczach Oddano do składania 16. 12. 1959.            Podpisano do druku 27. 6. 60.
Druk ukończono w lipcu 1960 r. Zakłady Graficzne im. Marcina Kasprzaka w Poznaniu — 112/6 — L-7
300km
CZĘŚĆ   I
NAD MARE0U1NHĄ
PRZESTROGA CZY GROŹBA?
I odnoszę głos, ażeby przekrzyczeć wrzask dzikich papug, które przed chwilą siadły na pobliskim drzewie piniorowym.
—  Pragnę zwiedzić obozy Indian nad Mareąuinhą — mówię do Aprisita Fereiry.
—  Senhor pragnie zwiedzić obozy Indian nad Mareąuinhą? — powtarza Fereiro przeciągle, obrzucając mnie niechętnym spojrzeniem. — To niemożliwe!
Fereiro jest urzędowym opiekunem Indian Koroadów, żyjących w dolinie rzeki Ivahy w brazylijskim stanie Parana. Mieszka u wejścia do rozległej kolonii Candido de Abreu, która stanowi w tej okolicy najdalej na zachód wysuniętą placówkę cywilizacji, wykarczowaną niedawno temu w puszczy nadivaheńskiej. Od szeregu miesięcy nasza wyprawa zoologiczna polowała w tej wspaniałej puszczy dokoła Candido de Abreu, zbierając obfite plony dla polskiego muzeum. Teraz przyszła pora na to, by wyruszyć dalej na południowy zachód, choćby o kilkadziesiąt kilometrów, zwiedzić obóz Indian nad Mareąuinhą i w tamtejszych lasach urządzić łowy na grubego zwierza.
7
Lecz oto napotykam niespodziewane trudności: Aprisito Fereiro, Brazylijczyk, sprawujący z ramienia rządu stanowego władzę „dyrektora Indian", nie chce, żebym tam < poszedł. W oczach jego zapalają się złe, zielone ogniki, gdy powtarza twardym głosem:
—  To niemożliwe!
Dziwi mnie jego nieprzychylność. Inni Brazylijczycy są na ogół uprzedzająco grzeczni. Tłumaczę mu, że zamierzam tropić tapiry i jaguary nad Mareąuinhą, tam podobno dość pospolite, oczywiście wynagradzając Indian za prawo polowania na ich terenie. Lecz Fereiro jest nieustępliwy: nad Mareąuinhą — zapewnia — narażę się na wielkie niebezpieczeństwo. Klimat tam wyjątkowo niezdrowy, grasują zabójcze odmiany malarii.
Na potwierdzenie tych słów Fereiro wskazuje na jedną ze ścian swej chaty, przy której w istocie leżą pokaźne paczki i skrzynie z różnymi lekarstwami. Przypomina mi się, co słyszałem w kolonii o „uczciwości" Fereiry: że podobno niezły grosz przywłaszcza sobie sprzedając po-kątnie okolicznym osadnikom rządowe lekarstwa, przeznaczone dla Indian. Czyżby obawa, że wykryję te matactwa, była przyczyną jego niechęci do mej zamierzonej wyprawy nad Mareąuinhę?
—  Nie lękam się chorób — odpowiadam. — Mam dobrą apteczkę polową...
Wtem budzi się oswojona papuga marakana, drzemiąca dotychczas na drągu pod dachem i, jak gdyby zarażona podnieceniem swego pana, wszczyna ogłuszający wrzask trzepocząc skrzydłami. Fereiro szybko ją łapie i wyrzuca na dwór.
—  Nie wiem, czy senhorowi wiadomo — mówi następnie — że Koroadzi, szczególnie nad Mareąuinhą, odznaczali się zawsze niespokojnym duchem. Przed pięciu laty doszło tam do krwawego buntu, który trzeba było przy-
8
kładnie uśmierzać. Polało się wtedy sporo krwi i do dnia dzisiejszego nie ma należytego spokoju nad Mareąuinhą. Co innego gdzie indziej, w innych rezerwatach indiańskich, tam można iść. Ale nad Mareąuinhę — to byłoby szaleństwem, senhorl
—  Nie przeciw mnie buntowali się Indianie — napomykam z uśmiechem — i nie ja ich przykładnie uśmierzałem...
Nastaje przykre milczenie. Żałuję, że w ogóle tu przyszedłem. Fereiro nie spuszcza ze mnie badawczego wzroku i nagle, przeskakując ni stąd, ni zowąd na inny temat, pyta brutalnie:
—  W jakim celu, proszę mi wyjawić, w jakim właściwie celu senhor przybył w te okolice?
—  Wszyscy tu w całej kolonii Candido de Abreu — wpadam w ten sam ton — dokładnie to wiedzą: przybyłem, ażeby podjąć wasz skarb brazylijski...
Nie sądziłem, że słowa te podziałają na niego tak dziwnie. Wywołają zdumienie, niedowierzanie, zielone błyski w oczach. Pyta z odcieniem wrogości:
—  Nie rozumiem. Jaki skarb?
Przez otwarte drzwi chaty widać pobliską puszczę. U jej skraju, nie dalej niż o sto kroków od chaty, stoi nad brzegiem rzeczki Ubasinho olbrzymie drzewo suma-uba. Przed chwilą przyleciało na jego wierzchołek kilkanaście najdziwaczniejszych ptaków — tukanów — o groteskowo olbrzymich dziobach, jak przyprawione w karnawale nosy — i teraz potężnie pokrakują.
—  Oto skarby waszej przyrody, które tu zbieram — mówię wesoło, wskazując na stado tukanów.
Fereiro skinieniem głowy potakuje z uznaniem.
—  Rozumiem — powiada — jest pan przyrodnikiem. Rozbawieni śledzimy śmieszne baraszkowanie ptaków,
lecz po chwili tukany przenoszą się w głąb puszczy.
9
—  Czy senhor zna sprawę Niemca Degera z Ponta Grossy? — pyta,potem Fereiro.
—  Coś się obiło o moje uszy — odpowiadam.
—■ Deger był ciekawy i wścibski. Pomimo przestróg poszedł nad Mareąuinhę. Było to dwa lata temu. Zginął zamordowany.
—  Ale podobno wcale nie przez Indian!
—  To prawda. Lecz zginął, bo był zbyt ciekawy... Fereiro mówi to takim głosem, że nie wiadomo: przestroga to czy ukryta groźba?
Gdy opuszczam jego chatę, papuga, wyrzucona poprzednio na dwór, zaczyna znowu drzeć się krzycząc: Corra, corra! — co oznacza po portugalsku: zmykaj, biegnij!
Po tej niemiłej rozmowie z dyrektorem Indian maleją widoki mego pójścia nad Mareąuinhę i już godzę się z porzuceniem tego zamiaru, gdy pewnego dnia wszystko się odmienia. Poznaję Tomasza Pazia, polskiego kolonistę znad rzeki Baiłe, w pobliżu Candido de Abreu. Wesoły towarzysz i zuchwały pionier o szerokiej duszy zna wszystkich ważniejszych Indian, przyjaźni się z wodzem Monoisem nad Mareąuinhą, bywa u niego w gościnie, natomiast o Aprisito Pereirze i jego chytrych przestrogach wyraża się z pogardą.
—  Fereiro to znany oszust! — oświadcza. — Przyjechał tu, żeby szybko wzbogacić się na Indianach.
—  Jeśli oszust jest znany, to powinni go wyrzucić z urzędu.
—  Wyrzucić? Przyjdzie na jego miejsce drugi rzezimieszek, jeszcze gorszy. I któż miałby go wyrzucić? Ci w Kurytybie, w rządzie stanowym? Toż to kumotry Fereiry! Wszyscy są tacy sami jak on i dokładnie wiedzą, kogo tu przysłali. U góry mamy zwartą zgraję nicponiów, którzy wzajemnie się popierają i niemiłosiernie doją kraj.
10
Gdy jedni dostatecznie się obłowią, przychodzi tak zwana rewolucja i inni, im podobni, z kolei dobierają się do żłobu. Jesteśmy w kleszczach żarłocznych pasożytów, a kraj coraz biedniejszy — i z tego błędnego koła nie ma wyjścia.
—  Czy rzeczywiście nie ma wyjścia?
—  Diabli wiedzą! Żeby było lepiej, trzeba by zmienić cały system rządzenia.
—  Otóż to!
—  A jak tu zmienić, kiedy wyzyskiwane masy są zupełnie bierne?
Pazio, zaszyty w swych lasach, zna miejscowe utrapienia, natomiast mniej pojęcia ma o tym, co dzieje się w miastach brazylijskich. Tam masy, o których wspomina, coraz wyraźniej sobie uświadamiają, w czym tkwi właściwe źródło ich nędzy i w jaki sposób należy mu zaradzić.
—  Fereiro — wracam do poprzedniego tematu — wspomniał mi o wypadku Degera nad Mareąuinhą. Cóż to była za heca?
—  Głupia i zagadkowa.
—  Po co Deger tam w ogóle lazł?
—  Podobno szukał jakiejś złotodajnej rzeki, która gdzieś w pobliżu Mareąuinhy rzekomo kryje bajeczne skarby. W każdym razie to pewne, że nie Indianie go zakatrupili.
—■ Czy Fereiro był już wtedy dyrektorem Indian?
—  Byłl — Pazio mruży figlarnie jedno oko zgadując moje myśli. — I niewykluczone, że maczał swe palce w tej brudnej aferze.
Potem śmieje się i poklepuje czule swój wielki rewolwer u pasa.
—  Będziemy czujni... Więc co, idziemy nad Mareguinhę?
—  Idziemy!
11
DWIE DŁONIE NA LEWO OD SŁOŃCA
W cztery tygodnie po tej rozmowie, w połowie lutego, dochodzimy do rzeki Ivahy i zatrzymujemy się w chacie Franciszka Goncalvesa, około dwudziestu kilometrów na południowy zachód od kolonii Candido de Abreu. Młody Brazylijczyk, o dzikim, lecz nieodrażającym wyglądzie leśnych ludzi, tak zwanych kabokli, wita nas z ożywieniem i odstępuje nam część swej ubogiej ranszy. Razem ze mną przybywa Tomasz Pazio, jak zawsze pełen otuchy i humoru, Antoni Wiśniewski, mój dzielny towarzysz z Polski, leśnik i znakomity zoolog naszej wyprawy przyrodniczej, Michał Budasz, syn kolonisty z Candido de Abreu, pomocnik Wiśniewskiego i zręczny już preparator skórek, i wreszcie jego brat, Bolek Budasz, nasz czter-■ nastoletni kuchcik.
Chata Franciszka Goncahresa wznosi się w dolinie rzeki, lecz nie nad samą wodą. Trzeba przejść kilkaset kroków ścieżką wśród zarośli, ażeby stanąć nad brzegiem Ivahy, rzeki dobrze znanej polskim kolonistom.
Drogi, jakimi postępowało odkrywanie różnych połaci naszej ziemi, sprawiły, że przeważną część rzek, a szczególnie rzek w tropikach, poznawaliśmy lepiej i badali dokładniej przy ujściu, w dolnym ich biegu, bliżej morza, aniżeli przy źródle. Ivahy tymczasem stanowi wyjątek. Rzeka bierze początek w zaludnionej części brazylijskiego stanu Parana, na tak zwanym Wyżu Parańskim, skolonizowanym już od kilkudziesięciu lat. Płynie zrazu w kierunku północno-zachodnim przez stare kolonie Calmon i There-sina, potem coraz bardziej zbacza ku wschodowi, przecinając kraj coraz pierwotniejszy. Wokół kolonii Apuka-rana jest już sporo puszczy dziewiczej, a kolonia Candido de Abreu, leżąca o dwadzieścia kilometrów dalej na za-
12
chód, nie nad samą Ivahy, lecz nad jej odpływem Uba-sinho, to już ostatnie skupisko zamieszkane w okresie naszej wyprawy przez osadników. Dokoła niego i dalej żyją jeszcze tu i ówdzie, zaszyci w głuchych ostępach, nieliczni kabokle, a na południowym brzegu Ivahy koczuje indiański szczep Koroadów.
Dalej na zachód — to już jedna, olbrzymia, bezludna i prawie nie znana puszcza, ciągnąca się przez setki kilometrów aż do rzeki Parana i do Matto Grosso. Przez tę knieję toczy swe nurty, pełna bystrzyn i ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin