Hoel Sigurd - Droga na kraniec świata.pdf

(1087 KB) Pobierz
Sigurd Hoel
DROGA NA KRANIEC
ŚWIATA
Przełożyła z norweskiego
BEATA HŁASKO
Tytuł oryginału
Veien til verdens ende
891118917.001.png
Rajski ogród
Sam
NAJDAWNIEJSZE jego wspomnienie:
Leżał w łóżku. Spał długo, od niepamiętnych czasów. Teraz obudził się. Wstał ze snu,
podniósł się na łóżku, wysunął głowę nad poręczą i rozejrzał się dokoła.
Był sam.
Przez okno wpadało światło. Duża plama jaśniała na podłodze. W izbie nie było
ciemno. Wszystko jednak wydawało się obce i straszne, samotność też była przerażająca. Nie
miał odwagi pozostać sam w łóżku, wydostał się zatem na wielką przestrzeń podłogi. Tam
jednak ogarnęło go lodowate zimno i poczuł się jeszcze bardziej samotny. Czworonożne
istoty, obce i ponure, stały pod ścianami na krótkich łapach, patrzyły na niego i ścigały go
długimi cieniami. Z płaczem wzywał matkę. Szedł przez zimną izbę, wzywając ją. Dotarł do
świetlistej plamy na podłodze i ujrzał księżyc – przerażający widok: oślepiająco blady
człowiek w płomiennym ubraniu sięgał po niego długimi, białymi rękami o długich, cienkich
i białych palcach, które przenikały przez szybę, aby go schwytać. Stanął jak wryty. Za oknem
czyhała blada postać, w cieniu zaś czaiły się ponure stworzenia. Stał cichutko, nie śmiał się
poruszyć. Był sam.
Niedzielny poranek
SKĄD mógł wiedzieć, że to jest niedziela?
A jednak wiedział. Niedziela była w blasku słońca, w obłokach, w kroplach rosy, w
pajęczynach lśniących pośród traw, w powiewie wiatru pachnącego kwiatami – wszystko
promieniowało niedzielą.
Dzwony kościelne biły. Trzymał Andreę za rękę i szli przez łąki. Znalazł się daleko od
domu, dalej niż kiedykolwiek. Kwitnące wrzosy lśniły w słońcu czerwienią. Obłoki sunęły z
wolna. Od czasu do czasu cień padał na cały świat, a potem znowu słońce powracało.
Szli w dół zieloną ścieżką, porośniętą murawą. Często stawał przy płocie i patrzył na
tę drogę, która szła tak daleko, aż ginęła między górskimi grzbietami i pośród olszyny, a była
niebezpieczna, ponieważ biegła bardzo daleko i znikała. Dzisiaj natomiast szedł między
wzgórzami, pośród olch i nie czuł strachu, bo trzymał Andreę za rękę.
– Zejdziemy w dolinę i zajrzymy do Töstena Teppena – powiedziała Andrea. –
Karczuje ziemię pod nowe kartoflisko.
Nowe kartoflisko to coś, co warte było karczowania ziemi w niedzielę.
Po obu stronach drogi rosły wybujałe wrzosy. Pachniało wrzosami. A między nimi
widać było źdźbła traw ze złotymi czubkami. Trzmiele brzęczały. Rosa i pajęczyny lśniły.
Ptaki śpiewały.
Szli między wyniosłymi drzewami. Brodzili w trawie mokrej od rosy. Wysokie jej
źdźbła muskały go po twarzy. Doszli do karczowiska i przystanęli.
Chudy, wysoki Tösten Teppen uderzył w ziemię dużą motyką. Ściął już drzewa oraz
krzaki i ułożył je w okazały stos, wykopane korzenie zgromadził w najeżony kopiec, a
kamienie zebrał w dużą pryzmę. Teraz oto chwycił korzeń i ciągnął, potem ujął potężną
siekierę i rąbał, i znowu ciągnął korzeń, aż go wyrwał, otrząsnął z ziemi i poszedł złożyć go z
innymi. Następnie obrócił się ku nim, wysoki i chudy.
– No proszę, i kto to tutaj przyszedł? – powiedział, po czym schylił się, ujął Andersa
pod pachy i uniósł do góry. Wysoko ponad wrzosy, ponad trawy, ponad korony drzew,
powyżej wszystkiego! Anders frunął w powietrze jak ptak i zobaczył cały świat, jezioro,
kościół i niebo i cały świat, aż w głowie mu się kręciło ze szczęścia. Potem Tösten postawił
go na ziemi, i znowu wszystko zawirowało, przekręciło się na odwrót – teraz znowu patrzył
na świat z dołu.
Dopiero co skopana ziemia pachniała ostro i świeżo. W słońcu połyskiwała czerwono
jak wrzosy, ale w cieniu była granatowa.
Tösten ponownie chwycił motykę. Stał w blasku słońca, roześmiany. Oczy jego
błyszczały, a zęby lśniły. Srebrzyła się wysoko podniesiona motyka. Stał w słońcu ogromny,
zakrywał połowę nieba, wywijał dużą motyką i przygotowywał nowe pole.
Później Anders usiadł na karczowisku i uprawiał ziemię. Grubym patykiem rozbijał
duże bryły, póki ich nie rozkruszył na wiele małych. Drobne kamyki zbierał w ogromną
pryzmę. Ziemia pachniała mocno i przyjemnie; wziął garstkę do ust, żeby zjeść, ale była
niesmaczna, więc ją wypluł, a musiał pluć długo, zanim się jej pozbył. Malutkie stworzonka
biegały tam i z powrotem między grudkami ziemi, były czarne, zielone, brunatne, na plecach
nosiły lśniące pancerze, w których migotało słońce. Kiedy rozbijał bryłą na kawałki, ziemia
przysypywała żyjątka, znikały. Po chwili jednak wygrzebywały się spod ziemi i biegły dalej.
Po błękicie nieba sunęły z wolna białe obłoki. Od czasu do czasu chmura napływała
nad pole i wtedy wszystko trochę przycichało. Potem koniec chmury przemykał nad ziemią i
znowu błyskało słońce. Anders nie widział ani Töstena, ani Andrei, ale nie był sam, bo
nieustannie słyszał ich głosy.
Małe, lśniące stworzonka biegały tam i z powrotem między grudkami ziemi. Ptaki
śpiewały. Głos Töstena brzmiał cicho. Ziemia pachniała. Miała odcień czerwieni. Obłoki
goniły się nad karczowiskiem. W końcu usnął.
Później znowu szli drogą między wrzosami, jodłami i olchami. Cienie i blaski igrały
na ziemi. Rozmyślając o tym wszystkim, Anders zapytał:
– Czy świat jest jeszcze większy?
Andrea spojrzała na niego:
– Tak. Jeszcze dużo, dużo większy.
Świat
WIATR wzdycha i dmie. Przybywa z krańca świata. Kłania się każdym źdźbłem trawy,
powiewa gałęziami brzozy i ulatuje dalej na szeroko rozpiętych skrzydłach. Niekiedy można
zauważyć, że leci tuż obok. Pędzi na kraniec świata. A potem, po długim czasie, Anders budzi
się w nocy i słyszy, jak wiatr powraca z krańca świata, szumi i dmie, i przebiega w pobliżu.
Świat jest bardzo wielki.
A w samym środku świata znajduje się Anders. On przebywa w ośrodku wszystkiego.
Dokoła niego skupiają się wszyscy. Matka i ojciec, Gorina i Embret, Andrea, Tora i
Kari, i Aasa, kot, łóżko, poduszka, kołdra, nocnik, ściany, piec i stół z podnoszonymi
klapami, i duży zegar, co stoi w kuchni pod ścianą i przez cały dzień mówi: An-ders, An-ders!
Rzeczy najbliższe są największe. Jeśli odchodzą, robią się coraz mniejsze i znikają, z
wyjątkiem matki. Jeżeli matka się oddala, Anders płacze, bo nie chce, żeby odeszła. Wtedy
zjawia się Gorina, zabawia go, a tymczasem matka robi się coraz mniejsza i znika.
W środku świata mieści się dom. Anders zna niektóre izby i te należą do niego.
Kuchnia i pokój, gdzie ma własne miejsce na samym środku, i sień za progiem, i próg
kuchenny. Inne pomieszczenia są odległe, nieznane i nieżyczliwe; nie lubi w nich przebywać,
szczególnie sam. Na piętrze jest jedna izba, w której nigdy nie był sam, oraz drzwi do drugiej,
w której w ogóle nigdy nie był. W niej mieszka skrzat i Rolf Sinobrody, i olbrzymie czarne
psy. Andersowi nie wolno tam wchodzić, bo mógłby przepaść. Na widok tych drzwi bierze go
chętka wejść, boi się jednak, więc krzyczy.
Reszta świata leży poza domem. Należy do niej podwórze, ogród, zabudowania
gospodarcze, izba czeladna, droga, pastwisko, las, jezioro i cały świat.
Świat jest wielki i niebezpieczny. Tuż obok domu nie bardzo, ale dalej – ogromnie. Za
stodołą jest trochę niebezpiecznie, bo nie widać domu. W dole na pastwisku bardzo
niebezpiecznie, gdyż tam chodzi młody byczek.
Wszystko, czego Anders nie zna, jest bardzo dalekie, niebezpieczne, groźne.
Natomiast wszystko, co zna jest bliskie i pomocne.
Rzeczy niebezpieczne, których nigdy nie widział – są groźne. Ale te, które widział, są
znacznie groźniejsze. Najniebezpieczniejsi są kominiarz i Kall Nordavind 1 .
Kominiarz jest czarny, ma śnieżnobiałe zęby oraz oczy i może zabrać Andersa, gdyby
był niegrzeczny. Natomiast kiedy się umyje, nazywa się pan Kerstaffer i jest mniej
niebezpieczny.
Kall Nordavind od czasu do czasu wchodzi kuchennymi drzwiami i wnosi lodowaty
1 Zachodzi tutaj gra słów, wynikająca ze skojarzenia określenia: Kall Nordavind co znaczy: „zimny wiatr
północny” z imieniem i nazwiskiem: Kai Norderud.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin