Gallegher Bis (m76).rtf

(108 KB) Pobierz
Gallegher Bis

 

 

 

 

Gallegher Bis

Henry Kuttner

 

 


Gallegher wytrzeszczył zamglone oczy i spojrzał tam, gdzie powinno być jego podwórko. Widział z okna absurdalną, nieprawdopodobną dziurę, która ziała tam w ziemi, i brały go mdłości. Dziura była wielka. I głęboka. Prawie wystarczająco głęboka, by pomieścić dość gigantycznego kaca Galleghera.Gallegher zastanowił się, czy powinien spojrzeć na kalendarz, potem jednak zdecydował, że lepiej nie. Miał uczucie, że od początku ochlaju minęło kilka tysięcy lat. Nawet jak na faceta z jego pragnieniem i możliwościami, wytrąbił sporo.

-    Wytrąbiłem - skarżył się Gallegher wlokąc się w stronę kanapy, na którą się zwalił. - Wolę mówić "wychlałem", to ma więcej ekspresji. Słowo "wytrąbiłem" przywodzi mi na myśl orkiestrę dętą i klaksony samochodowe, które i tak mam we łbie, do tego wszystkie włączone na pełną moc. - Omdlałą ręką sięgnął do zaworu dystrybutora trunków, zawahał się i porozumiał ze swym żołądkiem.

    GALLEGHER: - Można malucha?

    ŻOŁĄDEK: - Ostrożnie!

    GALLEGHER: - Naparsteczek...

    ŻOŁĄDEK: - Oooch!

    GALLEGHER: - Nie rób mi tego! Muszę się napić. Podwórko mi ukradli.

    ŻOŁĄDEK: - Szkoda, że mnie nie ukradli.

    W tym momencie otworzyły się drzwi i stanął w nich robot, którego kółka, tryby i inne wichajstry szybko wirowały pod przezroczystą obudową. Gallegher spojrzał i zamknął oczy, zlany potem.

-     Wynoś się - warknął. - Przeklinam dzień, w którym cię zrobiłem. Twoje wirujące kiszki doprowadzają mnie do szału.

-     Nie ma pan za nic poczucia estetyki - odrzekł robot urażonym tonem. - Proszę. Przyniosłem panu piwa.

-     Hmmm. - Gallegher wziął z ręki robota plastykowy pojemnik i zaczął łapczywie pić. Chłodny miętowy posmak mile, odświeżająco łechtał podniebienie. - Aaach - westchnął siadając. - Trochę lepiej. Niewiele, ale...

-     Może zastrzyk z tiaminy?

-     Już dostałem od tego uczulenia - rzekł Gallegher posępnie do robota. - Dotknęła mnie zmora pragnienia. Hmmm! - Popatrzył na dystrybutor. - Może...

-     Jakiś policjant do pana.

-     Jakieś co?

-     Policjant. Czeka już dość długo.

-     Och - powiedział Gallegher. Spojrzał w kąt obok otwartego okna. - Co to jest?

    Wyglądało to na jakąś dziwaczną maszynę. Gallegher przyglądał się jej z zainteresowaniem połączonym ze zdziwieniem i pewnym oszołomieniem. Nie było wątpliwości - sam zbudował to cholerne pudło. Zwariowany konstruktor Gallegher tak właśnie pracował. Nie miał żadnego wykształcenia technicznego, ale niezwykłym trafem jego podświadomość została obdarzona błyskiem geniuszu. Na trzeźwo Gallegher był zupełnie normalny, choć narwany i często na cyku. Jednak kiedy jego demoniczna podświadomość przejmowała nad nim kontrolę, wszystko mogło się zdarzyć. Właśnie po pijanemu zbudował tego robota, po czym spędził wiele tygodni próbując ustalić, do czego miał on służyć. Jak się okazało, zastosowanie nie było specjalnie pożyteczne, ale Gallegher zatrzymał robota w domu, pomimo że ten miał irytujący zwyczaj: wyszukiwał wszystkie możliwe lustra i przeglądał się w nich z próżnością, podziwiając swe metalowe wnętrze.

    Znowu mi się przydarzyło, pomyślał Gallegher. Na głos zaś powiedział: - Jeszcze piwa. Szybko.

 

    Gdy robot wyszedł, Gallegher pozbierał swe chude ciało i podszedł do maszyny przyglądając się jej z zaciekawieniem. Maszyna nie była włączona. Przez otwarte okno wychodziły jakieś jasne, giętkie przewody grubości palca; wisiały niewysoko nad krawędzią jamy znajdującej się tam, gdzie powinno być jego podwórko.

    Zakończone były... Hmmm! Gallegher wciągnął jeden przewód i przyjrzał się mu. Zakończone były okutymi metalem otworami i były puste wewnątrz. Dziwne.

    Maszyna miała około dwóch metrów długości, a wyglądała jak ożywiona składnica złomu. Gallegher miał skłonność do improwizacji. Jeśli do połączenia nie mógł znaleźć odpowiedniego przewodu, łapał co było pod ręką, czasem haftkę, a czasem

wieszak do ubrań, i włączał w urządzenie. Oznaczało to, że analiza jakościowa wykonanej już maszyny wcale nie była łatwa. Co na przykład oznaczała ta nylonowa kaczka owinięta drutami i z zadowoleniem spoczywająca na starej formie do wafli?

-     Tym razem dostałem hopla - rozważał Gallegher. - Mimo wszystko jednak w nic nie wdepnąłem, jak zazwyczaj. Gdzie to piwo?

    Robot tkwił przed lustrem i wlepiał oczarowane spojrzenie we własne wnętrze. - Piwo? A, tu mam. Zatrzymałem się na chwilę, aby rzucić na siebie pełne podziwu spojrzenie.

    Gallegher obdarzył robota mocnym słowem, ale wziął pojemnik. Wpatrywał się mrugając oczami w stojące pod oknem urządzenie, a jego długa twarz z wystającymi kośćmi policzkowymi wykrzywiła się w grymasie zdumienia. Produkt końcowy...

    Z wielkiej komory - ongiś kubła na śmieci, wychodziły cienkie rurki. Kubeł był teraz szczelnie zamknięty; tylko esowaty przewód łączył go z małą prądnicą, czy czymś takim. Nie, pomyślał Gallegher. Prądnice są chyba duże? Och, jaka szkoda, że nie mam wykształcenia technicznego. Jak to rozszyfrować?

    Było tam dużo, dużo więcej rzeczy, jak na przykład szara, kwadratowa kasetka z metalu; Gallegher na chwilę zbity z tropu próbował obliczyć jej pojemność w metrach sześciennych. Wyszło mu sto, co oczywiście było błędem, każdy bowiem bok kasetki miał dziesięć centymetrów.

    Wieczko kasetki było zamknięte; Gallegher na chwilę odłożył ten problem i zajął się dalszymi bezowocnymi badaniami. Znalazł więcej zagadkowych urządzeń. Na ostatku zauważył krążek o średnicy dziesięciu centymetrów z rowkiem na obwodzie.

-     I jaki jest produkt końcowy? Hej, Narcyz!

-     Nie nazywam się Narcyz - odrzekł robot karcącym tonem.

-     Głowa boli od samego patrzenia na ciebie, a ty mi każesz jeszcze pamiętać twoje imię - warknął Gallegher. - Zresztą maszyny nie powinny mieć imion. Chodź no tutaj.

-     Słucham?

-     Co to jest?

-     Maszyna - odpowiedział robot - ale ani trochę tak piękna jak ja.

-     Mam nadzieję, że jest bardziej pożyteczna. Co ona robi?

-     Połyka ziemię.

-     Aha. Stąd ta dziura w podwórku.

-     Podwórka nie ma - zwrócił uwagę robot zgodnie z prawdą.

-     Jest.

-     Podwórko - rzekł robot, cokolwiek niedokładnie cytując Thomasa Wolfe'a - jest nie tylko podwórkiem, ale również negacją podwórka. Jest to spotkanie w przestrzeni podwórka i braku podwórka. Podwórko to skończona i nierozprzestrzeniona ilość brudnej ziemi, to fakt zdeterminowany swym zaprzeczeniem.

-     Czy ty wiesz, co ty mówisz? - zapytał Gallegher, mając szczerą ochotę także się dowiedzieć.

-     Tak.

-     Rozumiem. No więc przestań gadać o brudach. Chcę wiedzieć, po co zbudowałem tę maszynę.

-     Niepotrzebnie pan mnie pyta. Wyłączył mnie pan ma wiele dni, a właściwie tygodni.

-     Aha. Pamiętam. Sterczałeś wtedy przed lustrem i nie dałeś mi się ogolić.

-     To była sprawa integralności artystycznej. Płaszczyzny mojej funkcjonalnej twarzy są daleko bardziej koherentne i ekspresyjne niż pańskie.

-     Słuchaj no, Narcyzie - rzekł Gallegher, z wysiłkiem starając się zapanować nad sobą. - Próbuję dowiedzieć się czegoś. Czy płaszczyzny twojego parszywego funkcjonalnego mózgu potrafią to pojąć?

-     Oczywiście - zimno odrzekł Narcyz. - Nie mogę panu pomóc. Włączył mnie pan dopiero dziś rano, a potem zasnął pan pijackim snem. Maszyna była już skończona, ale nie włączona. Posprzątałem dom i uprzejmie przyniosłem panu piwo, gdy

obudził się pan na swoim zwykłym kacu.

-     To przynieś mi uprzejmie jeszcze trochę i zamknij się.

-     A co z policjantem?

-     Och, zapomniałem. Hm... Chyba lepiej zobaczę się z tym facetem. Narcyz wyszedł cicho stawiając stopy. Gallegher zatrząsł się, podszedł do okna i wyjrzał przez nie na tę niesamowitą dziurę. Dlaczego? Jak? Przetrząsał zakamarki umysłu. Bez skutku oczywiście. Jego podświadomość znała odpowiedź, ale uwięziła ją skutecznie. W każdym razie nie zbudowałby tej maszyny bez jakiegoś ważnego powodu. Czy zresztą rzeczywiście nie? Jego podświadomość cechowała logika dość szczególna i powikłana. Narcyz wszak miał być super otwieraczem butelek piwa.

    Do pokoju wszedł za robotem muskularny młody człowiek w dobrze skrojonym mundurze. - Pan Gallegher? - zapytał.

-     Tak.

-     Pan Galloway Gallegher?

-     Odpowiedź ciągle jeszcze brzmi "tak". Czym mogę służyć?

-     Może pan przyjąć to wezwanie sądowe - odrzekł gliniarz. Wręczył Gallegherowi złożony świstek papieru.

    Labirynt kunsztownej frazeologii prawniczej niewiele mówił Gallegherowi. - Kto to jest Deli Hopper? - zapytał. - Nigdy o nim nie słyszałem.

-     To nie moja sprawa - mruknęła władza. - Wezwanie dostarczyłem i tu się moja rola kończy.

    Policjant wyszedł. Gallegher wytrzeszczył oczy na papier. Niewiele się z niego dowiedział.

    W końcu z braku lepszego zajęcia pogadał przez wideofon z adwokatem, połączył się z kartoteką prawników i dowiedział się, że radcą prawnym Hoppera jest niejaki Trench, szycha w Radzie Legislacyjnej. Trench miał sztab sekretarek do odbierania telefonów, ale metodą gróźb, wymysłów i próśb Gallegher dostał w końcu połączenie z samym szefem.

    Na ekranie Trench objawił się jako siwy, chudy, zasuszony człowieczek z przystrzyżonym wąsikiem. Głos miał ostry jak brzytwa.

-     Pan Gallegher? O co chodzi?

-     Słuchaj pan - powiedział Gallegher - właśnie doręczono mi wezwanie.

-     Ach, więc już je pan ma? Dobrze.

-     Co to znaczy dobrze? Nie mam zielonego pojęcia, co jest grane.

-     Popatrz, popatrz - rzekł sceptycznie Trench. - Może mógłbym odświeżyć pańską pamięć. Mój klient, który ma miękkie serce, nie skarży pana o oszczerstwo, groźbę użycia siły, czy też napaść i pobicie. Chce po prostu odzyskać swoje pieniądze albo dostać, co mu się należy.

    Gallegher zamknął oczy i zadygotał. - On chchce? Ja... hm... czy ja mu ubliżyłem?

-     Nazwał go pan - powiedział Trench zaglądając do grubego skoroszytu - karaluchem na kaczych nogach, śmierdzącym Neandertalczykiem i albo brudną krową, albo brudną crovą. Oba te określenia zaliczane są do obelżywych. Poza tym kopnął go pan.

-     Kiedy to było? - wyszeptał Gallegher.

-     Trzy dni temu.

-     I... wspominał pan coś o pieniądzach?

-     Tysiąc kredytek zaliczki, które panu wypłacił.

-     Na poczet czego?

- Na poczet zamówienia, które miał pan wykonać. Nie zostałem dokładnie poinformowany o szczegółach. W każdym razie nie tylko nie wykonał pan zamówienia, ale także odmówił pan zwrotu pieniędzy.

- Ojej. A kto to w ogóle jest Hopper?

- Właściciel Hopper Enterprises. Dęli Hopper, impresario i agent rozrywkowy. Ale sądzę, że pan to wszystko wie. Zobaczymy się w sądzie, panie Gallegher. Zechce mi pan teraz wybaczyć, jestem zajęty. Oskarżam dziś w pewnej sprawie i myślę, że podsądny dostanie duży wyrok.

-  A co on zrobił? - zapytał Gallegher słabym głosem.

- Zwykła sprawa o napaść i pobicie - odpowiedział Trench. - Do widzenia.

Gdy twarz prawnika znikła z ekranu, Gallegher schwycił się za głowę i rykiem zażądał piwa. Podszedł do biurka sącząc piwo z plastykowego pojemnika z wbudowanym schładzaczem i uważnie przejrzał korespondencję. Nie było nic. Żadnej wskazówki.

    Tysiąc kredytek... nie przypominał sobie, żeby je dostał. Ale może w książce przychodów coś będzie...

    Było. Pod różnymi datami sprzed paru tygodni zapisano:

    Otrz. D. H. - zam. - zal. - 1000 k.

    Otrz. J. W. - zam. - zal. - 1500 k.

    Otrz. Grubasek - zam. - zal. - 800 k.

    Trzy tysiące trzysta kredytek! A na koncie ani śladu tej sumy. Był tam tylko dowód wypłaty siedmiuset kredytek, po czym na koncie pozostało jeszcze coś koło piętnastu. Gallegher jęknął i jeszcze raz przeszukał biurko. Pod suszką znalazł kopertę, którą poprzednio przeoczył.

    Koperta zawierała akcje, zarówno zwykłe, jak i uprzywilejowane, jakiejś firmy zwanej "Wszystkie Zadania". Pismo przewodnie potwierdzało przyjęcie sumy czterech tysięcy kredytek, za którą to wpłatę wydano panu Gallowayowi Gallegherowi akcje, zgodnie z zamówieniem...

-     Cholera jasna - powiedział Gallegher. Łykał piwo, a w głowie miał karuzelę. Kłopoty waliły się z trzech stron. D. H., Deli Hopper zapłacił mu tysiąc kredytek, żeby coś tam zrobił. Ktoś o inicjałach J. W. zapłacił mu półtora tysiąca za podobną rzecz. A sknera Grubasek dał mu tylko osiemset zaliczki.Dlaczego?

    Tylko szalona podświadomość Galleghera znała odpowiedź na to pytanie. Owa osobowość skryta w jego mózgu sprytnie zaaranżowała umowy, zebrała forsę, spustoszyła osobisty rachunek bankowy Galleghera praktycznie go likwidując i kupiła akcje firmy "Wszystkie Zadania". Ha!

    Gallegher ponownie siadł przed wideofonem. Po chwili połączył się ze swym maklerem.

-     Arnie?

-     Cześć, Gallegher - powiedział Arnie patrząc w kamerę ponad biurkiem. - Co jest?

-     Ja jestem. Uwiązany na sznurze. Słuchaj, czy ostatnio kupowałem jakieś akcje?

-     Jasne. "Wszystkie Zadania".

-     No to chcę je sprzedać. Potrzeba mi forsy. Szybko.

-     Zaczekaj chwilę. - Arnie nacisnął parę guziczków. Gallegher wiedział, że na bocznej ścianie pojawiły się aktualne notowania.

-     No i co?

-     Nie da rady. Lecą jak w studnię bez dna. Podaż za cztery, nikt nie oferuje żadnej ceny kupna.

-     A ja za ile kupiłem?

-     Za dwadzieścia.

    Gallegher ryknął jak zraniony wilk. - Dwadzieścia?! I ty mi na to pozwoliłeś?

-     Próbowałem ci to wyperswadować - rzekł Arnie znużonym głosem. - Mówiłem, że akcje lecą w dół. Jest jakieś opóźnienie w kontrakcie budowlanym, nie wiem dokładnie, jakie. Ale ty powiedziałeś, że masz cynk. Co mogłem zrobić?

-     Mogłeś walić mnie w łeb, póki by mi nie przeszło - powiedział Gallegher. - No, nieważne. I tak już za późno. Czy mam jakieś inne akcje?

-     Sto akcji "Bonanzy Marsjańskiej".

-     Ile dają?

-     Może za wszystko dostałbyś dwadzieścia pięć kredytek.

-     Cóż to za dźwięk trąb? - mruknął Gallegher.

-     Hę?

-     Boję się tego widoku...

-     A, już wiem - rzekł Arnie, zadowolony z siebie. - "Danny Deever".

-     Aha - zgodził się Gallegher. - "Danny Deever". Zaśpiewaj mi to na moim pogrzebie, stary. - Wyłączył się.

    Dlaczego, po jaką cholerę, kupił te akcje?

    Co takiego obiecał Dellowi Hopperowi z firmy Hopper Enterprises?

    Kim byli J. W. (tysiąc pięćset kredytek) i Grubasek (osiemset kredytek)?

    Dlaczego w miejscu podwórka ziała dziura?

    Co to była za maszyna, którą zbudowała jego podświadomość, i na co?

    Nacisnął guzik informacji na wideofonie i- tak długo krętił tarczą, aż znalazł numer Hopper Enterprises. Wybrał go.

-     Chcę mówić z panem Hopperem.

-     Pańskie nazwisko?

-     Gallegher.

-     Proszę zwrócić się do naszego radcy prawnego, pana Trencha.

-     Już to zrobiłem - powiedział Gallegher. - Proszę posłuchać...

-     Pan Hopper jest zajęty.

-     Niech mu pani powie - rzucił pośpiesznie Gallegher - że mam to, czego chciał.

    To poskutkowało. Na ekranie pojawił się Hopper, istny bawół z grzywą siwych włosów, aroganckimi, czarnymi jak węgiel oczami i nosem zakrzywionym jak ptasi dziób. Wydatnym podbródkiem wycelował w ekran i ryknął:

-     Gallegher? Mało brakowało, a... - zmienił nagle ton. - Rozmawiałeś z Trenchem, co? Wiedziałem, że to pomoże. Wiesz, że mogę cię wsadzić?

-     No, może...

-     Żadne może! Czy myślisz, że chodzę osobiście do wszystkich kopniętych wynalazców, którzy dla mnie coś robią? Gdyby mi nie kładli ciągle w łeb, że jesteś najlepszy w te klocki, dawno byś dostał nakaz sądowy!

    Wynalazca?

-     Chodzi o to - zaczął łagodnie Gallegher - że byłem chory...

-     Gówno prawda - warknął Hopper. - Byłeś pijany jak świnia. Nikomu nie płacę za chlanie. Może zapomniałeś, że ten tysiąc to tylko pierwsza rata - po której będzie jeszcze dziewięć tysięcy?

-     No... no nie. Hm... dziewięć tysięcy?

-     I premia za szybkie wykonanie zadania. Szczęściem premię jeszcze możesz dostać. Minęły dopiero dwa tygodnie. Ale masz fart, że to już gotowe. Mam już nagrane parę fabryk. A moi ludzie szukają po całym kraju dobrych sal widowiskowych. Czy to się nada do małych aparatów, Gallegher? Stąd będzie stały przychód, a nie z dużych widowni.

-     Hrrrmmfff - za.krztusił się Gallegher. - No...

-     Masz to u siebie? Już jadę zobaczyć.

-     Niech pan poczeka! Chciałbym coś jeszcze uzupełnić...

-     Potrzebny mi tylko pomysł - powiedział Hopper. - Jeśli pomysł jest dobry, cała reszta to pestka. Zadzwonię do Trencha i każę mu wycofać to wezwanie. Zaraz będę.

    Wyłączył się.

    Gallegher rykiem zażądał piwa. - I brzytwę - dodał, gdy Narcyz wychodził z pokoju. - Chcę sobie poderżnąć gardło.

-     Dlaczego? - zapytał robot.

-     Żebyś miał rozrywkę, a co myślałeś? Dawaj to piwo. Narcyz przyniósł pojemnik.

-     Nie rozumiem, czym się pan takmartwi - zauważył. - Czy nie lepiej zatracić się w entuzjastycznym podziwie dla mojej urody?

-     Brzytwa lepsza - rzekł ponuro Gallegher. - Dużo lepsza. Mam trzech klientów, z których dwóch nie pamiętam w ogóle, a wszyscy zamówili u mnie coś, czego również nie pamiętam. Ha!

    Narcyz zastanowił się. - Niech pan spróbuje rozumowania indukcyjnego - zaproponował. - Ta maszyna...

-     Co z tą maszyną?

-     No więc kiedy otrzymuje pan zamówienie, zwykle upija się pan do takiego stanu, w którym pańska podświadomość bierze górę i sama robi, co trzeba. Potem pan trzeźwieje. Najwidoczniej tym razem też tak się stało. Zrobił pan przecież maszynę, nie?

-     No jasne - odrzekł Gallegher - ale dla kogo? Nawet nie wiem, co ona robi.

-     Mógłby pan ją włączyć i sprawdzić.

-     Rzeczywiście. Zgłupiałem od rana.

-     Zawsze jest pan głupi - powiedział Narcyz. - A także brzydki. Im bardziej przyglądam się mej własnej doskonałej urodzie, tym więcej litości czuję dla ludzi.

-     A, zatkaj się - warknął Gallegher wyczuwając bezsens kłótni z robotem. Podszedł do tajemniczej machiny i jeszcze raz przyjrzał się jej. Nic mu nie zadzwoniło.

    Maszyna miała przełącznik, który Gallegher przesunął. Rozległa się piosenka o szpitalu świętego Jakuba.

    ...widziałem mą najdroższą na marmurowej płycie...

-     Już wiem wszystko - powiedział Gallegher w gwałtownym przypływie frustracji. - Ktoś zamówił u mnie gramofon.

-     Chwileczkę - Narcyz wyciągnął rękę. - Niech pan wyjrzy przez okno.

-     Okno. Oczywiście. I co z tego? Co... - Gallegher wychylił się przez parapet, oniemiały ze zdumienia. Poczuł, jak kolana mu słabną i rozstępują się. No, czegoś takiego nie mógł się spodziewać.

    Zespół rurek wychodzących z maszyny okazał się niewiarygodnie rozciągliwy. Rurki wysunęły się aż do dna jamy, na całe dziesięć metrów, i poruszały się bezładnie naokoło niczym odkurzacze na pastwisku. Poruszały się tak szybko, że Gallegher

widział tylko ich zamglone kontury. Wyglądało to, jakby głowa Meduzy ogarnięta tańcem św. Wita zaraziła swoje węże tą dolegliwością.

-     Niech pan spojrzy, jak śmigają - powiedział Narcyz w zamyśleniu, całym ciężarem opierając się o Galleghera. - Chyba stąd ta dziura. One pożerają ziemię.

-     Owszem - zgodził się konstruktor, odsuwając się od robota. - Ciekawe, po co. Ziemia... hmmm. Surowiec. - Popatrzył na maszynę, która zawodziła:

    ...czy jest gdzieś na tym świecie kochanek taki drugi...

-     Połącze...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin