Projekt obwoluty i okładkiZOFIA LOTHOLCRedaktor technicznyKATARZYNA PASTERNAKKorektorAGATA BOŁDOK( Copyright by Zbigniew Domarańczyk, Aleksander Perczyński, Warszawa 1979WYDAWNICTWA RADIA I TELEWIZJIWARSZAWA 1979Wydanie I. Nakład 15000+260. Objętość ark. wyd. 7,19;ark. druk. 8,56/Al. Papier druk. m/gł V kl. 70 g 82 ( 104. imp.Oddano do składania w czerwcu, podpisano do druku i druk ukończono w listopadzie 1979 r.ISBN 83-212-0052-4 Cena zł 25.-Druk: Białostockie Zakłady Graficzne, Białystok, .Al. 1000-lecia Państwa Polskiego 2.Zam. 1175/79 C-81Pierwszy tropDla dziennikarza poranna praca w dzienniku telewizyjnym zaczyna się od przeglądania serwisów agencji informacyjnych. TASS, Reuter, AFP, PAP- dalekopisy tych agencji stukają prawie bez przerwy. Przez noc zbierają się całe sterty gęsto zapisanych kartek.Z biegiem lat czytanie agencyjnych depesz staje się nawykiem, przechodzi w nałóg, bez zaspokojenia którego człowiek czuje się po prostu niedobrze. 21 kwietnia 1977 roku spotkaliśmy się w redakcji około dziewiątej rano. Jak co dzień zagłębiliśmy się w depesze. Dziś trudno byłoby odpowiedzieć na pytanie, który z nas natrafił na te kilka linijek tekstu. Zresztą to przecież nieważne. Depesza nadana przez agencję Reutera brzmiała: „Dziś w Torquay (Wielka Brytania) rozpoczyna się konferencja Grupy Bilderberg. Sesja trwać będzie trzy dni”. To było wszystko.Co to jest Grupa Bilderberg? Tego żaden z nas nie wiedział. Przepytaliśmy kolegów, ale również bez rezultatu. Sprawa wydawała się bez znaczenia, tym bardziej ze w pozostałych agencjach nie znaleźliśmy na ten temat najmniejszej nawet wzmianki.W kilka godzin później zrewidowaliśmy jednak nasze zdanie. Z innej depeszy Reutera dowiedzieliśmy się, że w tej maleńkiej miejscowości letniskowej na brytyjskiej Riwierze, w hotelu lmperial, słynącym z doskonałej kuchni i oznaczonym w bedekerze aż pięcioma gwiazdkami, zebrały się takie osobistości, jak: kanclerz Republiki Federalnej Niemiec - Helmut Schmidt, były amerykański sekretarz stanu - Henry Kissinger, David Aaron i Richard Cooper - dwaj wysocy funkcjonariusze aktualnej administracji amerykańskiej, prezes grupy bankowej Chase Manhattan - David Rockefeller, sekretarz generalny Organizacji Paktu Północnego Atlantyku - Joseph Luns, jeden z przywódców brytyjskiej partii konserwatywnej - sir Keith Joseph, wpływowy członek Komisji Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej - François Xavier Ortoli, minister spraw zagranicznych Irlandii - Garett Fitzgerald, minister finansów Francji - Willem Duisenberg oraz premier Szwecji - Björn Faelldin. W uzupełnieniu depeszy agencja podała, że w hotelu Imperial zebrało się w sumie około stu najbardziej wpływowych przedstawicieli Zachodu.Kiedy szefowie rządów, ministrowie, funkcjonariusze wysokiego szczebla aparatów rządowych czy też międzynarodowych organizacji spotykają się - nawet tylko prywatnie - to trudno przypuszczać, że ich rozmowy ograniczają się do wymiany zdań na temat pogody. Tym bardziej byliśmy zdziwieni, iż jedna z największych agencji filmowych Visnews, doskonale znana ze swej operatywności i szybkości działania, nie przekazała do Warszawy w - czasie trzydniowego spotkania tajemniczej Grupy Bilderberg ani jednej, najmniejszej nawet migawki filmowej.Zdecydowaliśmy przyjrzeć się bliżej tej sprawie. Oczywiście inicjatywa musiała wyjść od nas. Poprzez dalekopisowe łącza wysłaliśmy do agencji Visnews krótki list z prośbą o materiały filmowe z konferencji Grupy Bilderberg. Zaznaczyliśmy, że interesuje nas absolutnie wszystko, czym agencja dysponuje.W kilka minut później nasz teleks wystukał odpowiedź:„Nie obsługiwaliśmy tej konferencji, ponieważ odbyła się ona w tajemnicy i nie zezwolono nawet na sfilmowanie sali przed rozpoczęciem obrad. Przykro nam. Pozdrowienia. John Tulloh.” Wyraźnie coś się tutaj nie zgadzało. „W tajemnicy”, o której wiedział przecież cały świat. Co więc naprawdę wpłynęło na kompletny brak zainteresowania agencji tą imprezą ?Postanowiliśmy zwrócić się do konkurencji. I tu kolejna niespodzianka. Żadna agencja filmowa ani też żadna agencja fotograficzna nie dysponowała dokumentacją posiedzeń Grupy. Zewsząd napłynęły grzeczne odmowy, wyjaśniające zarazem, iż ta „prywatna” organizacja - i tu różnica w nomenklaturze: u jednych Klub Bilderberg, u innych Grupa Bi1derberg - odbywa swoje spotkania w całkowitej tajemnicy, nie dopuszczając do siebie przedstawicieli środków masowego przekazu.Sprawa stawała się coraz bardziej interesująca. Wciągnęliśmy się na dobre. Zaczęliśmy od penetracji wszelkich dostępnych nam źródeł.W literaturze światowej nie znaleźliśmy ani jednego monograficznego opracowania tego tematu. Ta co najmniej dziwna wstrzemięźliwość również dała nam wiele do myślenia. Szukając materiałów trafialiśmy tu i ówdzie na okruchy informacji, które zestawione ze sobą zaczęły nam rysować obraz Klubu.Różne były drogi uzyskiwania tych informacji. Od szperania po starych rocznikach prasowych czy archiwach dokumentów politycznych, poprzez próby rozmów telefonicznych z ludźmi, którzy mogliby coś na ten temat powiedzieć, aż po drobne mistyfikacje, jak na przykład prośba do holenderskich linii lotniczych KLM o przysłanie nam dokumentacji hotelu Bilderberg, która miała nam odpowiedzieć na pytanie, czy to aby dość wytworne miejsce na spędzenie urlopu.Mamy pełną świadomość, że nie potrafiliśmy odpowiedzieć na wszystkie nasuwające się pytania. Nasza relacja na pewno nie jest kompletną monografią Klubu Bilderberg. Nie pretendowaliśmy zresztą do uzupełnienia tej luki w światowej literaturze politycznej. Jest to po prostu dziennikarski zapis z podjętego na własną rękę śledztwa, w którym, jak się to okaże, nikt nam nie chciał pomóc, natomiast wszyscy starali się przeszkodzić. I jeszcze jedna uwaga. W naszym tekście zestawiliśmy jedynie bezsporne fakty, eliminując wszystkie te, których nie dało się udowodnić. Nie ukrywamy też pytań, na które nie potrafiliśmy znaleźć odpowiedzi.Aktorzy wchodzą na scenęW jednym z numerów The Timesa znaleźliśmy krótką notatkę informującą, iż Grupa Bilderberg ma w Hadze niewielkie biuro, w którym urzęduje sekretarz tej organizacji, holenderski profesor Ernst van der Beugel. To był już jakiś konkretny ślad: miasto i nazwisko.Do pań z międzynarodowej centrali telefonicznej ludzie zgłaszają się z różnymi, czasami także przedziwnymi, sprawami. Toteż nasz telefon z prośbą o odszukanie w książce telefonicznej Hagi numeru jakiejkolwiek instytucji, która w nazwie ma słowo „Bilderberg”, nie wzbudził większego zdziwienia.- To jednak musi troszeczkę potrwać - poinformował nas miły kobiecy głos.- Poczekamy!Czekaliśmy kilkanaście minut.- Jest hasło „Sekretariat Spotkań Bilderberg”. Czy panu o to chodzi?- Znakomicie. Jaki numer?- Czterdzieści sześć, dwadzieścia jeden, dwadzieścia jeden...- Czy mogłaby pani nas połączyć?- Oczywiście.- Jak długo trwa oczekiwanie na Hagę?- Około trzech godzin!Patrzymy na zegarki. Jest dokładnie godzina 10 rano. Niedobrze. Koło pierwszej może w biurze nikogo nie być. W Holandii przerwa obiadowa jest przecież rzeczą świętą.- Decyduje się pan?- Tak! Tylko proszę błyskawiczną.Ledwo zdążyliśmy podłączyć magnetofon do telefonu, kiedy zaterkotał dzwonek.- Pan zamawiał Hagę czterdzieści sześć, dwadzieścia jeden, dwadzieścia jeden?- Tak!- Łączę. Proszę mówić.Wciskamy włącznik magnetofonu. Taśma zaczyna się kręcić. W słuchawce słychać jakieś trzaski. Po chwili odzywa się kobiecy głos.- Halo?~ Czy to sekretariat Grupy Bilderberg? Czy mówi pani po angielsku?- Oczywiście, że mówię po angielsku. Tak, to Bilderberg Meetings. Przepraszam, kto mówi?- Aleksander Perczyński. Dziennikarz z Warszawy.- Och, z Warszawy?- Tak, z Warszawy, stolicy Polski.- Och, z Polski?- Tak, z Polski. Wie pani, taki kraj w Europie.- Oczywiście, że wiem, ale nie spodziewałam się telefonu aż z Warszawy. - W głosie naszej -rozmówczyni nadal wyraźnie daje się wyczuć zdziwienie. Po chwili wahania opanowuje się jednak. - W czym mogę pomóc?- Czy profesor Ernst van der Beugel nadal stoi na czele sekretariatu ?- Tak.- Chciałbym zadać mu parę pytań.Znowu chwila ciszy, a potem pada pytanie typowe dla sekretarek, które chcą jak najszybciej spławić niepożądanych klientów:- W jakiej sprawie?- Rzecz jasna, Klubu Bilderberg.- Niestety, profesora nie ma w Holandii. Jest za granicą.- Kiedy wróci?- Nie wiem.- A gdzie moglibyśmy go znaleźć?- Nie podał adresu. Ale o jakie pytania panu chodzi ?- Na przykład: jaki jest główny cel działania Klubu Bilderberg?- Ułatwienie dialogu między Europą Zachodnią a Stanami Zjednoczonymi.- Dialogu na jaki temat?- Wie pan, spotkania „Bilderbergu” odbywają się co roku w różnych miejscowościach.- Proszę pani, wiem już dość dużo o Klubie Bilderberg, a ściślej mówiąc - o zewnętrznych przejawach jego działalności. Interesuje mnie istota tego dialogu. Dlatego szukam kontaktu z profesorem.- Ale profesora nie ma. Proszę pana, na spotkania zapraszani są różni ludzie...- W jaki sposób są dobierani?- Tym zajmuje się specjalny Steering Committee, który kieruje doborem uczestników.- Wedle jakich kryteriów?- Och, to proste. Kiedy ustalony zostanie już temat spotkania, wybiera się tych, którzy na tym się znają...- Z czyich opinii korzystają członkowie Komitetu?- Dobierają oni ludzi na podstawie własnego rozeznania. - Pani z Hagi jest już wyraźnie zniecierpliwiona przeciągającą się rozmową. Czas najwyższy kończyć.- Jakiego rodzaju materiałami informacyjnymi na temat spotkań Klubu Bilderberg dysponuje sekretariat?- Mamy broszurę na ten temat...- Czy mógłbym ją otrzymać?- Oczywiście, proszę przesłać list z adresem. Wyślemy ją panu.- Z góry dziękuję. To byłoby już wszystko. Dziękuję pani za informację...- To mój obowiązek. Pan mówił, że telefonuje pan z Warszawy, tak?- Tak, z Warszawy. Do widzenia pani.- Do widzenia panu.To wszystko, co udało się wycisnąć. Nieco później, już z innego źródła, dowiedzieliśmy się, że haski sekretariat spełnia zadanie czysto techniczne: przygotowuje spotkania pod względem organizacyjnym, rezerwuje hotele, zapewnia obsługę itp. Nie mamy żadnych podstaw twierdzić, że profesor Ernst van der Beugel był obecny, tylko nie chciał z nami rozmawiać. Możemy jedynie się domyślać, że sekretarce łatwiej było przeprowadzić tę rozmowę: ona mogła ograniczyć swe informacje do szczegółów czysto technicznych, profesor, który jest zarazem członkiem Klubu i bierze udział w dyskusjach, nie bardzo mógłby się zasłaniać ogólnikami.Telefonowaliśmy jeszcze kilkakrotnie. Profesora nigdy nie było. Cóż, pozostawało nam jedynie czekać na obiecaną broszurę.Okazało się więc, że ta droga prowadzi donikąd. Przynajmniej na razie. Skoncentrowaliśmy się więc na żmudnym wertowaniu starych roczników prasowych.Wówczas to po raz pierwszy, i to od razu w kontekście Klubu Bilderberg, spotkaliśmy się z nazwiskiem Józefa H. Retingera. Pojawiało się ono w okolicznościach, które wydawały nam się interesujące. Powiedzieliśmy się na przykład; że Retinger - „szara eminencja” to określenie powszechnie używane w odniesieniu do jego osoby - wielce przyczynił się do rozwoju tajnych negocjacji i organizacji władzy w Europie Zachodniej na jej najwyższych szczeblach.Znakomity znawca struktur władzy świata kapitalistycznego sir Edward Beddington-Behrens pisał w londyńskim dzienniku The Times, że Józef H. Retinger „znał prawie wszystkich, którzy coś znaczyli w Europie i Stanach Zjednoczonych”. I dalej: „za pomocą jednego telefonu uzyskiwał natychmiastową audiencję u prezydenta USA, a w Europie miał dostęp do przywódców wszystkich kół politycznych”. Tłumacząc tę osobliwość, sir Edward Beddington-Behrens uważa, że stosunki i przywileje, które wyrobił sobie Retinger, były nagrodą za jego oddanie i lojalność oraz zaufanie, jakie powszechnie wzbudzał.Do tej opinii pewne zastrzeżenie zgłasza francuski politolog Roger Mennevée, który w swej pracy poświęconej szarym eminencjom światowej polityk pisze na temat Retingera: „Z uwagi na antykatolicką tradycję niektórych europejskich kół politycznych wzbudzał niekiedy podejrzliwość. Uważano go za agenta Watykanu i pośrednika w stosunkach między papieżem i zakonem jezuitów”. Mimo tego Mennevée podziela pogląd Beddingtona-Behrensa twierdząc dalej, iż: niezależnie od tych ocen należy przyznać, że Retinger odegrał dużą rolę w inicjacji i realizacji wielu przedsięwzięć politycznych i dyplomatycznych w Europie Zachodniej”.Te rekomendacje były już wystarczającym powodem, by bliżej zainteresować się postacią Józefa H. Retingera. Okazało się to łatwiejsze, niż przypuszczaliśmy, istnieje bowiem solidna biografia Retingera pióra jego przyjaciela, a zarazem najbliższego współpracownika w ostatnich dwunastu latach życia - Johna Pomiana. Po odrzuceniu całej apologetyki, normalnej w takim przypadku, materiał, który zawiera ta praca, jest tak bogaty, że wystarczyłby na niejedną książkę, w dodatku o sensacyjnym charakterze. Faktem jest bowiem, że Retinger miał wyjątkowo barwne i bogate życie. Z konieczności ograniczyć się musimy tutaj jedynie do wydarzeń, które ukształtowały jego polityczną sylwetkę.Józef H. Retinger urodził się w Krakowie w kwietniu 1888 roku, jako najmłodszy z czwórki dzieci renomowanego adwokata. Zachowując rodzinną tradycję, skończył wydział prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego, a następnie wyjechał do Paryża, gdzie na Sorbonie w krótkim czasie obronił pracę doktorską. Silnie związany z kołami katolickimi, Retinger - jak pisze Pomian - „identyfikował się z polityką Watykanu, rozwijając na tej bazie swą wizję zjednoczonej Europy”.Retinger miał jednak przede wszystkim temperament działacza, Swoje teoretyczne przemyślenia i koncepcje chciał realizować natychmiast i osobiście. Musiał mieć także nie lada spryt, o czym świadczy fakt, że jako młodemu i nie znanemu jeszcze nikomu człowiekowi udało mu się dostać do ówczesnego premiera Francji Georgesa Clemenceau, któremu zreferował swój plan zjednoczenia Europy Wschodniej oparty na wspólnocie tradycji katolickiej. W przekonaniu Retingera trwałą strukturę polityczną wschodniej Europy można by było najlepiej osiągnąć przez zjednoczenie Austrii, Węgier i Polski w monarchię pod patronatem zakonu jezuitów.Nie będziemy polemizować z tymi poglądami, jak również nie polemizował z nimi premier Georges Clemenceau, który po prostu Retingera z gabinetu wyprosił.„Na każdy odrzucony pomysł swego autorstwa Retinger odpowiadał dziesięcioma nowymi pomysłami” - pisze w swej pracy Pomian. I to była chyba, jak udowodni życie, najbardziej charakterystyczna cecha osobowości Retingera. Nic więc dziwnego, że po pierwszym niewypale swej „wielkiej wizji” Retinger zmienia obszar działania i odbywa jedenaście podróży do Meksyku.Ten epizod w jego życiu wydaje się szczególnie interesujący, ponieważ Retinger dokonuje ideologicznego zwrotu. Otóż włącza się w prace nad organizacją ruchu związkowego w tym kraju, prezentując przy tym bezkompromisową krytykę ustroju kapitalistycznego. Jego poglądy, jak i niespotykane wręcz zdolności w manipulowaniu ludźmi o różnych orientacjach politycznych, zwracają uwagę rządu meksykańskiego.Retinger wykorzystuje swą wielką życiową szansę: przedstawia władzom plan nacjonalizacji amerykańskich firm naftowych w Meksyku. Ten projekt staje się bazą posunięć władz meksykańskich w tej dziedzinie, a Retinger otrzymuje swoją pierwszą międzynarodową wielką misję podjęcia z Waszyngtonem tajnych negocjacji na ten temat.Jakim negocjatorem był Retinger? Na to pytanie nie udało nam się znaleźć odpowiedzi. Ale chyba nie ono jest tu najistotniejsze. Jeśli meksykański rozdział wydaje nam się ważny w jego biografii, to przede wszystkim dlatego, iż na pewno wówczas nabrał doświadczenia jako działacz polityczny oraz sprawdził praktycznie swoje organizacyjne talenty.Nic więc dziwnego, że w czasie wojny Retinger, doświadczony już polityk, jawi nam się jako doradca generała Sikorskiego.W Meksyku Retinger reprezentował poglądy antykapitalistyczne, natomiast w Londyni jest jednym z najbardziej antykomunistycznych polityków. Wszystkie jego działania zmierzają do reaktywowania w Polsce - z chwilą zakończenia wojny -burżuazyjnej władzy.W tym okresie ujawnia się nowy rys charakteru Retingera, a mianowicie odwaga, której bezsprzecznie nie można mu odmówić. W wieku lat 58 podejmuje się misji przewiezienia do kraju kilku milionów dolarów przeznaczonych na działalność polityczną delegatury rządu londyńskiego w Polsce. W sierpniu 1944 roku zostaje zrzucony na spadochronie na terytorium okupowane przez Niemców. Jak napisze Pomian, był to „pierwszy i ostatni wyczyn sportowy w życiu Retingera”. Kończy się on zresztą niezbyt szczęśliwie. Przy lądowaniu Retinger odnosi ciężką kontuzję, co jednak nie uniemożliwia mu wypełnienia misji.Jednakże tak naprawdę na szerokie wody Retinger wypływa dopiero w końcu lat czterdziestych. Jego młodzieńcze związki z Kościołem umożliwiły mu dostęp do partii katolickich politycznego centrum. Jego późniejsze „lewicowe” poglądy otwarły mu drzwi do gabinetów przywódców socjaldemokratycznych. Wreszcie jego zacięty antykomunizm spowodował, iż mógł zostać pożądanym partnerem sił prawicowych.W atmosferze kształtowania się nowych stosunków w powojennej Europie Retinger poczuł się jak ryba w wodzie. Do pełnego szczęścia brakowało mu tylko jednego. Otóż jego wizja zjednoczonej Europy, mimo dziejowych kataklizmów, wcale nie była bliższa realizacji niż kilkadziesiąt lat temu. Ale i w tej sprawie dokonuje się wyraźna ewolucja poglądów Retingera. Przede wszystkim w jego politycznych kalkulacjach pojawia się nowy czynnik: Stany Zjednoczone. Czynnik, który rodził określone nadzieje, stwarzał zupełnie nowe możliwości.Istniało jednak pewne „ale”. Tym „ale” była konkretna polityczna rzeczywistość europejska ze wzrastającą w Europie Zachodniej tendencją antyamerykańską. Ten element Retinger uznał za najniebezpieczniejsze zagrożenie, dlatego też do końca życia wszystkie swoje siły, możliwości i bezsprzeczne talenty poświęci realizacji planu rozwoju Wspólnoty Atlantyckiej.Nam zaś zapoznanie się z losami Retingera pozwoliło zrozumieć wiele dobrze skrywanych kart tajemniczego Klubu Bilderberg. W swoich poszukiwaniach dotarliśmy do początku lat pięćdziesiątych. Rozsiane po licznych źródłach okruchy informacji zaczęły nam się układać w pewną całość.Decydujący okazał się ślad pewnego spotkania. Wiemy o nim bardzo niewiele. Nie odnotowały go żadne kroniki prasowe, a w biografii Retingera napisanej przez Pomiana odnaleźliśmy jedynie niewielkie wzmianki. Rekonstruując je trzymaliśmy się tylko tych faktów, które udało się stwierdzić z całkowitą pewnością.A więc odbyło się ono w połowie 1952 roku gdzieś w Holandii, a udział w nim wzięli - poza Retingerem - jedynie dwaj wpływowi panowie ze świata wielkiego kapitału: Paul von Zeeland i Paul Rykens.Tu wszystko na razie zgadza się jak w zegarku. Pomian w swojej pracy niejednokrotnie podkreślał, że Retinger zawsze wolał pracować z niewieloma starannie dobranymi ludźmi, niż działać na tak zwanych szerokich wodach, „Głęboko wierzył - pisze Pomian - że opinia publiczna podąża zawsze za przywództwem wpływowych osobistości”.Wiemy też, dlaczego w ogóle doszło do tego spotkania. Otóż właśnie w tym okresie Retinger poczuł się poważnie zaniepokojony. Czym? Faktem, że szeroko reklamowany olbrzymim nakładem sił i środków tak zwany sojusz wolnego świata w gruncie rzeczy po prostu nie istnieje. Co prawda Stany Zjednoczone i Europa Zachodnia współpracowały ze sobą, i to na wielu płaszczyznach: od trzech lat istniała już Organizacja Paktu Północnego Atlantyku, a zimna wojna była w swej szczytowej fazie, ale z drugiej strony wyraźnie nasiliły się kontrowersje w tak podstawowych sprawach, jak uzbrojenie Republiki Federalnej Niemiec czy też zaangażowanie się wolnego świata w dwóch „gorących” imperialnych wojnach w Korei i Indochinach. Ponadto - przypomnijmy - jest to czas, kiedy w Stanach Zjednoczonych szaleje maccartyzm, zupełnie niezrozumiały dla Europejczyków.Retingerowi na pewno nie można odmówić instynktu rasowego polityka. Świadczy o tym chociażby wybór czasu, w którym wystąpił z inicjatywą spotkania. Stany Zjednoczone wchodziły właśnie w szczytowy okres gorączki przedwyborczej.Kto zostanie prezydentem? Truman, Taft czy Eisenhower? To na pewno nie było obojętne dla jego planów.W bezpośrednio powojennych latach prezydentury Harry’ego S. Trumana polityka amerykańska była wyraźnie zdefiniowana. I to zarówno na platformie politycznej, jak i gospodarczej. Nie miejsce tutaj na szczegółowe omawianie tego problemu, zresztą literatura poświęcona temu zagadnieniu jest ogólnie dostępna. Przypomnijmy może tylko kilka najważniejszych faktów.Po śmierci prezydenta F. D. Roosevelta kontrolujący główne pozycje w gospodarce i w aparacie rządowym „internacjonaliści” uznali za główny swój cel utworzenie nowego porządku światowego. Oczywiście pod kierownictwem USA. Przy czym, aby sprawa nabrała pozorów całkowitej legalności, opracowano metodę posługiwania się hasłami ONZ-tu, na którego forum Amerykanie mogli wówczas wygrać każde głosowanie.Nieco trudniejszą sprawą było przezwyciężenie oporów na płaszczyźnie wewnętrznej, gdyż w powojennej Ameryce zaczęły dochodzić do głosu tendencje izo1acjonistyczne. Przeciwko tym tendencjom „internacjonaliści” wytoczyli argumenty, które musiały podziałać na wyobraźnię przeciętnego Amerykanina. Bezpieczeństwo Ameryki - twierdzili - wymaga odbudowy i umocnienia starych społeczno-gospodarczych systemów w Europie, powstrzymania Związku Radzieckiego i rozwoju socjalizmu w tym regionie świata. Realizacja tego zadania stworzy w całym świecie dogodne warunki dla amerykańskich inwestycji, a tym samym - podporządkuje go wpływom USA.Inaczej mówiąc, zgodnie z tą strategią Stany Zjednoczone miały stać się w pewnym sensie brytyjskim imperium XX wieku, tyle że bezpośredni system kolonialny miały zastąpić bardziej wyrafinowane metody.- Czy nam się podoba, czy też nie - mówił prezydent Truman w 1945 roku na forum obu Izb Kongresu - musimy zdać sobie sprawę z tego, że zwycięstwo, jakie odnieśliśmy, nałożyło na naród amerykański brzemię odpowiedzialności za dalsze losy świata.Potem nastąpiła cała seria przemówień, w których prezydent ukonkretnia już swoją ideę.- Wszystkie wysiłki, wszystkie dążenia, cała mądrość naszego rządu i narodu powinny koncentrować się na wykonaniu jednego zadania: wywarciu maksymalnego wpływu na rozwój wydarzeń międzynarodowych.I wreszcie:- Wierzę, że polityka Stanów Zjednoczonych musi popierać narody, które stawiają opór próbom ujarzmienia przez zbrojne mniejszości lub przez nacisk zewnętrzny. Wolne narody świata oczekują od nas pomocy w utrzymaniu swej wolności. Jeśli zawahamy się przed objęciem kierownictwa, możemy narazić na niebezpieczeństwo pokój świata i narazić na zagrożenie dobrobyt naszego narodu.To już była ta sławna doktryna Trumana, która sankcjonowała mieszanie się Stanów Zjednoczonych w wewnętrzne sprawy innych państw. Jak miało się to realizować w praktyce? Amerykańscy politycy tego okresu- w przeciwieństwie do prezydenta - nie musieli kryć się za dyplomatycznymi sformułowaniami. Ich wykładni doktryny Trumana na pewno nie można było odmówić klarowności.- Musimy przejąć moralne kierownictwo nad światem albo świat pozostanie w ogóle bez kierownictwa - powie wpływowy senator Vandenberg.- Póki my i tylko my mamy bombę atomową, możemy dyktować naszą politykę całemu światu - postawi kropkę nad „i” popularny polityk, były prezydent Stanów Zjednoczonych Herbert Hoover.Gwoli prawdy trzeba powiedzieć, że już w tamtym okresie zdarzały się głosy rozsądku. Na przykład znany chemik, laureat Nagrody Nobla Irving Langmuir po swojej wizycie w Związku Radzieckim, w trakcie której spotkał się z wieloma kolegami ze swej branży, w artykule napisanym po podróży kreśli odmienną wizję rozwoju sytuacji:„Nie ulega wątpliwości - pisze - że w ciągu trzech lat amerykański monopol na broń atomową może zostać zlikwidowany. Jeśli Stany Zjednoczone same nie zrezygnują z niego na rzecz pokojowych badań prowadzonych pod międzynarodową kontrolą, to za dziesięć lat nastąpi kryzys atomowy przekreślający sensowność narzuconego przez USA w tej dziedzinie wyścigu zbrojeń”.Tego typu głosy, zresztą nie tak znowu liczne, nie znajdowały jednak posłuchu u ludzi trzymających w swych rękach polityczne przywództwo kraju. Tym bardziej, że cel został wyraźnie określony:- To, co musimy teraz robić - tłumaczył oponentom swej polityki ówczesny sekretarz stanu Byrnes - robimy nie w celu zabezpieczenia świata dla demokracji, lecz w celu zabezpieczenia świata dla Stanów Zjednoczonych.Jasno i wyraźnie, a co najważniejsze - z punktu widzenia Stanów Zjednoczonych nie pozbawione żelaznej logiki.W licznych opracowaniach teoretycznych tego okresu widać wyraźnie, że Amerykanie zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństw, jakie dla ich wizji świata wynikały z nowego międzynarodowego układu sił, będącego konsekwencją drugiej wojny światowej. Mieli pełną świadomość faktu, że dalsze postępy światowej rewolucji socjalistycznej w znacznym stopniu mogą uszczuplić tereny penetracji monopoli, a ewentualne sukcesy państw, które weszły na drogę socjalistycznych przeobrażeń społeczno-polityczno-gospodarczych, staną się inspiracją dla innych, zachęcą inne narody do obrony przed imperialistyczną eksploatacją i, co najniebezpieczniejsze, stworzą realne i potężne oparcie dla wszystkich tych, którzy będą chcieli iść w ich ślady. A to godziło w najżywotniejsze interesy Stanów Zjednoczonych, których wszelka działalność polityczna od zawsze podporządkowana była jednemu celowi: pilnowaniu dóbr rodzimych monopoli.Ta reguła głęboko tkwiła w świadomości Amerykanów. W 1946 roku skarbnik jednego z najpotężniejszych amerykańskich koncernów Standard Oil, kreśląc perspektywy rozwoju towarzystwa na dorocznym posiedzeniu zarządu, odszedł od liczb, procentów i innych technicznych wskaźników i pozwolił sobie na uogólnienie wręcz filozoficzne:- Ponieważ Stany Zjednoczone są najpotężniejszym producentem, największym źródłem kapitałów i najlepszym organizatorem gospodarki światowej, powinny wziąć na siebie odpowiedzialność akcjonariusza, w którego ręku skupiła się większość akcji spółki pod nazwą świat. W polityce zagranicznej powinniśmy bardziej niż przedtem dbać o bezpieczeństwo i rentowność naszych inwestycji zagranicznych. Należyte poszanowanie naszych kapitałów jest sprawą również ważną jak poszanowanie zasad politycznych.Nic też dziwnego, że prezydent Truman, który zawsze bardzo uważnie wsłuchiwał się w głosy wielkiego biznesu, natychmiast pospieszył z zapewnieniami:- Jesteśmy gigantem świata gospodarczego. Czy chcemy, czy nie, przyszły model stosunków ekonomicznych zależy od nas. Świat oczekuje na to, co uczynimy.W pierwszych latach po wojnie amerykańska strategia podporządkowywania sobie świata przyniosła zachęcające rezultaty. Doprowadziła do odbudowy starych struktur społeczno-gospodarczych w Europie Zachodniej i odsunięcia od władzy wszystkich sił negujących ten porządek rzeczy. Uzyskano taki stan rzeczy posługując się różnymi metodami. W Grecji, na przykład, armia brytyjska krwawo rozprawiła się z lewicą tego kraju. W innych krajach stosowano bardziej wyrafinowane środki. Rząd Stanów Zjednoczonych czy też wielkie korporacje przemysłowe dostarczyły funduszy partiom konserwatywnym, pomagając im w zwalczaniu komunistów i lewicy socjalistycznej. Było to tym łatwiejsze, iż wiele zachodnioeuropejskich partii socjaldemokratycznych odeszło od marksizmu i zaczęło konkurować z partiami burżuazyjnymi w sferze teorii dotyczącej lepszego funkcjonowania istniejącego systemu.Kiedy wydawało się już, że wszystko jest na najlepszej drodze, nastąpił szok. Tego, co się stało, przekonany o swojej bezwzględnej wyższości nad wszystkimi innymi ludźmi świata przeciętny Amerykanin nie mógł się spodziewać. Pierwsza radziecka próba z bombą atomową w 1949 roku była prawdziwym wstrząsem psychologicznym. Runął mit o monopolu atomowym, a wraz z nim nadzieje na powojenny Pax Americana, czyli mówiąc wprost: na podporządkowanie interesów wszystkich interesom Waszyngtonu.Rewizji domagała się przede wszystkim militarna strategia amerykańska.„Strategia nieograniczonego ataku nuklearnego jest strategią samobójcy” - pisał na łamach New York Times komentator wojskowy tego pisma, podważając tym samym istotę doktryny Trumana.Rok 1949 przyniósł jeszcze jedno wydarzenie, które praktycznie sprawdziło nieskuteczność tej doktryny. Proklamowanie Chińskiej Republiki Ludowej, wieńczące zwycięstwo socjalistycznej rewolucji w największym państwie azjatyckiego kontynentu, udowodniło, iż polityka amerykańska nie tylko nie potrafi zmienić powojennego status quo, ale w dodatku traci jeszcze dotychczasowe swoje pozycje. Prezydent Truman i jego partia demokratyczna znaleźli się pod obstrzałem krytyki republikanów. Zaistniała potrzeba wypracowania nowej koncepcji politycznej.Tak więc w okresie zbliżających się wyborów prezydenckich panował niezgorszy zamęt, który także odbił się na świadomości zachodnioeuropejskich sojuszników Stanów Zjednoczonych. Zaczęły budzić się poważne wątpliwości, czy aby nie zacząć i myśleć nieco innymi kategoriami niż politycy zza oceanu.Jedna rzecz nie ulega wątpliwości: w swoich kalkulacjach Józef Retinger zdecydowanie stawiał na Eisenhowera. Po prostu dlatego, że generał Ike miał doskonałe rozeznanie w sprawach europejskich, a co więcej - podobnie jak jego najbliżsi współpracownicy wykazywał dla nich wiele zrozumienia. Jak się później okaże, Retinger postawił na właściwego konia i nie pomylił się w swoich przewidywaniach.Po tych może nieco przydługich, ale koniecznych dygresjach wróćmy do wspomnianego już spotkania. Znając sposób myślenia Retingera, z dużą dozą prawdopodobieństwa możemy zrekonstruować główną tezę, jaką przedstawił Paulowi von Zeelandowi i Paulowi Rylkensowi.- Wolny świat jest zagrożony, a jego jedność zachwiana; Trzeba, aby ci, co decydują o jego losach, zebrali się i podjęli wspólne działania.Co do tego trzej panowie zgodzili się bez dyskusji. Wszyscy trzej byli zresztą przekonani o tym, że polityka jest rzeczą zbyt poważną, aby pozostawiać ją w rękach zawodowych polityków. Według ich koncepcji w rozwoju wydarzeń światowych decydującą rolę odgrywają pieniądze.Otwarta pozostawała jedynie kwestia, kto ma zorganizować tych ludzi, „którzy decydują o losach świata tego”. I temu właśnie głównie poświęcone było to spotkanie. Dodajmy od razu: zakończone pełnym sukcesem. Nietrudno się też domyślić, kto wysunął kandydaturę, która uzyskała akceptację Retingera. Paul Rykens znalazł wśród swych przyjaciół człowieka, który idealnie nadawał się do tej roli.Od najmłodszych lat pasją jego życia były zwierzęta. Najpierw te zwykłe, domowe, jak psy i konie, później - w miarę jak stawał się dorosły i do głosu zaczęły dochodzić silniejsze emocje – uwagę swą skoncentrował na dzikich drapieżnikach. Najbardziej jednak kochał słonie. Nic dziwnego, że jego kolekcja statuetek tych zwierząt: ze złota, srebra, brązu czy kości słoniowej zadziwiała zbieraczy całego świata. Tym bardziej że poza pasją zbieracza książę zawsze dysponował wystarczającymi środkami materialnymi, by - jeśli ty1ko spodobał mu się jakiś eksponat -włączyć go do swych zbiorów.Niejako na marginesie tych zainteresowań, aczkolwiek równolegle, rodziła się druga pasja. Zaczęło się od latawców, które jako mały chłopiec puszczał w zamkowym parku. Potem naturalną rzeczy koleją przyszły samoloty. Sam, wysoko nad ziemią, zdany wyłącznie na własne umiejętności, szukał sytuacji trudnych, kiedy od opanowania i zimnej krwi zależało życie. Czy może być bardziej męska przygoda? W dawnych, dobrych czasach silników tłokowych i romantycznego śmigła sam pilotował samolot królewski, kiedy towarzyszył swej żonie w jej oficjalnych międzynarodowych podróżach.Na ziemi także szukał mocnych wrażeń. Kiedy był zmęczony i chciał się naprawdę odprężyć, wsiadał za kierownicę sportowego samochodu, by rozładować się w szybkiej, ryzykanckiej wręcz jeździe. Tak przedstawiała go prasa specjalizująca się w prezentowaniu szerokiej publiczności życia wyższych sfer. Jego zdjęcia często pojawiały się na okładkach licznych ilustrowanych magazynów zajmujących się tą branżą. Zawsze sympatycznie uśmiechnięty, nienagannie ubrany. I zawsze z białą chryzantemą w klapie marynarki, co w niektórych drobnomieszczańskich kręgach snobujących się na arystokratyczny styl stało się, za jego przyczyną, wręcz obowiązującą modą.Czasami ilustrowane magazyny przynosiły relacje z jego eskapad do przeróżnych nocnych lokali, nie zawsze cieszących się najlepszą reputacją, co mocno denerwowało królewski dwór. Ale szeroka publiczność nie miała księciu tego za złe, bowiem cieszył się autentyczną sympatią. Dwór zaś nie mógł utemperować niekonwencjonalnego małżonka królowej. Po prostu za wiele mu zawdzięczano. A ponadto, mimo takich czy innych skandalików, mieścił się jednak w skali mieszczańskiej moralności.Jeśli już był atakowany, to z całkiem innej stronny. Nie ulega bowiem wątpliwości, że w drugiej połowie XX wieku wszelkie monarchie zdecydowanie straciły swą popularność. Tak stało się również w Holandii, gdzie coraz więcej ludzi zaczęło głośno stawiać pytanie, czy kraj nie ma przypadkiem pilniejszych potrzeb, niż wydawanie pieniędzy na utrzymanie tej anachronicznej bądź co bądź błyskotki. Dyskusja, jak zawsze w takim przypadku, sprowadzała się głównie do pieniędzy. Holenderski dziennikarz Harry van Wijen w swej książce „Władza królewska - mity i rzeczywistość monarchii konstytucyjnej” pisze, że utrzymanie dworu królewskiego kosztuje kraj około 20 milionów florenów rocznie, to jest około 7 milionów dolarów. Na sumę tę składają się m.in. takie wydatki, jak pensje: królowej (3 622 000 florenów), księcia Bernharda (708 000) i księżniczki Beatricze (833 000). W 1970 roku jeden z deputowanych socjalistycznych wystąpił w parlamencie z tezą, iż utrzymywanie monarchii kosztuje Holandię dwukrotnie więcej niż administracji republiki w zachodnich Niemczech.W ogólnonarodowej dyskusji, jaka od czasu do czasu toczy się na ten temat, zwolennicy monarchii jeszcze do niedawna - oprócz argumentów odwołujących się do tradycji - mieli racje także bardziej konkretne. Jedną z nich była właśnie osoba księcia Bernharda.Trzeba bowiem oddać mu sprawiedliwość: książę małżonek jak mało kto nadawał się na postać symbol, wzorzec do naśladowania godny wielkiego szacunku. Świadczyła o tym przede wszystkim jego przeszłość okupacyjna, kiedy to w przeciwieństwie do niektórych holenderskich arystokratów dał przykład gorącego patriotyzmu i dużej odwagi. W kraju tak boleśnie dotkniętym przez hitlerowskiego okupanta nie była to rzecz bez znaczenia.W czasach drugiej wojny światowej książę bezsprzecznie wielokrotnie narażał swoje życie: osobiście organizował w Holandii ruch oporu, a później na emigracji jako szeregowy pilot RAF-u wykazał się walecznością i odwagą. Nikogo też nie zdziwiło, że człowiek tak aktywny nie chciał po koronacji Juliany dać się sprowadzić do odgrywania jedynie roli księcia małżonka,- Jestem zbyt inteligentny, aby otwierać mosty i przecinać wstęgi - powiedział kiedyś o sobie.Inteligentny i - dodajmy - świetnie wykształcony; na przykład książę swobodnie posługuje się siedmioma językami. Chociaż znaleźli się złośliwi, którzy i tu przypięli mu łatkę. Jeden z najpopularniejszych dowcipów holenderskich głosi: mąż królowej włada bez akcentu siedmioma obcymi językami, słabo zna jedynie ten ósmy, holenderski, którym na dobitek mówi z siedmioma akcentami.Swoją energię, wiedzę i - co oczywiście też liczy się w świecie wielkiego biznesu - koneksje książę postanowił wykorzystać jako międzynarodowy rzecznik interesów Holandii... W czasie swych licznych podróży po całym świecie przyczynił się do zawarcia wielu korzystnych transakcji i położyłspore zasługi w rozwoju handlu zagranicznego swojego kraju.Był więc idealnym kandydatem, któremu można było powierzyć organizację pierwszej konferencji Klubu Bilderberg. Przemawiało za nim nie tylko bogate już doświadczenie w świecie wielkiego interesu, ale ponadto sama jego osoba, którą niejako „uszlachetniał” towarzystwo, w którym miał się obracać.Z tych wszystkich niezaprzeczalnych walorów księcia doskonale zdawał sobie sprawę Retinger, który natychmiast ,,kupił” zaproponowaną kandydaturę. I nie zrobił błędu. Już sam tytuł: Jego Książęca Wysokość, zgodnie z oczekiwaniami, bez trudu otwierał drzwi do najbardziej elitarnych kręgów.W maju 1952 roku dochodzi do spotkania między Retingerem i księciem Bernhardem. Co wiemy na ten temat? Niewiele. Tyle że spotkanie to zorganizował oczywiście Paul Rykens i że Retinger wyłożył księciu swą wielką ideę.- Stany Zjednoczone - twierdził - nie mają elity zdolnej do oceny sytuacji światowej z pozycji ponadamerykańskich. Ponadto Amerykanie zupełnie nie rozumieją tego, co dzieje się w Europie, sprowadzając swoje kontakty do stosunków międzyrządowych, z natury rzeczy już mocno niewygodnych. Zachodzi więc potrzeba stworzenia nowego forum, funkcjonującego poza formalną strukturą powiązań oficjalnych, które umożliwiłoby rządzącej elicie Europy Zachodniej i Stanów Zjednoczonych nawiązanie kontaktu, wyjaśnienie szeregu „nieporozumień” oraz wypracowanie nowych metod współpracy. Klub miałby na celu stworzenie systemu powiązań umożliwiających nowym ugrupowaniom ponadnarodowym osiągnięcie porozumienia na płaszczyźnie kontaktów prywatnych i podjęcie za ich pomocą niezbędnych decyzji stwarzających warunki manipulowania formalnymi strukturami politycznymi po obu stronach Atlantyku.Księciu pomysł się spodobał. Idea Retingera zafrapowała go do tego stopnia, że przez cały rok pracuje nad przekonaniem do niej wielu wpływowych przyjaciół.Retinger również nie zasypia gruszek w popiele. Odwiedza po kolei prawie wszystkie stolice Europy Zachodniej. Nie zapomina też o odnowieniu swoich kontaktów po drugiej stronie oceanu.Tutaj jego koncepcja organizacji prywatnego spotkania znaczących ludzi, pozwalającego na nawiązanie bardziej „wartościowego dialogu „ aniżeli formalna, otwarta konferencja międzynarodowa, znajduje duże zrozumienie. Wszystko też wskazuje na to, że jej najgorętszym orędownikiem w Stanach Zjednoczonych został stary znajomy jeszcze z meksykańskiego okresu Retingera, ongiś członek rządu Trumana, a zawsze wpływowy polityk Averell Harriman.Za jego to pośrednictwem udaje się Retingerowi założyć pierwszy komitet organizacyjny spotkania, na czele którego staje dwóch ludzi mocno ważących na polityce Stanów Zjednoczonych: generał Walter Bedell Smith, dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej, oraz osobisty doradca prezydenta C.D. Jackson, późniejszy wydawca znanego tygodnika Life.Ze swych zaoceanicznych wojaży Retinger nie wraca z pustymi rękami. W Europie natomiast książę Bernhard również spełnił pokładane w nim nadzieje. Jemu także udało się zachęcić do spotkania grupkę starannie dobranych ludzi nie tylko o wyrobionych nazw...
sigi1604