Koontz Dean R - Intensywnosc.rtf

(958 KB) Pobierz

Dean R. Koontz

 

 

 

Intensywność

Przełożyła: ZOFIA UHRYNOWSKA-HANASZ

 


Ta książka jest dla Florence Koontz.

Mojej matki. Dawno utraconej.

Mojej strażniczki.

 

Nadzieja to przeznaczenie, którego poszukujemy.

Miłość to droga, która prowadzi do nadziei.

Odwaga to siła, która nas napędza.

Z ciemności podążamy ku wierze.

 

Księga trosk policzonych


Rozdział 1

 

 

Ognista kula słońca balansuje na szczytach gór, a w gasnącym świetle dnia ich podnóża wydają się płonąć. Od zachodu wieje chłodny wiatr, w którego podmuchach suche, wysokie trawy porastające zbocza przypominają fale złocistego ognia spływające ku żyznej, pogrążonej w cieniu dolinie.

W głębokiej po kolana trawie stoi mężczyzna z rękami w kieszeniach drelichowej marynarki i patrzy na roztaczające się poniżej winnice. Zimą przycięto pędy winorośli. Właśnie zaczyna się nowy okres wegetacji. Kolorową gorczycę, która podczas zimniejszych miesięcy zakwitła pomiędzy rzędami winnych krzewów, ścięto, a rżysko zaorano. Ziemia jest czarna i urodzajna.

Stodoła, budynki gospodarcze i bungalow przeznaczony dla dozorcy - wszystko to otaczają dokoła winnice. Jeśli nie liczyć stodoły, największym budynkiem jest wiktoriański dom właścicieli, z przyczółkami, mansardowymi oknami, ozdobnymi okapami i rzeźbionym zwieńczeniem nad stopniami frontowego ganku.

Paul i Sara Templetonowie mieszkają tu na stałe, a ich córka Laura, studentka uniwersytetu w San Francisco, odwiedza ich tylko od czasu do czasu. Właśnie w ten weekend spodziewają się jej przyjazdu.

Mężczyzna w drelichowej marynarce w rozmarzeniu rozpamiętuje twarz Laury z takimi detalami, jakby miał przed oczami jej fotografię. Piękne rysy dziewczyny budzą w nim skojarzenia z soczystymi, ciężkimi od słodyczy kiśćmi pinot noir i grenache z ich przezroczystą fioletową skórką. Delektuje się smakiem tych widmowych owoców, niemal czuje, jak mu pękają między zębami.

Wolno zachodzące słońce oblewa wszystko dokoła światłem tak ciepłym i kolorowym, że ciemniejąca ziemia pod jego dotykiem wydaje się mokra i już na zawsze nasycona barwą. Trawa również jest czerwona i zamiast - jak jeszcze przed chwilą - palić się bez płomienia, omywa kolana stojącego w niej człowieka purpurową falą.

Mężczyzna odwraca się tyłem do domu i do winnic. Delektując się coraz intensywniejszym smakiem winogron, idzie w kierunku zachodnim, gdzie porośnięte lasem szczyty gór pogrążają wszystko w głębokim cieniu.

Wciąga w nozdrza zapach małych stworzeń chowających się po norach wśród łąk. Słyszy krążącego hen w górze jastrzębia, który ze świstem piór przecina powietrze, czuje chłodne migotanie niewidocznych jeszcze gwiazd.

 

W powodzi rozedrganego czerwonego światła czarne cienie gałęzi śmigały po przedniej szybie z szybkością rekina.

Laura Templeton prowadziła mustanga na krętej dwupasmowej drodze ze zręcznością, który budził w Chynie podziw, ale i lek przed nadmierną szybkością, jaką rozwijała przyjaciółka.

- Masz ciężką nogę - zwróciła jej uwagę.

- Lepsze to niż ciężki tyłek - zaśmiała się Laura.

- Rozwalisz nas.

- Mama jest bardzo zasadnicza, jeśli chodzi o spóźnianie się na kolację.

- Lepiej przyjść późno niż wcale.

- Nie znasz mojej mamy. Nie wiesz, jakie ma twarde zasady.

- To samo można powiedzieć o drogówce.

- Czasami jak coś powiesz, to jakbym ją słyszała - mruknęła Laura.

- Kogo?

- Moją mamę.

Zapierając się nogami na zakręcie, który Laura wzięła za szybko, Chyna oświadczyła:

- Przynajmniej jedna z nas musi się zachowywać jak dorosła, odpowiedzialna osoba.

- Czasami nie mogę uwierzyć, że jesteś ode mnie starsza zaledwie o trzy lata - odparła Laura ciepło. - Dwadzieścia sześć, tak? Czy aby nie sto dwadzieścia sześć?

- Rzeczywiście jestem bardzo stara - stwierdziła Chyna.

Dziewczyny wyjechały z San Francisco przy błękitnym, bezchmurnym niebie. Wzięły krótki, czterodniowy urlop z Uniwersytetu Kalifornijskiego, gdzie wiosną miały zdawać egzaminy magisterskie z psychologii. Laura kończyła studia bez żadnych opóźnień - nie musiała martwić się o koszty nauki i utrzymania, ale Chyna przez ostatnie dziesięć lat dzieliła czas między naukę a pracę. Była zatrudniona jako kelnerka na pełnym etacie, początkowo u Denny’ego, potem w łańcuchu restauracji Olive Garden, a ostatnio w eleganckiej knajpie z białymi obrusami, serwetkami z materiału, świeżymi kwiatkami na stolikach i gośćmi, którzy - Bogu dzięki - z reguły dawali piętnaście do dwudziestu procent napiwku. Wizyta u Templetonów w Napa Valley miała być jej pierwszym krótkim urlopem od dziesięciu lat.

Z San Francisco Laura wyjechała drogą międzystanową nr 80 przez Berkeley, a potem przecięła wschodni kraniec San Pablo Bay. Błękitna czapla majestatycznie krocząca po płytkich rozlewiskach podskoczyła i z wdziękiem zerwała się do lotu: ogromna i piękna na tle bezchmurnego nieba, przypominająca prehistorycznego ptaka.

Teraz, w złociście szkarłatnym zachodzie słońca, rozsypane po niebie chmury płonęły, a Napa Valley roztaczała się przed nimi jak opromieniony blaskiem jaskrawy gobelin. Laura zrezygnowała z głównej drogi na rzecz bardziej widowiskowej trasy, ale jechała tak szybko, że Chyna prawie nie spuszczała oka z asfaltu, nie mogąc cieszyć się urokami krajobrazu.

- Rany, jak ja lubię szybkość - powiedziała Laura.

- A ja nienawidzę.

- Ubóstwiam ruch, pęd, latanie. Może w poprzednim życiu byłam gazelą. Co o tym sądzisz?

Chyna spojrzała na szybkościomierz i skrzywiła się.

- Może. Może gazelą albo wariatką zamkniętą w Bedlam.

- Albo gepardem. Gepardy są naprawdę szybkie.

- Tak, byłaś gepardem i pewnego dnia w pogoni za ofiarą zwaliłaś się na pełnej szybkości ze skały.

- Chyna, ja naprawdę jestem dobrym kierowcą.

- Wiem.

- To wyluzuj się.

- Nie mogę.

Laura westchnęła z udaną udręką.

- Nigdy?

- Chyba tylko we śnie. - Chyna o mało nie przebiła nogami podłogi, kiedy przyjaciółka wzięła szeroki zakręt na pełnej szybkości.

Za wąskim żwirowanym poboczem dwupasmowej drogi teren opadał łanami dzikiej gorczycy i splątanych cierni do rzędu wysokich czarnych olch obsypanych młodymi wiosennymi pąkami. Za olchami roztaczały się winnice skąpane teraz w jaskrawoczerwonym blasku. Chyna była przekonana, że mustang ześliźnie się z asfaltu i zwali z nasypu roztrzaskując się o drzewa, a jej krew użyźni najbliższą winorośl.

Laura jednak bez najmniejszego wysiłku utrzymała wóz na asfalcie. Mustang wyszedł gładko z zakrętu i pomknął długą pochyłością.

- Dam głowę, że ty się i we śnie martwisz - powiedziała Laura.

- Prędzej czy później w każdym śnie musi się pojawić czarny charakter. Trzeba cały czas na niego uważać - mruknęła Chyna.

- Ja mam mnóstwo snów bez czarnych charakterów - odparła Laura. - Cudownych snów.

- Że cię na przykład wystrzeliwują z armaty?

- A wiesz, że to by było bardzo zabawne. Nie, ale bez żartów: czasem mi się śni, że umiem latać. Zawsze jestem wtedy naga i unoszę się w powietrzu na wysokości jakichś dwudziestu pięciu metrów, nad liniami telefonicznymi, nad kolorowymi, kwitnącymi łąkami, nad czubkami drzew. Ludzie zadzierają głowy, uśmiechają się i machają do mnie. Cieszą się, że latam, i są tacy dla mnie życzliwi. A czasem jest ze mną piękny chłopak, szczupły i muskularny, z grzywą złocistych włosów i cudownymi zielonymi oczyma, które potrafią zajrzeć mi do samej duszy, i wtedy kochamy się tam wysoko, w powietrzu, a ja przeżywam rozkoszne orgazmy, jeden za drugim, i tak szybujemy w słońcu, mając pod sobą łany kwiatów, a nad głowami ptaki z mieniącymi się błękitem skrzydełkami, śpiewające najpiękniejsze ptasie piosenki, i czuję się tak, jakbym była wypełniona oślepiającym światłem, jakbym cała była ze światła, jakbym za chwilę miała eksplodować, tyle we mnie energii, eksplodować tworząc nowy wszechświat i sama stając się wszechświatem. Czy kiedykolwiek miewasz takie sny?

Chyna wreszcie przestała się wpatrywać w umykający asfalt i spojrzała na Laurę oszołomiona. Wreszcie odparła:

- Nie.

Przyjaciółka odwróciła się do niej.

- Naprawdę? Nigdy w życiu nie miałaś takiego snu?

- Nigdy.

- A ja bardzo często.

- Czy mogłabyś łaskawie patrzeć przed siebie? Laura powróciła wzrokiem do drogi.

- A nigdy nie śni ci się seks?

- Czasami.

- No i?

- No i co?

- I?

Chyna wzruszyła ramionami.

- I jest źle.

Laura zmarszczyła brwi.

- Śni ci się nieudany seks? O tym nie musisz śnić, zapewniam cię, Chyna, jest od metra facetów, którzy mogą ci takie rzeczy zapewnić na jawie.

- Laura, to są koszmary senne, bardzo groźne.

- Seks jest dla ciebie groźny?

- Widzisz, ja w tych snach zawsze jestem małą dziewczynką, sześcio - czy siedmioletnią... i zawsze się przed tym facetem ukrywam, w gruncie rzeczy nie bardzo wiedząc, czego on ode mnie chce, po co mnie szuka, w każdym razie nie mam wątpliwości, że on chce ode mnie czegoś, czego nie powinien dostać, czegoś okropnego, jak śmierć.

- A co to za jeden, ten mężczyzna?

- To są różni mężczyźni.

- Pewnie te kreatury, z którymi włóczyła się twoja matka, tak?

Chyna niewiele mówiła Laurze o swojej matce, i nikomu poza nią.

- Tak, oni. W życiu zawsze jakoś udawało mi się od nich uciec. Nigdy żaden z nich mnie nie tknął. I we snach też mnie nie tykają. Ale zawsze występują w nich jako zagrożenie... możliwość...

- Z tego wynika, że to nie tylko sny. Że to i wspomnienia.

- Chciałabym, żeby to były tylko sny.

- No dobrze, a jak jest w rzeczywistości? - spytała Laura.

- To znaczy? O co ci chodzi?

- No czy jak przyjdzie co do czego, to jesteś miła i ciepła i poddajesz się nastrojowi, czy... czy ta przeszłość zawsze gdzieś tam w tobie tkwi...?

- Czy to psychoanaliza przy szybkości stu trzydziestu kilometrów na godzinę?

- Unikasz odpowiedzi?

- Jesteś wścibska.

- To się nazywa przyjaźń.

- To się nazywa wścibstwo.

- Unikasz odpowiedzi?

Chyna westchnęła.

- No dobrze. Owszem, lubię być z facetem, nie mam żadnych zahamowań. Przyznaję, że nigdy nie czułam się, jakbym była stworzona ze światła i miała eksplodować, tworząc nowy wszechświat, ale zawsze odczuwałam pełną satysfakcję, zawsze miałam przyjemność.

- Pełną?

- Pełną.

W rzeczywistości Chyna po raz pierwszy kochała się w wieku dwudziestu jeden lat i do tej pory miała na swoim koncie tylko dwa poważniejsze związki. Obaj mężczyźni byli mili, dobrzy i w obu przypadkach jej życie seksualne było udane. Jeden romans trwał jedenaście miesięcy, drugi trzynaście, i żaden z kochanków nie pozostawił po sobie przykrych wspomnień. Ale też i żaden z nich nie pomógł jej pozbyć się złych snów, które ją w dalszym ciągu okresowo nawiedzały, ani ustanowić więzi uczuciowej, która by dorównywała więzi fizycznej. Oddawała mężczyźnie ciało, jednak nie potrafiła oddać duszy i serca. Bała się angażować, bała się zaufać komukolwiek bez reszty. Nikt nigdy, z wyjątkiem może Laury Templeton - wyczynowego kierowcy i istoty latającej we śnie - nie mógł się poszczycić jej pełnym zaufaniem.

Wiatr świstał wzdłuż boków samochodu. W migotliwych cieniach i ognistym świetle rysujące się przed nimi długie wzniesienie robiło wrażenie rampy - jakby po osiągnięciu jej szczytu miały na oczach wypełniających stadion amatorów silnych wrażeń wznieść się w przestworza.

- Co będzie, jeśli złapiesz gumę? - zagadnęła Chyna.

- Nie złapię - odparła z ufnością Laura.

- A jeśli?

Laura wykrzywiła twarz w demonicznym uśmiechu.

- To zamienimy się w galaretkę z dziewczyn w puszce.

Nawet nie zdołają porozdzielać naszych szczątków. Będzie to jedna bezkształtna pulpa. Nawet obejdzie się bez trumien. Wleją nas przez lejek do słoja i pochowają we wspólnym grobie z takim napisem: “Laura Chyna Templeton Shepherd. Tylko sztuka kulinarna mogłaby to lepiej załatwić”.

Chyna miała włosy bardzo ciemne, niemal czarne, a Laura była niebieskooką blondynką, ale wyglądały wystarczająco podobnie, żeby móc uchodzić za siostry. Obie miały mniej więcej po metr sześćdziesiąt cztery wzrostu i były szczupłe - nosiły ten sam rozmiar sukienek. Obie też odznaczały się dość wystającymi kośćmi policzkowymi i delikatnymi rysami. Chyna uważała, że ma za szerokie usta, ale Laura, której usta były równie szerokie, utrzymywała, że są po prostu “wydatne” i że czynią jej uśmiech szczególnie ujmującym.

Jak jednak świadczyło chociażby jej zamiłowanie do szybkości, bardzo się między sobą różniły. I zapewne właśnie te różnice, a nie podobieństwa, tak silnie je ku sobie przyciągały.

- Czy myślisz, że się spodobam twoim rodzicom? - spytała Chyna.

- Sądziłam, że martwisz się, czy nie złapiemy gumy.

- Jeśli chodzi o martwienie się, mam wielką podzielność uwagi, jestem wielokanałowa. Więc jak uważasz, spodobam im się czy nie?

- Naturalnie, że im się spodobasz. A wiesz, o co ja się martwię? - zapytała Laura, kiedy osiągały szczyt wzniesienia.

- Najwyraźniej nie o to, że się zabijemy.

- Martwię się o ciebie. - Laura spojrzała na przyjaciółkę z poważnym wyrazem twarzy.

- Dam sobie radę - zapewniła ją Chyna.

- W to nie wątpię. Zbyt dobrze cię znam, żeby w to wątpić. Ale życie polega nie tylko na dawaniu sobie rady, na brnięciu naprzód ze spuszczoną głową.

- Laura Templeton, dziewczyna-filozof.

- Życie polega na tym, żeby żyć.

- To bardzo głębokie - mruknęła Chyna z ironią.

- Głębsze, niż ci się wydaje.

Mustang osiągnął grzbiet długiego wzniesienia, a ich oczom - zamiast wiwatujących tłumów - ukazał się stary model buicka jadący dużo poniżej dozwolonej prędkości. Laura zredukowała szybkość o ponad połowę. Nawet w gasnącym świetle dnia po pochylonych plecach i siwych włosach Chyna poznała, że kierowcą buicka jest starszy człowiek.

Znalazły się w miejscu, gdzie obowiązywał zakaz wyprzedzania. Droga wznosiła się i opadała, skręcała w lewo i w prawo, po czym znów się wznosiła, toteż dziewczyny niewiele przed sobą widziały.

Laura zapaliła światła mustanga w nadziei, że w ten sposób albo zmusi kierowcę buicka do przyspieszenia, albo przynajmniej do zjechania na szersze w tym miejscu pobocze, tak żeby mogła go wyprzedzić.

- Zastosuj się do własnej rady i wyluzuj się - odezwała się Chyna.

- Nienawidzę spóźniać się na kolację.

- Sądząc z tego, co mówiłaś o twojej mamie, nie jest typem kobiety, która by nas za to zbiła drucianym wieszakiem.

- Moja mama jest ekstra, ale ma wtedy taką zawiedzioną minę, a to jest gorsze od drucianego wieszaka. Większość ludzi o tym nie wie, ale to dzięki mamie nastąpił koniec zimnej wojny. Kilka lat temu Pentagon wysłał ją do Moskwy i całe cholerne Politbiuro z miejsca padło rażone jej sławetnym spojrzeniem.

Jadący przed nimi starszy mężczyzna popatrzył w lusterko wsteczne.

Jego siwe włosy w blasku świateł, kąt pochylenia głowy, błysk oczu w lusterku - wszystko to razem nagle wzbudziło w Chynie silne poczucie deja vu. Przez chwilę nie wiedziała, dlaczego przeszedł ją zimny dreszcz, ale zaraz potem przypomniała sobie pewien incydent, o którym na próżno od dawna próbowała zapomnieć: inny zmrok dziewiętnaście lat temu i pusta autostrada na Florydzie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin