Harry Harrison
Młot i miecz
Część pierwsza - Thrall
The Hammer And The Cross
Przełożył Piotr Szarota
Wydanie oryginalne: 1993
Wydanie polskie: 1995
Qui credit in Filium, habet vitam aeternam; qui autem incredulus est Filio, non videbit vitam, sed ira Dei manet super eum.
Kto wierzy w Syna, ma żywot wieczny, kto zaś nie słucha Syna, nie ujrzy żywota, lecz gniew Boży ciąży na nim.
- Ewangelia Św. Jana, 3:36
Angusta est domus: utrosque tenere non potent. Non vult rex celestis cum paganis et perditis nominetenus regibus communionem habere; quia rex ille aeternus regnat in caelis, ille paganus perditus plangit in inferno.
Domostwo jest wąskie; nie pomieści wszystkich. Król Niebieski nie ma życzenia wiązać się z tymi, którzy sami mienią się królami; jeden tylko nieśmiertelny król włada w Niebiesiech, pogańscy królowie niechaj jęczą w Piekle.
- Alcuin, diakon Yorku, A.D. 797
Gravissima calamitas umquam supra Occidentem acci-dens erat religio Christiana.
Największą plagą, jaka spadła dotąd na Zachód, było chrześcijaństwo.
- Gore Vidal, A.D. 1987
Rozdział pierwszy
PÓŁNOCNE WYBRZEŻE ANGLII, A.D. 865
Wiosna. Początek wiosny na przylądku Flamborough, gdzie skały Yorkshire wcinają się w morze, niczym harpun ważący miliony ton. Z przylądka rozciąga się widok na Morze Północne, skąd nieustannie grozi atak wikingów. W obliczu tego zagrożenia władcy niewielkich królestw anglosaskich zaczęli niechętnie jednoczyć swe siły. Niechęć brała początek w naznaczonej zbrodniami i wzajemną nienawiścią historii Anglów i Sasów, którzy przybyli na Wyspy przed kilkoma wiekami. Były to plemiona dumnych i szlachetnych wojowników, którzy pokonali wojska walijskie i - jak powiedziałby poeta - zawładnęli tą ziemią.
Wielmożny Godwin zaklął cicho okrążając drewnianą palisadę otaczającą niewielki fort wzniesiony na najdalej wysuniętym krańcu przylądka. Wiosna! Być może w innych rejonach tego kraju wydłużające się dni i jasne wieczory to zieleń traw, kwitnienie jaskrów i krowy z nabrzmiałymi mlekiem wymionami, jednak tu, na przylądku Flamborough, wiosna zwiastuje wiatr. Oznacza towarzyszące zrównaniu dnia z nocą burze i wichury. Za plecami pozostawił Godwin niskie i powykrzywiane drzewa, które stały w szeregu jak ludzie; te na samym początku były najniższe, każde następne było o kilka cali wyższe. Wskazując w ten sposób kierunek wiatru, wskazywały jednocześnie morze. Z trzech stron szara toń wznosiła się i opadała powoli, żywa i groźna niczym olbrzymie zwierzę. Pojawiające się na powierzchni fale rozrywane były po chwili gwałtownymi podmuchami wiatru, tak że toń znowu stawała się płaska. Szare morze, szare niebo, szkwał zacierający linię horyzontu, cały ten świat pozbawiony był żywszego koloru, nie licząc chwil, kiedy rozpędzone fale rozbijały się o skalne ściany przylądka wzbijając fontanny rozpylonej wody. Godwin stał tam już tak długo, że nie zwracał uwagi na grzmot rozbryzgującej się wody. W końcu poczuł jak woda, która zdążyła już zmoczyć jego płaszcz i kaptur, zaczyna spływać po twarzy. Początkowe uczucie świeżości zastąpił teraz smak soli.
W sumie to bez różnicy - pomyślał zrezygnowany. Tak czy inaczej woda była jednakowo zimna. Mógłby wrócić do szałasu, wyrzucić precz niewolników i ogrzać przy ogniu zmarznięte stopy i dłonie. W taki dzień nie należało obawiać się najazdu. Wikingowie byli żeglarzami, mówiono nawet, że najlepszymi na świecie, a nie trzeba być przecież wielkim żeglarzem, aby wiedzieć, że wypływanie na morze w taki dzień nie ma sensu. Wiatr był wschodni, północno-wschodni - jak zauważył Godwin, doskonały gdy płynęło się z Danii, jednak trudno wyobrazić sobie manewrowanie na tak wzburzonym morzu. Niepodobna też myśleć o bezpiecznym przybiciu do brzegu. Nie, to było zupełnie wykluczone. Równie dobrze mógłby wygrzewać się teraz przy ogniu.
Godwin popatrzył z tęsknotą w stronę szałasu i sączącego się stamtąd dymu rozwiewanego wciąż przez wiatr, odwrócił się jednak i znów zaczął przechadzać się wzdłuż palisady. Tak jak nauczył go jego władca. „Lepiej nic nie myśl, Godwin” - zwykł mawiać. „Nie myśl: może przypłyną dzisiaj, może nie przypłyną. Nie myśl, że lepiej jest czuwać o pewnej porze dnia niż o innej. Gdy jest widno, stój na skale. Obserwuj morze przez cały czas. W przeciwnym razie, któregoś dnia będziesz myślał jedno, a jakiś Stein albo Olaf pomyśli sobie co innego i zdąży przybić do brzegu i wedrzeć się dwadzieścia mil w głąb lądu, zanim zdołamy go zatrzymać, jeżeli w ogóle nam się to uda. A będzie nas to kosztować sto istnień ludzkich i sto funtów w srebrze, naszą trzodę i spalone obejścia. Potem przez lata całe ludzie nie będą płacić dzierżawy. Bądź więc czujny, mój tanie, inaczej ucierpią twoje własne dobra”.
Tak mówił jego władca, Ella, a czarny kruk Erkenbert pochylił się nad pergaminem i skrzypiącym piórem począł wypisywać tajemne wersy, których Godwin lękał się bardziej niż wikingów. „Dwa miesiące służby na przylądku Flamborough - odczytał w końcu - powierzam mojemu tanowi Godwinowi. Ma czuwać aż do trzeciej niedzieli po Ramis Palmarum”.
Kazali mu czuwać, więc będzie im posłuszny. Jednak nie musi się przy tym umartwiać. Godwin wrzasnął na niewolników, aby przynieśli mu gorącego piwa z przyprawami, które kazał wcześniej przygotować. Natychmiast pojawił się jeden z nich niosąc przed sobą kubek. Godwin spojrzał na niewolnika z głęboką niechęcią. Przeklęty głupiec. Godwin trzymał go u siebie, miał bowiem ostry wzrok, lecz był to powód jedyny. Zwał się Merla. Kiedyś był rybakiem. Raz przyszła ciężka zima, Merla prawie nic nie łowił i popadł w długi u swoich dziedziców, mnichów z opactwa Św. Jana w Beverley. Najpierw sprzedał łódź, aby spłacić długi i nakarmić żonę oraz przychówek. Potem, kiedy pieniądze się skończyły i nie stać go już było na jedzenie, musiał sprzedać swą rodzinę komuś bogatszemu. Na końcu sprzedał się sam swoim mnichom, a oni oddali go na służbę Godwinowi. Przeklęty głupiec. Gdyby ten niewolnik był człowiekiem honorowym, sprzedałby się na samym początku, a pieniądze oddał krewnym żony, tak że mogliby przyjąć ją do swego domu. Gdyby był rozsądny, sprzedałby najpierw żonę i dzieci, a zatrzymał łódź, wtedy miałby jeszcze szansę na ich wykupienie. Lecz Merla nie był ani rozsądny, ani honorowy. Godwin odwrócił się plecami do wiatru i morza i pociągnął tęgi łyk z wypełnionego po brzegi kubka. Przynajmniej widział, że nikt z niego nie pił. Można ich było wyszkolić jedynie porządnym biciem.
Ale na co się teraz gapi ten żałosny rogacz? Na co wskazuje, rozdziawiając usta?
- Statki! - krzyknął wreszcie Merla. - Statki wikingów, dwie mile od brzegu! Są tam! Spójrz, panie!
Godwin odwrócił się bez zastanowienia i zaklął, gdy gorące piwo prysnęło na dłoń. Usiłował dojrzeć to, co wskazywał niewolnik. Czy to nie jakiś punkt, w miejscu, gdzie chmura styka się prawie z falami? Nie, nic tam nie ma. Chociaż... Naprawdę trudno było dostrzec coś dokładnie, wysokość fal dochodziła chyba do dwudziestu stóp, co wystarczyło, aby przesłonić praktycznie każdy statek płynący ze zwiniętymi żaglami.
- Znowu je widzę - krzyknął Merla. - Dwa statki, jeden niedaleko drugiego.
- Długie łodzie?
- Nie, panie, to knory.
Godwin cisnął za siebie kubek, chwycił rękę niewolnika swoim żelaznym uściskiem i spoliczkował go dwukrotnie przemokniętą skórzaną rękawicą. Merla stracił oddech i skulił się z bólu, lecz nie miał odwagi zasłonić się przed ciosem.
- Mów po angielsku, ty sobacze pomiotło! I mów do rzeczy.
- Knor, panie, to statek handlowy. Głęboko wydrążony, do przewożenia towarów - zawahał się przez chwilę, bojąc się ujawnić swoją wiedzę, a zarazem wystraszony konsekwencjami jej zatajenia. - Mogę je rozpoznać dzięki... dzięki kształtowi ich dziobów. To muszą być wikingowie. Nasze statki wyglądają inaczej.
Godwin spojrzał ponownie na morze, jego gniew zaczynał stopniowo ustępować wątpliwościom i rosnącemu przerażeniu, które ścisnęło zimną obręczą żołądek.
- Merla, słuchaj co teraz powiem - szepnął. - Zastanów się dobrze. Jeżeli to wikingowie, muszę postawić na nogi całą naszą straż przybrzeżną. Każdego, stąd aż do Bridlington. W gruncie rzeczy to tylko nędzni kerlowie i niewolnicy. Nic się nie stanie, jeśli wyciągniemy ich teraz z wyrek i odciągniemy od nie domytych małżonek. Ale będę musiał zrobić coś jeszcze. Jak tylko straże zostaną zwołane, poślę posłańców do opactwa w Beverley, do mnichów od Św. Jana, twoich panów, jak pewnie pamiętasz.
Urwał wpatrując się w rozszerzone przerażeniem oczy Merli, który pamiętał aż za dobrze swoich opiekunów.
- ...A oni wezwą tanów Elli i ogłoszą werbunek. Nie będzie najlepiej, gdy przyjadą tutaj, a piraci zmylą nas i zamiast na Flamborough wylądują na Spurn, dwadzieścia mil stąd. Wtedy będzie już za późno, lecz teraz możemy się jeszcze namyślić, gdzie posłać oddziały. Jeśli przyjadą tu w taką pogodę, w deszcz, zupełnie na próżno, z powodu fałszywego alarmu jakiegoś durnia, a na dodatek jeśli wikingowie zajdą ich od tyłu... Oj, będę miał wtedy kłopoty, Merla - Godwin pchnął osłabionego z niedożywienia niewolnika na ziemię, a jego głos stał się ostrzejszy. - Przysięgam jednak na wszechmogącego Boga, że ty, Merla, będziesz tego żałował do końca życia. Zresztą po laniu, jakie ci sprawię, może nie będzie to trwało tak długo. Wiedz jednak, że jeśli tam są naprawdę statki wikingów, a ty pozwolisz, żebym nie wszczął alarmu, oddam cię z powrotem czarnym mnichom i powiem im, że nic mi po tobie.
Odetchnął głęboko i popatrzył na Merlę.
- A teraz, gadaj! Są tam statki wikingów, czy nie?
Niewolnik spojrzał badawczo na morze - na jego twarzy znać było napięcie. Pomyślał, że nie powinien był w ogóle się odzywać. Co to dla niego za różnica, czy wikingowie zajmą Flamborough, albo Bridlington, albo nawet samo opactwo Beverley? Nie wezmą go przecież w gorszą niewolę, a może nawet ci obcy poganie okażą się lepszymi panami niż jego chrześcijańscy władcy. Za późno już jednak na takie myśli. Niebo przejaśniło się na chwilę i raz jeszcze dostrzegł statki, których Godwin, stary szczur lądowy, wciąż jeszcze nie widział. Merla skinął głową.
- Dwa statki wikingów. Dwie mile stąd na południowy wschód.
Po chwili Godwin był już daleko wykrzykując rozkazy, wołając pozostałych niewolników, krzycząc aby przyprowadzić mu konia, przynieść róg. Zwoływał swój niewielki oddział rycerzy. Merla wyprostował się i rozglądając się uważnie podszedł wolno do południowo-zachodniego naroża palisady. Co jakiś czas niebo przejaśniało się. Merla widział rozbijające się na brzegu fale, najbardziej nieprzyjazny, najniebezpieczniejszy dla statków odcinek angielskiego wybrzeża. Zebrał z palisady kępkę mchu i patrzył jak ulatuje porwana wiatrem. Na jego zatroskanej twarzy pojawił się ponury uśmiech.
Może i ci wikingowie to dobrzy żeglarze, ale znaleźli się w złym miejscu, z bardzo złym wiatrem wiejącym im prosto w plecy. Jeżeli wiatr nie osłabnie, jeśli nie powstrzymają ich nagle pogańskie bóstwa z Walhalli, nie ma dla nich ratunku. Nie zobaczą już nigdy swojej Jutlandii.
Dwie godziny później setka ludzi stała już wzdłuż piaszczystego wybrzeża na południe od przylądka. Ubrani byli w grube kamizelki ze skóry i skórzane nakrycia głowy, uzbrojeni zaś we włócznie i drewniane tarcze. Jedynie Godwin miał hełm z metalu, kolczugę i przypasany u boku miecz z mosiężną rękojeścią. Ludzie ci byli wartownikami, strażą wybrzeża. Ich zadaniem nie miało być odparcie wroga, gdyż nigdy nie byliby w stanie sprostać świetnie wyszkolonym wojownikom z Danii i Norwegii. Gdyby pozostawić ich samych sobie, uciekliby niechybnie zabierając ze sobą w pośpiechu dobytek i rodziny. Mieli jednak zostać wkrótce wsparci przez zwerbowanych przez tanów Northumbrii rycerzy, dla których walka oznaczała możliwość powiększenia majątku. Także wartownicy liczyli, że uda im się w odpowiednim momencie włączyć do potyczki i zebrać łupy. Lecz ostatnie łupy wzięte zostały przez Anglików aż czternaście lat temu, a na dodatek miało to miejsce w odległym królestwie Wessex, gdzie działy się różne cuda.
Przyznać jednak trzeba, że pośród wartowników brak było oznak trwogi, wydawali się nawet pogodni. Byli to w przeważającej większości rybacy, których żywiołem stało się Morze Północne, najgorszy zbiornik wodny na świecie, biorąc pod uwagę nawiedzające to miejsce mgły, sztormy, olbrzymie fale i zdradzieckie prądy. Z biegiem czasu, kiedy statki stały się już bardziej widoczne, wszyscy zaczęli myśleć podobnie jak Merla - wikingowie nie mieli szans. Wartownicy byli zgodni, że szansę udanego ataku ze strony nieprzyjaciół były znikome.
- Problem polega na tym - rzekł główny sędzia okręgu zwracając się do Godwina - że jeśli postawią teraz żagiel, mogą pożeglować w trzy strony: na zachód, północ albo na południe. Jeżeli popłyną na zachód - mężczyzna nakreślił linię na mokrym piasku - wpadną w nasze ręce, jeśli popłyną na północ - rozbiją się o przylądek, biada jednak jeśli uda im się go wyminąć, wtedy bowiem będą mieli wolną drogę aż do samego Cleveland. Ale na szczęście wiemy coś, czego oni nie mogą wiedzieć. W okolicy przylądka jest silny prąd. Diabelnie silny prąd. Będą mogli co najwyżej posterować swymi... - zawahał się, niepewny jak daleko może się posunąć w obecności Godwina.
- Dlaczego nie popłyną więc na południe? - wtrącił Godwin.
- Tego właśnie będą próbować. Myślę, że ich przywódca, jad, jak go nazywają, wie, że jego ludzie są już wycieńczeni. Mają za sobą koszmarną noc i ponury poranek, kiedy zorientowali się gdzie ich wiatry przywiodły - sędzia pokiwał głową jakby w geście zrozumienia.
- A więc nie są tak wspaniałymi żeglarzami - wykrzyknął Godwin z satysfakcją. - A poza tym Bóg jest po naszej stronie. Parszywi z nich poganie, wrogowie Kościoła.
Zamieszanie, jakie nagle wybuchło w szeregach wojowników, uwolniło sędziego od konieczności repliki, na którą nie mógł się jakoś zdobyć. Obaj mężczyźni odwrócili się automatycznie.
Na ścieżce biegnącej wzdłuż linii przypływu zatrzymała się grupka dwunastu mężczyzn. Właśnie zsiadali z koni. Czyżby to pospolite ruszenie - pomyślał Godwin. Tanowie z Beverley? Nie, przecież nie zdążyliby przyjechać w tak krótkim czasie. Pewnie dopiero dosiadają swych koni. Mężczyzna kroczący na samym przedzie był z pewnością szlachcicem. Potężny i krzepki, miał jasne włosy i jasnoniebieskie oczy oraz dumną postawę człowieka, który nigdy nie musiał trudnić się orką i siewem. Jego szkarłatne nakrycie głowy ozdobione było złotem, złoto połyskiwało też na rękojeści miecza. Za plecami mężczyzny kroczył młodzieniec, który wydawał się jego mniejszą i młodszą kopią, z pewnością syn. Obok zaś szedł inny młodzian, wysoki i wyprostowany jak wojownik, lecz o ciemnej karnacji, ubrany skromnie w tunikę i wełniane spodnie. Parobkowie z trudem utrzymywali w miejscu wierzchowce pozostałych sześciu dobrze uzbrojonych wojowników, należących bez wątpienia do świty jakiegoś bogatego tana.
Idący na przedzie mężczyzna w geście powitania wzniósł otwartą dłoń.
- Nie znacie mnie - zaczął. - Jestem Wulfgar, tan króla Edmunda z East Anglii.
Przez oddział wartowników przeszedł szmer dezaprobaty.
- Zastanawiacie się, co tutaj robię. Zaraz wam wytłumaczę. Nienawidzę wikingów - szerokim gestem wskazał wybrzeże. - Wiem o nich więcej niż niejeden człowiek. W moim kraju, na północy, jestem strażnikiem wybrzeża z rozkazu króla Edmunda. Już dawno zrozumiałem, że my Anglicy nigdy nie pozbędziemy się tego plugastwa, jeżeli walczyć będziemy osobno. Przekonałem o tym swojego króla, a on wysłał poselstwo do waszego władcy. Obaj postanowili, że powinienem pojechać na północ i porozmawiać z mądrymi ludźmi z Beverley i Eoforwich, aby ustalić wspólne plany. Zeszłej nocy zmyliłem drogę i spotkałem twoich ludzi niosących posłanie do Beverley. Przyjechałem więc na pomoc. Czy dasz mi swe pozwolenie?
Godwin skinął głową. W końcu, któż może wiedzieć czy ten prostak sędzia nie gada bzdur, pomyślał. Może tym psubratom uda się jednak tu wylądować, a wtedy parunastu rycerzy więcej bardzo się przyda.
- Witaj i podejdź bliżej - rzekł po namyśle.
Wulfgar pokiwał głową z widoczną satysfakcją - Widzę, że zjawiam się w odpowiedniej chwili.
Na morzu miała rozegrać się za chwilę tragedia. Jeden ze statków wyprzedził drugi o jakieś pięćdziesiąt jardów i nieuchronnie zbliżał się do brzegu. Wiatr i fale miotały nim na wszystkie strony. Nagle wpłynął na mieliznę i przechylił na bok. Załoga zaczęła biegać w popłochu po pokładzie próbując zepchnąć statek z powrotem na pełne morze.
Było już jednak za późno. W kierunku statku pędziła ogromna fala. Anglicy usłyszeli stłumiony przez wiatr krzyk rozpaczy, który przywitali z entuzjazmem. Była to siódma fala, ta która zawsze dochodzi najdalej w stronę lądu. W jednej chwili okręt znalazł się na jej wierzchołku, a przez burty posypała się kaskada skrzyń i beczek. Potem ze straszliwą siłą statek rzucony został o skaliste nabrzeże i oczom Anglików ukazały się walczące z żywiołem postacie, rozpaczliwie chwytające się wyrzeźbionego w kształcie smoka dziobu. Wkrótce wszystko zakryła kolejna fala, a kiedy opadła, widać już było tylko unoszące się na powierzchni deski.
Rybacy pokiwali głowami, kilku się przeżegnało. Jeżeli to dobry Bóg ocalił ich od wikingów, to na chwilę tę czekali już od bardzo dawna.
Drugi statek musiał wybrać inną drogę, oznaczało to, że popłynie z wiatrem na południowy wschód. Było jasne, że wikingowie nie zamierzają biernie czekać na śmierć. Za sterem pojawił się potężny mężczyzna i zaczął pospiesznie wykrzykiwać rozkazy. Jego rudą brodę widać było nawet z brzegu. Załoga zaczęła rozwijać żagiel, który natychmiast wypełnił się wiatrem. Statek pomknął nowym kursem i nabierając coraz większej szybkości rozcinał teraz powierzchnię wody. Oddalał się wyraźnie od Flamborough, kierując się w stronę przylądka Spurn.
- Uciekają nam! Za mną! Na konie! - krzyknął Godwin i odtrącając na bok swego giermka ruszył galopem w pościg. Tuż za nim pogalopował Wulfgar i cała jego drużyna, z wyjątkiem ciemnowłosego chłopca, który zwrócił się w stronę stojącego bez ruchu sędziego.
- Czemu zostałeś? Nie chcesz ich schwytać?
Sędzia uśmiechnął się szeroko i przysiadł na piasku.
- Musieli spróbować - rzekł wreszcie rzucając w powietrze garść piasku. - Nie pozostało im nic innego. Lecz nie dopłyną daleko.
Rzekłszy to wstał i ruszył ku swoim ludziom. Podzielił ich na trzy oddziały. Pierwszy miał zostać na plaży i czekać na ewentualnych rozbitków, drugi pogalopował w ślad za Godwinem i drużyną Wulfgara, trzeci zaś zaczął przemierzać wybrzeże kłusem, śledząc kurs ocalałego statku.
Wkrótce nawet szczury lądowe zdały sobie sprawę z tego, co sędzia dostrzegł od razu. Okręt wikingów skazany był na zagładę. Dwukrotnie załoga starała się obrócić go dziobem w stronę pełnego morza. Dwóch mężczyzn pomagało rudobrodemu wodzowi przy sterze, pozostali mocowali się z olinowaniem. Za każdym razem fale okazywały się silniejsze od ludzi i statek wciąż posuwał się równolegle do linii wybrzeża.
Po kolejnym manewrze sytuacja wikingów uległa jeszcze pogorszeniu. Nawet dla niedoświadczonych Godwina i Wulfgara różnica była zauważalna. Wiatr wydawał się teraz silniejszy, morze bardziej wzburzone, a statek znoszony był wyraźnie przez silny prąd zatokowy. Rudobrody mężczyzna wciąż stał u steru wykrzykując bez przerwy komendy. Lecz z każdą chwilą, cal po calu, statek zbliżał się do żółtawej linii znaczącej początek mielizny. Było jasne, że zaraz nastąpi katastrofa.
Płynąc całą naprzód okręt zarył się nagle w twardy żwir. Maszt pękł z trzaskiem i upadł pociągając za sobą połowę załogi. W przeciągu jednej chwili statek rozpadł się jak łupina orzecha i zniknął pod falami. Na powierzchni pozostało jedynie olinowanie i niewielkie kawałki potrzaskanego drewna, które znaczyły miejsce katastrofy.
Pośród nich rybacy dostrzegli ludzką głowę. Rudą głowę wodza wikingów.
- Jak sądzisz, uda mu się, czy nie? - spytał Wulfgar. Widzieli go teraz wyraźnie, jakieś pięćdziesiąt jardów od brzegu. Utrzymywał się wciąż w tym samym miejscu, nie próbując płynąć dalej, odkąd zobaczył zmierzające w swoim kierunku potężne fale.
- Będzie próbował - odparł Godwin, nakazując swoim ludziom podejść bliżej do brzegu. - Jeśli mu się powiedzie, schwytamy go.
Rudobrody zdecydował się wreszcie i zaczął płynąć rozcinając taflę wody potężnymi uderzeniami ramion. Wiedział, że tuż za nim nadciąga wielka fala. Nagle uniosła go wysoko i poniosła do przodu. Starał się utrzymać na szczycie, jakby chciał przy jej pomocy znaleźć się na samej plaży i wylądować miękko niczym biała piana podchodząca pod podeszwy skórzanych butów Godwina i Wulfgara. Prawie mu się udało, jednak tuż przed samym brzegiem fala załamała się z przerażającym hukiem. Mężczyzna przygnieciony został jej ciężarem, przetoczony do przodu, a następnie uniesiony z powrotem wraz z odpływem.
- Dalej, brać go - krzyknął Godwin. - Ruszajcie się, tchórze! Nic wam nie zrobi.
Dwóch rybaków wystąpiło naprzód i weszło pomiędzy fale. Wzięli rudobrodego pod ręce i zaczęli ciągnąć do brzegu. Początkowo bezwładny, wyprostował się nagle.
- On żyje - wymamrotał Wulfgar w osłupieniu. - Ta fala była wystarczająco duża, aby złamać mu kark.
Kiedy nogi rudobrodego dotknęły wreszcie stałego gruntu, rozejrzał się wokół i widząc przed sobą osiemdziesięciu uzbrojonych ludzi wyszczerzył zęby w promiennym uśmiechu.
- Co za powitanie - mruknął pogardliwie.
W jednej chwili odwrócił się i zadał jednemu z trzymających go rybaków dotkliwy cios krawędzią stopy. Anglik jęknął z bólu i uwolnił ramię wikinga, który wyprostował palce i wbił je w oczy drugiego z nich. Tamten krzyknął przeraźliwe, zakrył twarz dłońmi i upadł na kolana. Widać było krew spływającą po jego rękach. Teraz wiking wyciągnął zza pasa zakrzywiony nóż, wychylił się w stronę tłumu, błyskawicznie złapał najbliżej stojącego rybaka i rozpłatał mu brzuch. Kiedy reszta cofnęła się przerażona, odrzucił nóż i wyrwał z rąk trupa włócznię i topór. Minęła zaledwie chwila odkąd zjawił się na lądzie, a powalił już trzech mężczyzn. Nikt nie zamierzał pójść w ich ślady.
- No dalej! - parsknął rubasznym śmiechem i odrzucił głowę do tyłu. - Ja jeden, was wielu. Kto chce walczyć z Ragnarem - krzyknął gardłowym głosem. - Który z was jest wielkim panem, który idzie pierwszy? Ty, czy ty? - wskazał włócznią Godwina i Wulfgara, którzy stali teraz osamotnieni, podczas gdy ich ludzie nadal cofali się w popłochu.
- Musimy go pojmać - mruknął Godwin dobywając miecza. - Szkoda, że nie mam tarczy.
Wulfgar poszedł za nim, jednak wcześniej krzyknął jeszcze do jasnowłosego chłopca, który stał o krok od niego.
- Wracaj, Alfgar. Spróbujemy go rozbroić, resztę zrobią kerlowie.
Dwóch Anglików zaczęło się zbliżać z obnażonymi mieczami, tymczasem wiking zdawał się tylko na to czekać, potężny niczym niedźwiedź, i z pogardliwym uśmiechem na ustach.
Nagle wyskoczył do przodu z szybkością szarżującego dzika wprost na Wulfgara. Ten odskoczył przerażony i pośliznąwszy się upadł niezgrabnie. Rudobrody zamachnął się toporem i chybił przecinając powietrze, drugi cios wymierzył już jednak dokładnie. Lecz nim zdołał dosięgnąć Wulfgara, coś pociągnęło go do tyłu i pozbawiło równowagi. Wiking upadł twardo na mokry piasek, bezskutecznie próbując uwolnić ręce. Była to sieć, zwykła sieć rybacka. Przyniosło ją dwóch ludzi pod wodzą sędziego, a teraz zaciskali ją coraz ciaśniej. Jeden z nich wyrwał z dłoni wikinga topór, drugi przygwoździł do ziemi drugą rękę łamiąc za jednym zamachem drzewce włóczni i trzymające je palce. Następnie, już bezbronnego, potoczyli po piasku, owijając w kolejne zwoje jakby to był pies morski lub rekin.
Wulfgar zbliżył się do nich kulejąc i wymienił spojrzenia z Godwinem.
- Co my tu mamy? - mruknął. - Coś mi mówi, że nie jest to tylko zwykły kapitan pechowego okrętu.
Następnie nachylił się, przyjrzał szatom wikinga i dotknął delikatnie materiału.
- Kozia skóra, dobrze wyprawiona. Mówił o sobie Ragnar. Złapaliśmy samego Lothbroka. Ragnara Lothbroka.
- Nie nam więc decydować o jego losie - zauważył Godwin po chwili milczenia. - Musimy go zabrać przed oblicze króla Elli.
Nagle przerwał mu głos młodego, ciemnowłosego chłopca, który przybył z Wulfgarem.
- Króla Elli? - spytał. - Myślałem, że królem Northumbrii jest Osbert.
- Nie wiem jak wychowujecie ludzi w waszym kraju - Godwin zwrócił się do Wulfgara z wymuszoną uprzejmością - wiem tylko, że jeśli mój człowiek powiedziałby coś takiego, kazałbym mu wyrwać język. Chyba że jest to twój krewny.
Nikt nie mógł go zobaczyć w mroku stajni. Ciemnowłosy chłopiec oparł głowę o siodło i wybuchnął płaczem. Plecy paliły go jak żywy ogień, a jego wełniana tunika lepiła się od krwi. Nikt jeszcze nie wychłostał go tak dotkliwie, a zaznał już w swym życiu wiele cierpienia.
Wszystko przez tę wzmiankę, że są spokrewnieni, był tego pewien. Miał tylko nadzieję, że nie płakał zbyt głośno i nikt obcy go nie usłyszał. Nie pamiętał już dobrze ostatnich wypełnionych bólem godzin. Przypominał sobie, że długo jechał przez jakieś pustkowia starając się trzymać prosto w siodle. Czy dotarli aż do Eoforwich? Nie pamiętał.
Teraz chciałby uciec jak najdalej. Kiedy wreszcie zdoła zmyć z siebie winę ojca? Kiedy uwolni się w końcu od nienawiści ojczyma?
Gdy Shef uspokoił się trochę, zaczął rozpinać popręg mocując się z twardą skórą. Był pewien, że Wulfgar uczyni z niego wkrótce swego niewolnika, założy na szyję żelazną obręcz i nie zważając na nieśmiałe protesty matki sprzeda na jakimś targu, w Thetford, albo w Lincoln. Na pewno weźmie za niego spore pieniądze. Przecież kręcił się często koło kuźni, gdzie ukrywał się przed gniewem ojczyma, poza tym lubił ogień, pomagał kowalowi, dął w miechy, rozkuwał surowe żelazo, z czasem zaczął nawet wyrabiać własne narzędzia. W końcu wykuł swój własny miecz.
Kiedy zostanie niewolnikiem, nie będzie mu wolno go zatrzymać. Kto wie, może powinien już teraz uciekać. Niewolnikom udaje się czasem zbiec, zazwyczaj jednak nawet nie próbują.
Zdjął siodło i rozejrzał się po obcej stajni w poszukiwaniu miejsca, gdzie mógłby je położyć. Drzwi otworzyły się nagle wpuszczając do środka smugę światła i powiew zimna.
- Jeszcze nie skończyłeś? - spytał pogardliwie Alfgar. - Lepiej to już zostaw, przyślę zaraz giermka. Mój ojciec wezwany został na naradę z królem i możnymi. Potrzebuje sługi, który czuwałby za jego krzesłem i nalewałby mu piwa. Ja się do tego nie nadaję, ty pójdziesz. Czeka już na ciebie jeden z tanów, żeby dać ci dokładne instrukcje.
Oto Shef, wychłostany tak, że ledwo trzymał się na nogach, posłany zostaje do zamku króla, wzniesionego niedawno na ruinach rzymskich fortyfikacji. W sercu chłopca coś poruszyło się gwałtownie, poczuł nagle przypływ podniecenia. Narada? Możni ludzie? Pewnie zadecydują o losie jeńca, tego wielkiego wojownika. Będzie miał o czym opowiadać Godivie, żaden z mędrków w Emneth nie wymyśli lepszej historii.
- I trzymaj język za zębami - ciągnął Alfgar - w przeciwnym razie, naprawdę wyrwą ci język. I zapamiętaj raz na zawsze: to Ella jest teraz królem Northumbrii. Poza tym nie jesteś krewnym mego ojca.
Rozdział drugi
- Sądzimy, że to Ragnar Lothbrok, ale skąd niby mamy to wiedzieć - spytał król Ella.
Dwunastu mężczyzn siedziało wokół okrągłego stołu, wszyscy na niskich taboretach, wszyscy z wyjątkiem króla, który zasiadał na wielkim rzeźbionym tronie. Obecni w większości ubrani byli jak król, bądź jak Wulfgar, który znajdował się po jego lewej stronie. Mieli na sobie płaszcze skrojone z jaskrawej materii, których nie zdejmowali z uwagi na panujące w sali przeciągi oraz ozdobione złotem i srebrem nadgarstki. Złotem połyskiwały także ich klamry, sprzączki i pasy. Zebrał się tu kwiat rycerstwa Northumbrii, posiadacze wielkich obszarów ziemskich na południu i wschodzie kraju, wierni stronnicy króla, którym udało się wynieść go na tron i obalić jego rywala Osberta. Na swych taboretach czuli się nieswojo, jak przystało na ludzi, którzy większość życia spędzili na własnych nogach, bądź w siodle.
Przy stole siedziało jeszcze czterech mężczyzn, którzy trzymali się razem, jakby celowo izolując się od rycerstwa. Trzech z nich miało na sobie czarne szaty i kaptury mnichów od Św. Benedykta, czwarty nosił strój biskupi. Siedzieli wygodnie rozparci, trzymając w pogotowiu gliniane tabliczki i rylce, gotowi zapisać każde wypowiedziane przy stole słowo, przygotowani do forsowania własnych opinii.
Jeden z mężczyzn zdecydował się odpowiedzieć na pytanie, zadane przez króla. Nazywał się Cuthred i był kapitanem straży przybocznej.
- Nie możemy znaleźć nikogo, kto mógłby go rozpoznać - przyznał. - Wszyscy, którzy mieli okazję zmierzyć się kiedyś w otwartej walce z Ragnarem, nie żyją. Wszyscy z wyjątkiem walecznego tana króla Edmunda, który dziś tu z nami zasiada. Nawet to nie przesądza jednak, że człowiek ten to rzeczy...
oryginallogin