Jestem DDA - słowa, które brzmią jak wyrok.doc

(84 KB) Pobierz

„Jestem DDA”- słowa, które brzmią jak wyrok. Jak nieuleczalna choroba, wstydliwy problem, o którym się nie rozmawia. Jak schorzenie tych, których diabeł prowadzi przez życie. Wielu znanych mi dorosłych dzieci alkoholików ma problemy z wypowiedzeniem ich na głos. Jedni wstydzą się przeszłości- boją się, że przestaną być akceptowani, gdy tylko wyda się, w jakim domu się wychowywali, inni wręcz przeciwnie- traktują je jak tarczę ochronną, usprawiedliwienie dla swoich błędów, kłopotów, oczekiwań łagodniejszego traktowania . Niezależnie jednak od tego, która z tych sytuacji ma miejsce większość DDA czuje się samotna, a słowa te zawsze wywołują wiele emocji...

Moi rodzice pili oboje, właściwie odkąd pamiętam. Ja nie musiałam się ich wstydzić, o takich opiekunach, jakimi byli w mniemaniu otaczających mnie osób, marzy każde dziecko. Tylko ja wiedziałam, że ludzie z klasą, wyższym wykształceniem i dorobkiem zawodowym, na pozór idealni rodzice i wzorowe małżeństwo, za zamkniętymi drzwiami przemieniali się w parę nieobliczalnych alkoholików. Wiedziałam, choć wiele lat zaprzeczałam temu, co działo się na moich oczach , choć zawsze znalazłam usprawiedliwienie dla Ich stanu, choć pewnie nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo nasza rodzina różni się od rodzin moich koleżanek. Moja mama wiele lat piła w ukryciu. Kobieta z klasą, na wysokim, dyrektorskim stanowisku, zawsze zadbana, szalenie inteligentna i ujmująca, wieczorami sączyła na bankietach kolorowe drinki i drogie alkohole w ozdobnych kieliszkach z palemką. Nikt jeszcze wtedy nie podejrzewał, że nad ranem- po powrocie do domu- upijała się do nieprzytomności, nie zważając na obowiązki rodzinne, które coraz częściej sprawiały Jej sporo kłopotów.

Mój ojciec pił inaczej- wpadał w ciąg kilka razy w roku i leżał wtedy całymi dniami w domu albo wybywał na pijackie eskapady do koleżków od kieliszka i pojawiał się tylko po to, żeby wszcząć kolejną awanturę. Gdy trzeźwiał przyznawał się do nałogu i zaczynał kolejną terapię. Moje dzieciństwo to czas bezustannych przepychanek, kłótni i manipulacji. To okres biegania pomiędzy mamusią, a tatusiem, niespełnionych dziecięcych obietnic i zdradzonych sekretów. To- ciągnące się w nieskończoność- godziny, kiedy rodzice zapominali odebrać mnie z przedszkola i często nieprzespane noce. Ale to także czas wspólnych wypraw do lasu, wieczorów, kiedy wymyślałyśmy z Mamą bajki i popołudni spędzanych z tatą na lodowisku. To magia scen teatralnych, po których biegałam z aktorskimi dziećmi podczas popremierówek i spokojne, rodzinne układanie puzzli...

Wtedy jeszcze było w miarę normalnie- wierzyłam w zapewnienia rodziców i dziadków, że tatuś i mamusia są bardzo nerwowi, bo dużo pracują. Że zapominają o pewnych rzeczach, bo są niezwykle zajęci, że robią to wszystko dla mnie, że kłótnie zdarzają się w każdej rodzinie, a klapsy służą dobremu wychowaniu.

Aby małej dzikusce, wzrastającej pod czujnym okiem rodziców nie było zbyt dobrze, kochana oświata postanowiła uprzykrzyć mi życie, jednak nawet w osiedlowej podstawówce, gdzie rozpoczęło się moje oświecanie- powolne i żmudne- trwał mit idealnego domu, w jakim się rzekomo wychowywałam, podsycany systematycznie odwiedzinami nadopiekuńczej z pozoru mamusi, bardzo zainteresowanej edukacyjnymi postępami swojej pociechy. Byłam towarzyskim, wrażliwym dzieckiem, więc moja sytuacja nie wzbudzała żadnych podejrzeń, a dzięki dobrym ocenom i czynnemu włączaniu się w życie szkoły uchodziły mi na sucho mniejsze i większe przewinienia, do których miałam wyjątkową słabość. Chyba zresztą nie różniłam się specjalnie od innych dzieci, może byłam trochę bardziej odpowiedzialna, trochę poważniejsza.

Kiedy skończyłam 11 lat mój tata wyprowadził się z domu. Kolejna z podjętych przez Niego terapii powoli zaczęła przynosić rezultaty i Ojciec zaczął trzeźwieć. Nagle okazało się, że nowa sytuacja, w jakiej się znalazłam nie jest dla mnie łatwa- ja właściwie nie znałam swojego taty, a to, że nagle zaczął ode mnie czegoś wymagać, choć do tej pory nie bardzo interesowała Go moja obecność, wydawało mi się trudne, nie bardzo wiedziałam, czego właściwie oczekuje. Dziś myślę, że paradoksalnie Tata zaczął się mną bardziej interesować , kiedy przestaliśmy mieszkać razem.

W przeciwieństwie do mojego kontaktu z ojcem ,moja relacja z mamą zaczęła się zmieniać na gorsze chyba już wtedy, kiedy tata zamknął za sobą drzwi naszego mieszkania. Nie było już w pobliżu nikogo, kto mógłby Ją kontrolować, czy sprawdzać, więc mama zaczęła pić na dobre. Z czasem coraz rzadziej wracała na noc do domu, a coraz częściej sączyła wieczorami gin z tonikiem „na rozluźnienie”. Nasze dom zawsze był pełen gości, ale teraz-oprócz znajomych z pracy i przyjaciół- zaczęli się pojawiać podchmieleni amanci i kolejni narzeczeni, którzy -odchodząc po kilku miesiącach bez słowa- zostawiali po sobie gniew mojej matki i ślad rozstania w dziecięcym serduszku.

Wraz z moim ojcem dla mamy zniknął także główny obiekt wyładowywania złości. Nie było już nikogo, z kim moja rodzicielka mogłaby się kłócić, więc agresja matki skupiła się na mnie. Na co dzień czuła, mądra i kochana, po pijaku zmieniała się nie do poznania- płakała całymi godzinami i denerwował ją najmniejszy drobiazg. Zaczęły się groźby, obdukcje, nocne wizyty policji. Miłość dziecka do rodziców bywa bezkrytyczna- zapewniałam Jej komfort picia, nawet wtedy, kiedy robiła mi krzywdę. Okłamywałam wszystkich dookoła, woziłam zwolnienia do pracy, a kiedy była pijana robiłam przy Niej dokładnie wszystko. Z czasem nauczyłam się, jak o nas obie zadbać. Moja matka wpadła w depresję. Bezustanne próby samobójcze, coraz bardziej dramatyczne, noce spędzane na oddziałach reanimacyjnych i detoksach, chwile, kiedy znajdowałam Ją w kałuży krwi nieprzytomną i kiedy nie wiadomo było, kto był bledszy- Ona po kolejnym przedawkowaniu, czy ja modląca się żeby przeżyła sprawiły, że nauczyłam się efektywnie działać w sytuacji zagrożenia- gdy coś się działo przestawałam czuć cokolwiek i po prostu starałam się opanować sytuację. Z czasem samotną dziewczynką siedzącą na izbie przyjęć i coraz częściej zasypiającą podczas lekcji zaczęli interesować się dorośli. Szybko dotarło do mnie, że kiedy moja sytuacja rodzinna wyjdzie na jaw mogą mnie zabrać z domu. Próbowałam więc jak najlepiej kontrolować rzeczywistość. Milczałam w szkole, przestałam skarżyć się dziadkom i tacie. Wiedziałam, jak założyć ucisk na przeciętą żyłę, zrobić sztuczne oddychanie, dobudzić Mamę przed pójściem do pracy i jak ukryć sińce na wfie. Żeby nie zrobiła sobie krzywdy chowałam kluczyki do samochodu i leki, żeby nie piła wylewałam alkohol i zamykałam Ją pokoju. Lekarzom mówiłam, że tatuś wyjechał w delegację, nauczycielom, że rodzice przestali przychodzić na zebrania, bo robią karierę. Z niemal bezbłędną precyzją umiałam przewidzieć, co mnie może w danej chwili spotkać. Umiałam poznać w jakim mama jest stanie po ilości oddechów na minutę i rodzaju kroków, jakimi wchodziła do domu. Umiałam ją pocieszyć, kiedy płakała i wysłuchać użalania się nad sobą, kiedy nie dawała sobie rady. Odwiedzałam Ją w szpitalu psychiatrycznym, gotowałam zupki i udawałam, że wszystko jest w porządku, a ja świetnie sobie radzę. Właściwie na początku tak rzeczywiście było, a ja mogłabym spokojnie stwierdzić, że w dziedzinie sytuacji rodzinnej stałam się mistrzynią gry pozorów. O tym, co się dzieje nie wiedział dosłownie nikt.

Kiedy skończyłam 14 lat Tata zapisał mnie na terapię do jednej z warszawskich poradni i niemal od razu zaczęłam chodzić na grupę terapeutyczną. Odtąd wszystko powoli zaczęło się zmieniać. Wreszcie był ktoś, kogo obchodziło to, co przeżywam. Wreszcie był ktoś, kto próbował przebić się przez mur obojętności, który budowałam wokół siebie. Wreszcie był ktoś, do kogo mogłam zwrócić się o pomoc. Cotygodniowe spotkania szybko stały się integralną częścią mojego życia. Dzięki nim i trosce, jaką zostałam otoczona, dzięki dzieciakom , które podobnie jak ja wiedziały, czym jest brak oparcia w rodzicach i noce pełne lęku łatwiej było mi wytrzymać z Mamą, radzić sobie dzielnie z tym, z czym radzić sobie- w moim mniemaniu- musiałam. Tam przeżyłam najszczęśliwsze chwile swojego dzieciństwa. Tam poznałam swoją pierwszą miłość i ludzi, z którymi przyjaźnię się do dziś. Nawet teraz, kiedy jesteśmy już dorośli, razem przeżywamy swoje olbrzymie porażki i małe sukcesy. Lubimy się, wspieramy i jesteśmy dla siebie ważni. Wciąż pamiętamy tamte chwile i ludzi, którzy – będąc wtedy obok- pomagali nam walczyć z problemami, z którymi jako dzieci nie powinniśmy mieć do czynienia.

Każde z nas ma chyba swoje ulubione wspomnienie z prowadzącymi tamtej grupy. Taki wyjątkowy moment zawierający się w słowach: „Michał, Agnieszka i ja”. Ja mam takich wspomnień bardzo wiele i są one dla mnie wyjątkowo istotne.

Właściwie to zadziwiające, jak wiele rzeczy- pozornie zwyczajnych i banalnych- nadaje naszemu życiu wyjątkowy sens, sprawia, że wydarzenie, czy rzecz dla innych zupełnie bez znaczenia, dla nas ma swoją jedyną w swoim rodzaju, niepowtarzalną wartość.

Wspomnienia jakiejś rozmowy na obozie, gra w podchody, kilka wspólnie spędzonych chwil w autokarze, ciepły uścisk, charakterystyczne dla kogoś powiedzonka, czy sposób zadawania pytań pamięta się potem całymi latami, pielęgnuje w sercu jak coś naprawdę ważnego, nosi przy sobie jak amulet. W inżynierii takie zjawisko nazywa się to pamięcią plastyczną materiału, w chemii pamięcią substratu, w psychologii pamięcią epizodyczną.

W życiu tęsknotą...Ale ta tęsknota jest potrzebna- pozwala odkryć, co jest tak naprawdę ważne.

Dzięki temu łatwiej potem poradzić sobie z czymś, co jest trudne, przeżyć wydarzenia, na myśl, o których garść tabletek, czy efektowny skok z siódmego piętra wydaje się jedynym rozwiązaniem, uwierzyć, że to tylko taki etap, że będzie lepiej, spokojniej. Ja wiem, że w Ich życiu i Ich pracy zawodowej mnóstwo było młodych ludzi, takich jak ja. Dzieciaków tak samo samotnych i zagubionych. Wiele maluchów codziennie przeżywa to, co ja przeżywałam wtedy. Nie byłam ani pierwsza ani ostatnia. Jednak dla mnie, Ich obecność, akceptacja i wsparcie miała naprawdę głębokie znaczenie. Myślę, że nie przesadzę, jeśli napiszę, w dużej mierze dzięki Nim jestem dziś taka, jaka jestem, że z pewnością zmienili moje życie. Ich wiara w moje możliwości, troska i czas, jaki mi poświęcili zostaną we mnie na zawsze. I choć Ich słowa nie przejdą zapewne do historii literatury dla mnie są ważniejsze niż „imię moje czterdzieści i cztery”, czy „ogary poszły w las”. Wszak zamiast w szkolnym zeszycie zapisałam je w swoim sercu...

Ja miałam dużo szczęścia. Byli przy mnie dorośli, którzy zawsze we mnie wierzyli. Którzy umieli cieszyć się każdym moim osiągnięciem i pocieszyć, gdy działo się coś złego. Jak dziś wygląda życie dzieciaków, których nie miał kto potrzymać za rękę? Jakich potencjalnych możliwości nigdy nie rozwiną? Nie wiem. Chyba nawet nie chcę o tym myśleć.

Dziś stoję na progu dorosłości. Mieszkam sama, pracuję, studiuję. Moja Mama wciąż pije, teraz już właściwie całymi dniami. Powoli przestaję wierzyć, że kiedykolwiek z tego wyjdzie, choć Jej częste obietnice chęci wyjścia z nałogu zawsze budzą we mnie nadzieję, a brak rezultatów smutek i żal. Mój tata mieszka ze swoją nową rodziną. Nasz kontakt jest poprawny, choć nie bliski. Nawet kiedy wpada do mnie w odwiedziny mam wrażenie, jakby bardzo się spieszył. Jakby kontakt ze mną był dla Niego tylko obowiązkiem, który trzeba wypełnić, żeby nie mieć wyrzutów sumienia. Kilka miesięcy temu, po 6 latach trzeźwości, zaczął znowu pić. Jeszcze raz mój starannie ułożony, uporządkowany świat rozsypał się w ciągu kilku minut, jeszcze raz wróciły dziecięce uczucia strachu i bezradności, choć nie mieszkamy już razem i Jego choroba nie ma na mnie takiego wpływu, jak kilkanaście lat temu, kiedy byłam małą dziewczynką. Dla dzieci rodzice zawsze zostają rodzicami- kimś, kto powinien dawać wsparcie i poczucie bezpieczeństwa.

Skończyłam liceum z jedną z najlepszych średnich maturalnych w tej szkole. Dostałam się na wszystkie kierunki, na jakie zdawałam, w tym na swój z trzecią lokatą na wydziale. Po latach wrzasków i niepotrzebnych dyskusji moja rodzina pozbawiła mnie przyznanego dawno temu miejsca familijnej czarnej owcy w zamian oferując wygrzane miejsce na zabytkowej komódce, gdzie moje- oprawione w ramki zdjęcie- zajęło honorowe miejsce tuż obok wizerunku pana prezydenta i znamienitości życia religijnego. O zdanej na piątki maturze i ceremonii otrzymania indeksów mówiło się tak, jakby te wydarzenia przyćmiły wszystko, co do tej pory zdarzyło się w historii rodzinnego wszechświata. Dla moich bliskich te kilka poprawnych odpowiedzi skreślonych ołówkiem na arkuszu egzaminacyjnym i bezbłędna maturalna wypowiedź w języku Voltaira było największym osiągnięciem mojego życia.

Dziś, kiedy mam już za sobą jedzenie niedogotowanego makaronu i ćwiczenie chodzenia w butach na wysokim obcasie, dziś, kiedy jestem wreszcie samodzielna i niezależna, dziś, kiedy umiem już wymienić uszczelkę i wiem, ile soli wsypuje się do sosu, myślę, że dużo trudniejsze było samodzielne radzenie sobie z problemami. Brak wsparcia w najbliższych, wysłuchiwanie żalów, pretensji i dobrych rad. Konieczność wybrania pomiędzy własnymi potrzebami, a sprostaniem oczekiwaniom rodziców, przyznanie się, że nie zawsze daję sobie ze wszystkim radę.

Z jakimi problemami muszę się mierzyć jako dorosłe dziecko alkoholika? Przede wszystkim z tym, że nie mam do siebie zaufania. Nie wierzę we własne siły i nie zawsze mam odwagę podejmować ryzyko, bo wiele z celów wydaje mi się poza zasięgiem moich możliwości. Poczucia bezpieczeństwa i swojej wartości szukam w innych, zamiast w sobie, nie bardzo wierzę, że można mnie lubić, nie bardzo ufam temu co widzę, bo przez wiele lat moi rodzice zaprzeczali temu, co dostrzegałam i czułam. Żyję z kalendarzem w ręku- szybko, intensywnie. Jestem najszczęśliwsza wtedy, kiedy coś się dzieje, kiedy mogę działać. Czasem myślę, że walczę z życiem już programowo, z definicji. Wymyślam sobie problemy, komplikuje sprawy dla innych proste, a kiedy tylko spada w moim życiu poziom wydarzeń spektakularnych i dramatycznych natychmiast pakuję się w kłopoty. Spokój i uczucie spełnienia daje mi dopiero świadomość tego, że się wyrabiam, że o wszystko zadbałam, że każdy punkcik w harmonogramie został skrupulatnie skreślony. Mimo dużej dozy szaleństwa i beztroski najbardziej na świecie boję się niespodzianek i chaosu. Tego, że może wydarzyć się coś, co zburzy mój spokój, z czym mogłabym sobie nie poradzić. Momentalnie się przywiązuję. Uwielbiam podróże i poznawanie nowych ludzi, ale najlepiej czuję się z paczką przyjaciół, we własnym domu, pełnym zdjęć, ukochanych rzeczy, pamiątek. Myślę, że dorastanie w pełnej, w miarę normalnej rodzinie daje poczucie bezpieczeństwa, uczy pewnych podstawowych zachowań, umiejętności. Młody człowiek usamodzielniając się posiada pewnego rodzaju mapę, cenne doświadczenia poukładane na czerwonym aksamicie pamięci. Dzięki nim wie, co powinien robić w danej sytuacji, ma wpojone pewnego rodzaju zasady, tradycje, wartości.

Moje zasady, normy, których nauczyłam się w domu nijak mają się do rzeczywistości. Często muszę się uczyć zachowań, które- dla innych naturalne- mnie sprawiają wiele trudności.

Z pozoru jestem pewna siebie, towarzyska, kontaktowa. Uwielbiam poznawać nowych ludzi, wszędzie mnie pełno. Jestem ciepła, dobrze sobie radzę z organizowaniem mniejszych i większych przedsięwzięć, z dbaniem o innych. Do życia podchodzę z entuzjazmem, zawzięciem i humorem. Ci, którzy znają mnie lepiej wiedzą, że pod maską przebojowej, beztroskiej niewiasty kryje się niepewne, często nadwrażliwe dziewczę. Idealistka lubiąca mieć koło siebie tych, których kocha, nienawidząca pożegnań i zmian, z własnym programem naprawy świata w zanadrzu. Przez lata mieszkania z rodzicami nauczyłam się wyczuwać potrzeby i uczucia bliskich, ale nie zawsze umiem zadbać o swoje. Nie znoszę awantur, boję się złości. Jak ognia unikam sytuacji konfliktowych, które dla mnie są po prostu nieprzewidywalne- kojarzą mi się z przemocą i rozstaniami.

Czego bym chciała? Chciałabym kiedyś umieć stworzyć normalny, ciepły dom. Taki, w którym ludzie umieją ze sobą otwarcie rozmawiać także o tym, co trudne. Dom, gdzie każdy ma prawo do swoich potrzeb, uczuć i humorów. Rodzinę, gdzie obok dziecka stoi trzeźwy, zaradny rodzic. Dorosły, który pozwalając na wolność umożliwia rozwój, a stawiając granice daje poczucie bezpieczeństwa. Chciałabym w końcu nie musieć kontrolować rzeczywistości. Nie starać się za wszelką cenę trzymać ręki na pulsie, nie czuć się winną, stając w obronie własnych potrzeb. Chciałabym nie liczyć się tak bardzo ze zdaniem innych na swój temat i rozumieć, że rozstania są naturalną koleją rzeczy i nie zawsze wiążą się z porzuceniem. Chciałabym nie budzić się w nocy z płaczem i nie potykać się o wspomnienia.

Gdy tylko zaczęłam studia pojawił się na horyzoncie Mężczyzna mojego życia i nagle okazało się, że mam problemy z bliskością. O dziwo mój ukochany nie miał nad głową aureoli, naszemu pierwszemu spotkaniu nie towarzyszyła rozstępująca się ziemia ani głos z niebios. Ot, zwyczajnie- zapatrzona w listę lektur- wpadłam Mu w objęcia w wydziałowej bibliotece i zadomowiłam się w nich już na dobre.

Do tej pory moje związki opierały się na poświęceniu. Wybierałam starannie obiekt swojego zainteresowania lokując bezbłędnie uczucia w największych ofiarach losu Wzruszali mnie chłopcy siedzący w kącie na imprezach, recytujący poematy marzyciele, indywidualiści-samotnicy, niedojrzali następcy Piotrusia Pana, zagadkowi mężczyźni z przeszłością i inni cierpiętnicy snujący się w swoich dekadenckich czarnych koszulach, bądź rozciągniętych szaro- burych sweterkach po uniwersyteckich korytarzach...W Ich obecności uaktywniał się mój szeroko pojęty instynkt opiekuńczy, co sprawiało, że mogłam godzinami prasować koszule, gotować zupki, słuchać patetycznych monologów, romantycznych wyznań oraz rozmaitego rodzaju lamentów i żali, a donżuani w tym typie nieomylnie wybierali takie kretynki jak ja...

Kiedy już nie daj Boże na horyzoncie pojawiał się jakiś normalny facet, który nie był księdzem, gejem, narkomanem ani pedofilem, nie miał żony, kłopotów z byłą kochanką i piątki nieślubnych dzieci, każdego z inną narzeczoną, a jeszcze- jakimś cudem- był mną zainteresowany natychmiast Go spławiałam. W najlepszym razie zniechęcałam go, wystawiając na nie kończące się próby, bądź znikałam po pierwszym wyznaniu z jego strony w myśl sprawdzonej zasady „odejdę, zanim mnie zostawisz”. Dzięki temu stałam się niedoścignioną pretendentką do stanowiska etatowej starej panny.

Mój obecny ukochany jest uosobieniem cierpliwości i spokoju. Jest bystry, inteligentny, wrażliwy, delikatny i ma poczucie humoru. O dziwo myśli samodzielnie, ma swoje zdanie i nie myli pomniku Kopernika z Mickiewiczem. Gotuje, sprząta, wie do czego służy proszek do prania i lubi dzieci. Do tego sam prasuje swoje koszule, a czasem, kiedy nie widzę, udaje Mu się nawet uprasować połowę mojej garderoby... Bez cienia skargi przeżył moje wahania i zmienne nastroje. Przeżył spotkanie z moimi rodzicami, moją ucieczkę po pierwszym wyznaniu z Jego strony. Przeżył przymusowe wysłuchanie historii mojego życia na pierwszej randce i niekończącą się nieufność. Nie zniknął, nie wrzeszczał, nie stawiał warunków. Trwał heroicznie i stanowczo przy mym boku, niczym rycerz w lśniącej zbroi, nieczuły na moje kwękanie i rozżalanie się. Czy ma wady? No jasne. Nigdy nie ścieli łóżka, wstaje o 7 rano nawet w soboty, jest uparty jak osioł, analityczny i chce, żeby nasza córka miała na imię Atena, a kiedy jest mecz pierwszej ligi przestaje istnieć dla świata, choćby właśnie nasz blok zaatakowali Marsjanie. Cóż, na szczęście nikt nie jest idealnyJ

Przez kilka miesięcy liczenia gwiazdek na wspólnym niebie mojemu Ukochanemu udało się dokonać niezłego wyłomu w bezpiecznej fortecy, którą dookoła siebie stworzyłam. Wyciszył emocje, ogrzał, ugłaskał, przekonał, że warto Mu zaufać.

Pojęłam, że miłość nie musi być synonimem heroizmu i poświęcenia. Aby być kochanym nie trzeba białych sztandarów, szczytnych ideałów i marnego przebrania zbawiciela ludzkości. Wystarczy wyjść chociaż kawałek poza własne ja i dostrzec drugiego człowieka, podarować mu samego siebie takim, jakim się jest, podzielić się wszystkimi swoimi wadami, zaletami, dobrem i złem, słabością i siłą, tym, ze czasami sięga się ideału, a czasami jest się od niego tak daleko. Związek to nie cyrk ani Opera Narodowa- tu mam szansę być z kimś blisko, tylko wtedy, jeśli będę sobą, jeśli otworzę się potrzeby, oczekiwania i emocje- swoje i innych- nawet, jeśli czasem bywają bolesne.

Powoli uczę się, że nie wszystko muszę robić sama, że nie zawsze muszę starać się być dzielna, silna, niezależna. Że czasami muszę poprosić o pomoc, a od czasu do czasu warto wręczyć Ukochanemu ciężki koszyk z zakupami, popatrzeć na Niego z zachwytem, gdy wbije gwóźdź w ścianę i ze słodkim uśmiechem dać Mu szansę rozłożenia namiotu. On czuje się wtedy jak prawdziwy bohater i rzuca pobłażliwe spojrzenia z cyklu : ”co ty byś beze mnie zrobiła” , ja z plączącym się w myślach „jest taki męski” wreszcie mam czas dla siebie. Same plusy. No i może w końcu zrezygnuje z tej Ateny na rzecz innej Ewy, czy AgnieszkiJ

Od roku uczestniczę w terapii DDA. Pierwszy raz wchodziłam do sali z uśmiechem, entuzjazmem i rozmachem, byłam przekonana, że wszystko będzie w miarę łatwe, lekkie i przyjemne. Usiądziemy sobie w kółeczku, każdy poopowiada o dzieciństwie, a obdarzeni magiczną mocą terapeuci- niczym wróżka z bajki za pomocą czarodziejskiej różdżki- poprzestawiają nam w główkach, prostując drogi naszego skomplikowanego świata.

Dziś mam za sobą już półmetek i wiem już dobrze , że wsparcie, zrozumienie i możliwość otwartego porozmawiania o swoich problemach to tylko jedna strona medalu. Terapia to także trud konfrontacji z trudnymi emocjami. Konieczność zmiany pewnych przekonań, mierzenie się z błędnymi ocenami na swój temat, konieczność ułożenia własnego światopoglądu właściwie od nowa, w dużej mierze już bez chorych zachowań i koalkoholowych problemów, ale też bez tego, co -znane i przez wiele lat ćwiczone- zwyczajnie dawało poczucie bezpieczeństwa.

Nagle okazało się, że nie tak łatwo mówić o sobie, że trudnych uczuć z dzieciństwa jest bardzo dużo, że relacje pełne są tajemniczych przeniesień i projekcji, a to, co do tej pory wydawało się troską i heroizmem jest zwyczajnym kontrolowaniem sytuacji. Nagle zaczęłam dostrzegać swój problem z bliskością i obroną własnych potrzeb, nagle się okazało, że ja właściwie nie wiem, czego chcę i oczekuję, bo zazwyczaj staram się przewidzieć, czego oczekują ode mnie inni.

Ale terapia, choć nie zawsze łatwa, uczy rozumienia i akceptacji własnej osoby. Leczy emocje, tłumaczy zachowania, pomaga odzyskać wiarę w siebie. Pozwala odciąć się od tego, co było, daje możliwość patrzenia w przyszłość ze spokojem i optymizmem. Daje szansę poznania ludzi, którzy codziennie mierzą się z kłopotami podobnymi do moich.

Nauczyłam się patrzeć na nieostrą jeszcze linię swojego życiowego horyzontu z odwagą, nadzieją i wiarą, bo choć jest jeszcze zamglony niczym słońce na obrazach Cozensa wiem, że tylko ode mnie zależy moja przyszłość. To jest mój czas na opowiedzenie mojej historii. I nie od moich rodziców, a tylko ode mnie zależy, czy będzie to liryczna, choć pusta powiastka, przypowieść z morałem, czy ckliwy melodramat. I ja zadecyduję, czy będę w niej główną bohaterką, czy tylko marionetką w rękach innych lub losu. To historia mojego życia i to ja jestem za nią odpowiedzialna. Wiem, że czasem nie będzie łatwo. Że czasem będę się potykać, upadać i gubić drogę. Wiem, że nie wszystkim spodoba się to, co robię i pewnie nie raz będę musiała stoczyć walkę ze światem, by bronić tego, w co wierzę. Nie szkodzi. Zazwyczaj tylko idąc pod prąd można dojść do źródła.

Tak, jestem dorosłym dzieckiem alkoholików. Jestem DDA tak samo, jak jestem blondynką, kobietą i studentką. Jest to tak samo niezaprzeczalny fakt mojego życia, jak to, że mam zielone oczy, nie znoszę szpinaku, a w sobotę najchętniej śpię do południa. Ale dziś wiem, że nie jest to żaden wyrok, żaden werdykt, żadna przepowiednia porażki.

Nikt nie będzie mi pobłażał, dlatego, że wychowałam się w takim domu, tak samo, jak nikt nie może mi powiedzieć, że jestem z tego powodu gorsza. Jestem taka jak wszyscy- przeciętna. Czasem roześmiana, czasem smutna, czasem dobra, czasem zła, czasem myśląca, a czasem zupełnie nierozgarnięta. Mogę być mądra, lubiana i szczęśliwa. Mogę spełniać swoje marzenia i osiągać cele, tak samo jak wszyscy inni ludzie na tej planecie. Wystarczy tylko, że odważę się sięgnąć po to, czego naprawdę bym chciała.

Coraz częściej myślę, że szczęście przychodzi wraz ze zgodą na samego siebie. Wraz ze świadomością, że mam przecież prawo czegoś nie wiedzieć, nie rozumieć i nie chcieć. Że mam prawo popełniać błędy, prosić o pomoc i zachowywać się nie logicznie. Wraz z przekonaniem, że ktoś może mnie kochać, chociaż nie jestem idealna. Chociaż czasem ryczę bez powodu, śmieję się choć nie wypada, a- od czasu do czasu- olewam wszystko i wszystkich, bo taki mam akurat kaprys .

Myślę, że kiedy odważam się okazywać uczucia jestem bardziej autentyczna. Jestem sobą, a nie- wiecznie uśmiechniętą- posągową rzeźbą z granitu. Zawsze starałam się robić wszystko najlepiej jak się dało. Idealnie proste szlaczki w zeszytach , wypisane od linijki pocztówki. Wszystko, za co się wzięłam powinno być , w moim mniemaniu, zrobione perfekcyjnie, inaczej nie należy się do tego w ogóle zabierać. Coraz częściej nie muszę być pracowitą studentką, kobietą sukcesu, podporą rodziny i najlepszą na świecie pacjentką. Coraz częściej zawalam różne rzeczy bez poczucia winy, coraz częściej załatwiam pewne sprawy „byle do przodu”. Rozumiem już, że perfekcjonizm zabija uczucia, że wystarczy, że będę dość dobrą córką, dość dobrą przyjaciółką, dość dobrą wolontariuszką. Nie da się zawsze być cool, trendy, superbomba czad. I dobrze. Dziś już wiem, że nie ma w tym żadnego dramatu.

Powoli uczę się być sobą, podejmować ważne decyzje, radzić sobie z tym, z czym radzić sobie muszę. Także z tym, co trudne... Myślę, że dorastam.

Rozglądam się codziennie po świecie, czytam gazety pełne listów załamanych czytelników, słucham o wojnach, aferach i korupcji, zerkam na seriale pełne zdrady, rozgoryczenia i nienawiści. I przychodzi pora refleksji nad własnym życiem. Jestem młoda, zakochana, z ufnością patrzę w przyszłość. Obserwuję swoich bliskich, biegam z maluchami po podwórku domu dziecka, gdzie jestem wolontariuszką, snuję się z przyjaciółmi po Starówce, śmieję ze znajomymi na wykładach, wieczorami- zamyślona i rozmarzona- piję z Ukochanym gorące kakao i czuję, że dopiero w takich chwilach, chwilach przepełnionych spokojem, miłością i takim zwyczajnym ludzkim szczęściem, człowiek odkrywa, co jest w jego życiu naprawdę ważne, mądre i piękne. Banał? Może i to banalne, ale- proszę mi wierzyć- dość mam już prawd ogólnych i nikomu niepotrzebnych. Nie obchodzi mnie moda, najnowsze trendy i szczytne wzorce wymyślone przez innych dla zbawienia świata. Niech sobie inni gonią za pieniędzmi, sławą i uznaniem snobów w garniturach znanych projektantów. Niech inni czytają przed snem nudne eseje, niech inni zabiegają o zainteresowanie mediów i społeczeństwa. Ja nie chcę radykalizować swojego życia o medytacje transcendentalne. Staram się tylko być przy tych, których kocham, spełniać marzenia, stawiać przed sobą cele, wierzyć w Idee, żyć najpiękniej jak potrafię. I nie martwię się tym, co będzie jutro, bo jutra może w ogóle nie być. Teraz jest teraz i teraz mogę być szczęśliwa. I jestem, bo widzę, jak wiele dostałam od losu. Nie umiem podać gotowej definicji szczęścia. Myślę, że w życiu tak jak w matematyce- Ci którzy dokładnie znają teorię zazwyczaj nie umieją jej wykorzystać w praktyce. Popełniam błędy, potykam się i gubię drogę. Czasem wściekam się bez powodu i przejmuję się drobiazgami. Mam dwadzieścia jeden lat i pewnie mało jeszcze wiem o życiu... Jednak z każdym dniem przybywa mi doświadczeń i wiedzy, każdego ranka budzę się starsza, każdego wieczora zasypiam mądrzejsza o nowe zmagania.

I teraz już się nie denerwuję, że momenty najważniejszych odkryć przychodzą najczęściej wtedy, kiedy przeżywa się coś trudnego. Może powód tej prostej zależności wynika z tego, że człowiek jest trochę podobny do glinianego garnka- zbierają się w nim wszystkie doświadczenia i emocje, niczym deszczówka na podwórku. Natura zaś nie znosi próżni i każde naczynie musi być czymś napełnione. Tyle, że jeśli napełnia się je po brzegi euforią, to może nie starczyć już miejsca na głębszą refleksję...

Podobno zresztą pewna wiedza dociera do nas dopiero wtedy, kiedy jesteśmy na nią gotowi, kiedy jesteśmy na tyle dojrzali, by ją przyjąć i zrozumieć.

Dziś jestem już spokojniejsza. Wiem, co przeżywam, wiem ,co zrobić kiedy czuję się samotna i przestraszona, uczę się prosić o pomoc i mówić bliskim dla mnie ludziom, o tym, co jest dla mnie trudne, z czym sobie nie radzę. Przede wszystkim jednak wiem, że mogę zmieniać siebie i wpływać na swoje życie, sprawiać by stawało się mądrzejsze, dojrzalsze, bardziej świadome.

Myślę, że -w dużej mierze- zawdzięczam to pewnej magii. Magii, która pozwala zmieniać dziecięcy świat. Magii, która sprawia, że ludzie uczą się być sobą. Magii, która dla pewnego przestraszonego, czternastoletniego dziewczęcia rozpoczęła się w chwili otwarcia, wiecznie nienaoliwionych drzwi pewnej poradni...

Wydruk z portalu psychologia.edu

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin