Johansen Iris - Nieoczekiwana piesn.doc

(398 KB) Pobierz

[przerobione, błedy z grubsza tylko poprawione, jako że czytałam to w wersji papierowej. Za takie a nie inne układy stron przepraszam ale formatowanie tekstu w Wordzie nie jest moja dobra strona J ]


Nieoczekiwana pieśń

1

Gdyby ta twoja mała była tak dobra, jak mówisz - powie­
dział oschle Jason Hayes - byłaby w Nowym Jorku albo w
Londynie, a nie w Szwajcarii, w Genewie.

Jest świetna. - Eric usadowił się na swoim miejscu i
rozejrzał się po teatrze. Był to mały budynek, ale wszystkie
miejsca były zajęte. - Widzisz, jak ona ich przyciąga.

To Les Misćrables ich przyciąga. Muzyka posiada magię.

Nie, mówię ci, to jej zasługa - zaprotestował Eric. - Czy
nalegałbym, żebyś przyjechał aż z Nowego Jorku, gdybym nie
uważał, że ci się spodoba? Jej głos jest wspaniały. Gdyby ci
tak nie zależało na zaaprobowaniu obsady, próbowałbym pod­
pisać z nią kotrakt na rolę Desdemony, kiedy usłyszałem ją w
zeszłym tygodniu. To najlepszy sopran, jaki kiedykolwiek...

Przestań. - Jason podniósł rękę od góry. - Wszystko to już
słyszałem.

Eric przyjrzał mu się uważnie.

-              Boże, jesteś cynicznym skurwielem. Na tym polega twój
problem. Jesteś zepsuty do szpiku kości i nie istnieje nic,
czego byś nie słyszał albo nie widział. Gdzie twoja radość
życia?

Jason uśmiechnął się szeroko.

Masz jej dosyć za nas obydwóch.

I będę ją utrzymywał w dobrej formie aż do grobu. -
Kwadratową, chłopięcą twarz Erica rozjaśnił figlarny uś­
miech. - Życie jest dla mnie zbyt dużą przyjemnością, żebym
chciał zostać takim zamyślonym Rochesterem jak ty.

Jason uśmiechnął się krzywo.

Porównanie jest niewątpliwie trafne.

Do licha - mruknął Eric. - Ej, przepraszam. Wiesz, jaką
mam niewyparzoną gębę.

Nie ma sprawy. - Jason rzucił okiem na program. - Nazy­
wa się Daisy Justine?

Tak - powiedział machinalnie Eric, patrząc na Jasona. -
Wyglądasz na cholernie zmęczonego.


Nic mi nie będzie. Teraz mogę odpocząć. Skończyłem
robić zmiany w partyturze ostatniego aktu tuż przed wejściem
do samolotu.

Partytura nie potrzebowała zmian.

Zapis zawsze można ulepszyć.

Tak mówi perfekcjonista. Za ciężko pracujesz. Nie wi­
dzieliśmy cię z Peg ponad osiem miesięcy.

Jason nie odrywał wzroku od programu.

Wiesz czemu.

Tak. - Eric w zakłopotaniu zmarszczył brwi. - Ale to się
musi skończyć. Nie możesz tego tak ciągnąć.

Dlaczego nie? - Jason odwrócił stronę programu. - Powie­
działeś, że jestem zepsuty do szpiku.

 

Żartowałem - przerwał Eric. - Musisz coś z tym zrobić.
Jason wiedział, że nie chodzi mu już o odpoczynek.

Próbowałem.

 

Wiem, ale musi być jakiś sposób, żeby z tym skończyć.
Nie możesz chronić całego świata.

Nie chronię całego świata. - Jason uśmiechnął się. - Tylko
mój kawałek.

Nie podobasz mi się taki. Pamiętam, kiedy...

-              Nie ma sensu wspominać - powiedział cicho Jason. -
Dobrze mi się żyje. Mam wszystko, czego chcę. Pieniądze,
kobiety, sukces. Przestań myśleć o mnie jak o postaci tragicz­
nej.

Eric potrząsnął głową.

-              To nie wszystko.

Nie, to nie wszystko i powinien zdawać sobie sprawę, że Eric, który zna go najlepiej, nie kupi jego usprawiedliwienia.

-              Mam pracę.
Eric skinął głową.

Gdybyś jej nie miał, już byś do tej pory oszalał. Twoja
muzyka jest dla ciebie jedyną rzeczą, która się liczy.

Nie tylko. Żywię też uczucia do ciebie.

Przestań żartować. Jesteś największym kompozytorem,
jakiego scena widziała w tym wieku, ale musi być...


Andrew Lloyd Webber nie zgodziłby się z tobą.

Publiczność i krytycy się zgadzają. Przestań się ze mną
kłócić.

Jason uśmiechnął się.

Nie mam takiego zamiaru. Moje ego na to nie pozwoli.

Ale zostałeś prawie zupełnym samotnikiem. Nie można
żyć tylko pracą.

 

Kto tak mówi? Przyjrzyj mi się,
Eric westchnął.

Cholera, jesteś uparty.
Jason uśmiechnął się ciepło.

-              To ty się uczepiłeś tego tematu, mój drogi uparciuchu. -
Jego uśmiech zbladł. - Mówmy o czym innym, Ericu.

Eric przyjrzał mu się uważnie, a następnie niechętnie skinął głową.

-              Dobrze. - Ściszył głos, ponieważ światła zgasły i orkiestra
zaczynała grać uwerturę. - Jeżeli nie mogę uchronić cię przed
tobą samym, mogę przynajmniej nakarmić twą pasję, podając
ci Daisy Justine.

Jason zachichotał.

Mówisz jak alfons. Aktualnie nie poszukuję nowej ko­
chanki.

Nie mówiłem o twoich potrzebach cielesnych. Zużywasz
kobiety jak ofiara kataru siennego chusteczki higieniczne. -
Eric skrzywił się. - To nie pasja, to tylko chuć.

A co jest moją pasją, o proroku?

Piosenki - stwierdził krótko Eric. -1 glosy, które je śpie­
wają. - Kurtyna szła w górę, gdy dodał z satysfakcją: - Zaprze
ci dech w piersiach.

Jason wzdrygnął się.

-              Zobaczymy.

Żałował, że nie umie okazać więcej entuzjazmu. Cholera, Eric ma pewnie rację, a on jest wykończony. Może kobieta jest dobra, ale z pewnością nie tak fantastyczna, jak twierdzi Eric. Wprawdzie żyłka do robienia interesów uczyniła z Erica pier­wszorzędnego producenta, jednak zdarzały mu się od czasu do


czasu pomyłki, jeśli chodzi o ocenę talentu. No, ale przynaj­mniej można dać jej szansę.

Rozsiadł się w fotelu, gdy musical zaczął rozgrywać się przed jego oczami. Wysiadł z samolotu z Nowego Jorku do­piero trzy godziny temu i stwierdził, że trudno mu nie zasnąć, nie mówiąc już o skupieniu się. Jak mówił, muzyka była wspaniała, ale widział tę sztukę zbyt wiele razy, by go utrzy­mywała w napięciu. Jak na prowincjonalne przedstawienie dekoracje były zdumiewająco dobre, obsada też, ale nie na tyle dobra, by zasługiwać na specjalną uwagę w tej pierwszej scenie.

-              Oto ona. - Eric chwycił go za rękę, gdy tylko zaczęła się
scena w fabryce, wskazując głową na szczupłą, złotowłosą
kobietę w chabrowoniebieskiej wiejskiej sukience.

"Z wyglądu z pewnością nadaje się na Desdemonę" - po­myślał obiektywnie Jason. Daisy Justine przyciągała wzrok i była naprawdę śliczna. Trochę ponad średniego wzrostu, poru­szała się z niezwykłym wdziękiem. Miała obfite piersi i biało-różową cerę. Jej długie, białozłote włosy i delikatne rysy nada­wały jej wyraz anielskiego blasku. Jaśniała, jakby coś roz­świetlało ją od wewnątrz.

Widzisz?

Jedyną rzeczą, jaką teraz widzę, jest to, że wygląda jak
Desdemona.

"I że niewątpliwie patrząc na nią, reaguję fizycznie" -stwierdził ze zdumieniem Jason. Był śmiertelnie zmęczony, otumaniony lotem i nigdy przedtem nie pociągał go powiewny typ, jednak odczuwał znajome pulsowanie w pachwinie, gdy patrzył na tę kobietę.

Eric mruknął coś pod nosem.

W następnej scenie Fantyna, targana rozpaczą, klęcząc sa­motnie na scenie, śpiewała słynną partię solową "Miałam sen".

Jason zesztywniał i usłyszał cichy chichot Erica. W teatrze rozległy się czyste, złote dźwięki, pełne piękna i pasji. Żyła pieśnią, dała się nią owładnąć, stała się z nią jednym.


-              Boże - szepnął Jason.

Doznał gwałtownej radości, bliskiej bólu. Był pochłonięty, zauroczony i przez resztę czasu, kiedy dziewczyna była na scenie, siedział jak sparaliżowany, przykuty do miejsca i nie spuszczał z oka jaśniejącej postaci Daisy Justine.

Kiedy przy końcu pierwszego aktu zapaliły się światła, Eric zwrócił się do niego:

-No i jak?

Jason zmusił ręce, by wypuściły z uścisku poręcze fotela i wstał.

Wynośmy się stąd, do cholery.

Teraz? Nie chcesz zaczekać i pójść za kulisy, żeby zoba­
czyć się z... - Eric przerwał, gdy zobaczył Jasona idącego
przejściem przez tłum. Wstał pospiesznie i dogonił go, gdy ten
dochodził do westybulu. - Co się, do licha, z tobą dzieje?
Psiakrew, wiem, że ci się spodobała.

Tak. - Głos Jasona był zduszony.

W takim razie chodźmy do niej. Nie wychodzi aż do
ostatniej sceny.

-              Poczekamy, aż przedstawienie się skończy. Chodźmy
gdzieś na kawę. - Jason z radością poczuł chłodne powietrze
na twarzy, gdy ruszył ulicą w stronę kawiarni na rogu. Bóg
jeden wiedział, jak bardzo potrzebował czegoś, żeby rozjaśnić
umysł. Czuł się jak uderzony w głowę. - Co o niej wiesz?

-              Że śpiewa jak anioł i w dodatku umie grać.
-Co jeszcze?

Eric zrównał się z nim.

Rozmawiałem z dyrektorem, Hansem Kellerem, i powie­
dział, że jest życzliwa, zawsze punktualna, bardzo profesjo­
nalna. Studiowała na stypendium u Stoliniego w Mediolanie.
Ma dwadzieścia cztery lata, jej matka nie żyje, mieszka z
ojcem w domku na przedmieściach Genewy. Ojciec jest arty­
stą.

Dobrym?

Eric wzruszył ramionami.


-              Przeciętnym. - Spojrzał na Jasona z zainteresowaniem. -
A co za różnica? Angażujemy kobietę, a nie jej ojca,

Jason zmienił temat.

Dlaczego gra w drugorzędnym przedstawieniu, kiedy po­
winna być na Broadwayu?

Skąd mam wiedzieć? - zapytał Eric z cieniem irytacji. -
Słuchaj, aprobujesz ja jako kandydatkę numer jeden do roli
Desdemony czy nie?

Aprobuję. - Jason otworzył drzwi do kawiarni, a dzwonek
zabrzęczał wesoło, oznajmiając ich przybycie. Gdy ubrany w
smoking kelner spieszył ku nim przez salę, Jason mruknął: -
Czy uważasz mnie za idiotę? Ona jest absolutnie urzekająca.

Eric uśmiechnął się triumfująco.

-              Teraz mówisz rozsądnie. To podpisujemy z nią dzisiaj
umowę?

Jason patrzył bezmyślnie na miłe dla oka, adamaszkowe obrusy. Eric miał rację mówiąc, że zachowuje się cholernie dziwnie, ale chyba nie jest w stanie nad tym zapanować. Jego reakcja na Daisy Justine była nieprawdopodobnie silna, sil­niejsza niż Eric mógł się domyślać.

"To z powodu muzyki" - zapewniał sam siebie. Jak długo czekał na taki glos? Jego reakcja była reakcją na muzykę, nie na kobietę.

Ale w jakiś sposób kobieta i muzyka stapiały się, stając się w jego umyśle jednym.

I to "jedno" stało się całkowicie, wszechogarniającoye^o.

Siedział tam, w teatrze, i dzika zazdrość zalewała go, fala za falą, gdy publiczność ją oklaskiwała. Nie chciał się dzielić tymi chwilami. Nie chciał się dzielić nią.

Usiadł przy stoliku, wziął od kelnera menu, spojrzał na nie i oddał. Kawiarnia. Nigdy nie był zaborczy i jego reakcja była szalona. Ale przecież wszystkie uczucia, jakich doznawał od chwili, gdy ujrzał Daisy Justine po raz pierwszy, były szalone. Boże, był zupełnie irracjonalny w stosunku do niej. Eric na pewno miał rację, pracował zbyt ciężko.

 


Daisy Justine była Desdemoną, a taki głos jak jej nie poja­wia się codziennie. Gdyby odzyskał równowagę i dał jej do śpiewania swoje utwory, poczułby się ogromnie usatysfakcjo­nowany.

Osłupiały Eric patrzył na niego.

Wyglądasz, jakbyś się zmagał z losami tego świata. Po­
wiedz mi tylko, co chcesz zrobić.

Naturalnie podpiszemy z nią dzisiaj kontrakt - powiedział
niecierpliwie Jason. - Nie mógłbym zaakceptować teraz niko­
go innego do tej roli.

Eric westchnął z ulgą, a potem nagle zachichotał.

-              Boże, ona cię naprawdę znokautowała, co? Nie mogę się
doczekać, kiedy będzie śpiewała twoje utwory. Nigdy dotąd
takiego cię nie widziałem.

W tej chwili Jason nie chciał sobie wyobrażać Daisy Justine śpiewającej jego pieśni. Reakcja była zbyt gwałtowna. O ile silniej zareagowałby, gdyby usłyszał, jak ten wspaniały głos śpiewa jego muzykę?

Bzdura! Prawdopodobnie jest równie banalna i głupia jak woskowa lalka i nie miałby problemu z oddzieleniem kobiety od pieśni. Tknęło go dziwne przeczucie. Z jakiegoś powodu nie chciał spotkać Daisy Justine, czuł, że niebezpiecznie jest ją poznać.

Jestem po prostu zmęczony. - Uniknął spojrzenia Erica,
gdyż kelner postawił przed nim parującą filiżankę kawy. -
Myślę, że pozwolę ci pójść do jej garderoby samemu i przed­
stawić jej ofertę. Zaczekam na ciebie za kulisami.

Przykro mi, nie mogę tego zrobić. - Daisy czuła, że głos
więźnie jej w gardle, gdy wymawiała te słowa. Boże, jak
trudno było odmówić Ericowi Hayesowi, kiedy fakt, że w
ogóle ją prosił, wydawał się cudem.

Eric spojrzał na nią zdumiony.

-              Czy pieniądze nie są wystarczające? Możemy negocjo­
wać.

 


Pieniądze są w porządku. Przyjęłabym tę rolę za darmo,
żeby wystąpić w musicalu Jasona Hayesa.

Słyszała pani o nim?

Tu jest Szwajcaria, a nie Timbuktu. Wszyscy znają Jasona
Hayesa. - Nie było to ścisłe. Z pewnością wszyscy znali dzieła
tego człowieka, ale to wszystko. Był typem człowieka tajem­
niczego; stroniący od sławy, samotny i ekscentryczny. Czasa­
mi zdarzało mu się nie przyjść na własną premierę. Daisy
odwróciła się do lustra i zaczęła zmywać makijaż. - Mam
programy ze wszystkich przedstawień, jakie kiedykolwiek
przygotował. Jego muzyka... - ściszyła głos i przełknęła ślinę,
żeby złagodzić czop, jaki miała w gardle - jest wspaniała.

Pieśń nocy jest najlepszą rzeczą, jaką kiedykolwiek zro­
bił. To adaptacja Otella Szekspira. Przerobienie tej szutki było
marzeniem Jasona od kiedy byliśmy chłopcami. - Eric kusząco
ściszył gtos. - Zagrałaby pani Desdemonę. To życiowa rola.

Pragnęła, by po prostu zamilkł i poszedł sobie. Nie chciała nic więcej słyszeć. Takiej roli nie można nie przyjąć; paląca, obsesyjna zazdrość mauretańskiego wojownika, która skaziła miłość, jaką żywił do swojej delikatnej wybranki...

-              Nie mogę tego zrobić.

-              Dlaczego nie? To by panią uformowało.
Zmusiła się do uśmiechu.

-              Byłabym zupełnie słabą osobowością, gdybym pozwoliła,
by rola formowała mnie albo załamała. Nie, chodzi po prostu
o to, że nie mogę wyjechać z Genewy.

Woli pani mieszkać futaj niż zostać międzynarodową
gwiazdą?

Nie zależy mi bardzo na sławie. - Zwróciła twarz ku
niemu i powiedziała łagodnie: - Dziękuję za tę ofertę, ale
naprawdę nie mogę tego zrobić. Teraz, jeżeli mi pan wybaczy,
chciałabym się ubrać. Jestem bardzo zmęczona.

Eric niechętnie podniósł się.

-              Chciałbym, żeby pani przemyślała tę sprawę. Jason mnie
udusi.


-              Nie będę się namyślać. Życzę powodzenia w znalezieniu
Desdemony.

Eric potrząsnął głową i zwrócił się w stronę drzwi.

-              Myślę, że Jason nie... - Przerwał i chwilę później drzwi
zamknęły się za nim.

Daisy odwróciła się do lustra i tępo patrzyła w swoje odbi­cie. Już wcześniej otrzymywała wspaniałe oferty, ale nigdy tak cudownej i atrakcyjnej.

Musical Jasona Hayesa to marzenie pieśniarki. Pisał muzy­kę chwytającą za serce i uduchowioną. Wielkie nieba, chciała tej roli!

No cóż, nie mogła jej mieć i należało się z tym pogodzić. Łatwo to powiedzieć, ale dręczący, wewnętrzny ból pozosta­wał.

Musical Jasona Hayesa...

-              Odmówiła nam.

Jason przestał opierać się o drzwi prowadzna scenęi i wyprostował się, gdy Eric szedł w jego stronę.

Co?!

Słyszałeś. Nie przyjęła naszej oferty.

Zaproponuj jej więcej pieniędzy.

Powiedziała, że to nie jest sprawa pieniędzy. Ona nie chee
wyjeżdżać z Genewy.

Jason zaklął pod nosem.

-              To nie ma sensu.

Eric wzruszył ramionami.     - Ona robi wrażenie, że jest całkiem zdecydowana.

Może po prostu próbuje wywindować cenę.

Nie sądzę. - Eric zmarszczył brwi. - Ona jest dosyć bezpo­
średnia. Podoba mi się. Robi wrażenie, że jest taka sama na
scenie i poza nią. Jest bezpretensjonalna, ale... jaśnieje.

W takim razie potrzebujemy jej do roli Desdemony.

Nie sądzę, żeby nam się to udało.

-              Akurat - szorstko powiedział Jason. Poczuł ponownie
gwałtowną falę zaborczości, jakiej doświadczył w teatrze. Do

 


licha, nie pozwoli jej odejść. - Musi być jakiś sposób. - Ruszył wzdłuż słabo oświetlonego korytarza. - Zaczekaj na mnie. Wrócę za chwilę.

Masz zamiar z nią porozmawiać?

Nie - powiedział ponuro Jason. - Mam zamiar podpisać z
nią umowę.

Panno Justine, jestem Jason Hayes.

Daisy zesztywniała i cofnęła się od drzwi. Zdaje się, że Eric Hayes przysłał gruba rybę.

Dzień dobry, panie Hayes. Jestem pana wielką wielbiciel­
ką.

Najwyraźniej nie na tyle wielką, żeby dała się pani namó­
wić, by zagrać główną rolę w moim przedstawieniu - powie­
dział ostro, wszedł do garderoby i zamknął drzwi.

Bardzo grubą rybę. Jason Hayes w niczym nie przypominał swojego brata, ani z wyglądu, ani z charakteru, i Daisy mo­mentalnie poczuła się zagrożona. Tak daleko odbiegał od ste...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin