James Oliver Curwood
ŁOWCY WILKÓW
I. ŚMIERTELNY BÓJ
Mroźna zima zaległa w kanadyjskiej głuszy. Pyzaty, czerwony księżyc rzucał drżący blask na milczącą pustynię śnieżną. Żaden dźwięk nie mącił ponurej ciszy. Głosy dnia już zamarły; szepty i szmery nocy nie zbudziły się jeszcze. Zakrzepłe jezioro, obrzeżone półkolem sosnowego boru, wyglądało jak olbrzymi amfiteatr. Po drugiej stronie, tuż niemal nad szklistą taflą, stały gęste kępy modrzewi, a śnieg i szron osnuły ich gałęzie ciężkim pokrowcem. Śród pni panował nieprzenikniony mrok.
Olbrzymia biała sowa wynurzała się z tego mroku, zatoczyła wielkie kolisko i skryła się znowu w gęstwie drzew. W chwilę potem zabrzmiał jej ponury głos, nieśmiały jednak, jak gdyby mistyczna chwila ciszy nie minęła jeszcze. Śnieg, który padał cały dzień, ustał już i tylko powiew wiatru pieścił czasem oszronione konary. Panował niezwykły chłód; człowiek pozbawiony możności ruchu w ciągu godziny zamarzłby na śmierć.
Ciszę przerwał raptem jakiś dźwięk, niski a drżący, niby głębokie westchnienie. Nie wydała go pierś ludzka. Myśliwy, gdyby się tu przypadkowo znalazł, ująłby wnet mocniej kolbę fuzji. Dźwięk szedł z modrzewiowej kępy. Milczenie, które wnet zapadło, zdało się głębsze jeszcze. Sowa, niby bezszelestny kłąb srebrnego puchu, poszybowała nad zamarzłą gładź jeziora. Po chwili westchnienie powtórzyło się, znacznie jednak cichsza. Bywalec kanadyjskich puszcz skryłby się w mro ku konarów i słuchałby, i patrzał, i czekał ciekawie; dźwięk bowiem dawał się już rozpoznać jako zdławiony bólem głos rannego zwierza.
Bardzo wolno, pełen nieufności zrodzonej w dniu dzisiejszym, olbrzymi łoś wkroczył w obręb księżycowego blasku. Jego wspaniały łeb, zgięty pod ciężarem potężnych rogów, poprzez jezioro zwracał się badawczo ku północy. Nozdrza miał szeroko rozwarte, oczy lśniące, a na śniegu, którędy przeszedł, czerniała smuga krwi. Sosnowy bór wydał się mu bezpiecznym schronieniem. Poprzez głęboko zawianą śniegiem lodową taflę kroczył wolno i z ogromnym trudem; patrząc nań, każdy myśliwiec odgadłby z łatwością, że łoś jest śmiertelnie ranny.
Gdy modrzewiowa kępa pozostała już o kilkadziesiąt metrów w tyle, łoś przystanął, wysoko uniósł łeb, kierując rozwarte nozdrza ku niebu, i nastawił długie uszy. Łoś przybiera zawsze tę postawę, ilekroć chce pochwycić daleki dźwięk. Ogromną ciszę nocną przerywało jednak tylko płynące z drugiej strony jeziora ponure hukanie sowy. Mimo to potężny zwierz stał wciąż bez ruchu, a u jego nóg, na śniegu, rosła kałuża świeżej krwi. Co za tajemnicza groza budziła się w głębinie leśnej. Najbystrzejszy ludzki słuch nic by nie uchwycił. Ale długie, niezmiernie czułe uszy łosia łowiły daleki pogłos. Zwierzę uniosło łeb wyżej jeszcze, nozdrza jego pochwyciły wiew ze wschodu, zachodu i południa, ale północ jedynie zdawała się go obchodzić.
Spoza wstęgi sosnowego boru dotarł wkrótce dźwięk tak wyraźny, że i ludzkie ucho mogłoby go już usłyszeć. Była to niby końcowa nuta żałosnej skargi. Z minuty na minutę dźwięk rósł, czasem brzmiąc donośnie, czasem zamierając w dali, ale zbliżając się bezustannie; był to łowiecki zew wilczego stada.
Czym dla zbrodniarza jest stryczek kata, czym rząd karabinowych luf dla pojmanego szpiega — tym dla rannego zwierza w pustyni śnieżnej jest głos wilczej pogoni.
Łoś instynktownie wyczuł straszliwą groźbę. Głowa mu zwisła, przez co rogi znalazły się na poziomie grzbietu, i lekkim truchtem jął się oddalać ku południowi. Na otwartej przestrzeni widać go było z daleka; wiedział o tym. Sosnowy bór jednak był mu domem i sądził, że tam właśnie znajdzie bezpieczne schronienie. Miał nadzieję, że osiągnie cel, nim wilki zdołają nadbiec. I raptem...
Stanął. Stanął tak gwałtownie, że kolana przednich nóg mu się ugięły i pyskiem przeorał śnieg. Wplątany w głosy wilcze dobiegł naraz huk wystrzału. Mila, a może i więcej, dzieliła strzelca od miejsca, gdzie stał ranny łoś, ale bez względu na odległość strzał ten przejął lękiem serce konającego króla północnych puszcz. Dnia tego słyszał już raz podobny dźwięk, a wraz z nim wdarła się w jego ciało tajemnicza niemoc i ostry ból.
Ostatnim wysiłkiem zdołał wstać, w rozwarte nozdrza wciągnął powiew z północy, wschodu i zachodu, wreszcie zawrócił z trudem i skrył się w ponurej i chłodnej gęstwinie modrzewiowej kępy.
Echo strzału przebrzmiało już i zapadła bezmierna cisza. Minęło pięć minut, potem dziesięć, aż długie, samotne wycie rozległo się ponad jeziorem. Zakończył je ostry, urwany zew, inne głosy pochwyciły ton pełną piersią i śpiew wilczej gromady brzmiał ponownie ponurą gamą.
Jednocześnie z gęstwy sosnowej wyszła ludzka postać, dała kilkanaście chwiejnych kroków i przystanęła, zwrócona nieco wstecz.
— Idziesz już, Wabi?
Z boru dobiegł zdyszany głos:
— Idę. Ale ty śpiesz się! Biegnij!
Pierwszy wędrowiec spojrzał przed siebie na jezioro. Był to chłopak liczący zapewne lat osiemnaście. W prawej dłoni trzymał gruby kij. Lewą rękę, złamaną czy też skaleczoną poważnie, niósł na temblaku z wełnianego szala. Na twarzy widniały ślady głębokich zadrapań i krwi, a bladość jej i znużenie mówiły wyraźnie, że chłopak bliski jest zupełnego wyczerpania. Czas jakiś biegł po śniegu, potem zwolnił i szedł jak pijany. Oddychał ciężko i niemal z jękiem. Kij wyśliznął mu się z bezsilnej dłoni; świadom ogarniającej go niemocy, nie próbował nawet kija podnieść. Człapał mozolnie krok za krokiem, aż kolana się pod nim ugięły i ciężko padł na śnieg.
Spod nawisłych jodłowych konarów wybiegł teraz młody Indianin. Oddychał szybko, ale z podniecenia raczej niż z wyczerpania. Za sobą, o pół mili zaledwie, słyszał zbliżający się coraz gon wilczy i przez chwilę, zginając nisko gibką postać, mierzył słuchem odległość dzielącą go od krwiożerczego stada. Potem oczyma jął szukać białego przyjaciela. Bez trudu znalazł ciemną, nieruchomą plamę, jaką tworzyło na śniegu ciało chłopca. Na ten widok w. źrenicach jego odmalował się żywy niepokój. Oparłszy o nogi fuzję, przyłożył do ust zwinięte w trąbkę dłonie i wydał głośny okrzyk, który w pogodną noc dał się słyszeć chyba o milę.
— Wahoo-oo-oo! Waho-o-o-o!
Ranny chłopak uniósł się nieco, z trudem wstał i w odpowiedzi wydał podobny okrzyk, tak jednak słaby, że zdawał się być prawie szeptem. Potem, potykając się, ruszył znów w poprzek jeziora. W chwilę później Wabi znalazł się u jego boku.
— Jakże ci idzie, Rod? — spytał troskliwie.
Rod poruszył wargami, ale zamiast odpowiedzi dał się słyszeć tylko niewyraźny szmer. I nim młody Indianin zdołał go podtrzymać, ranny zachwiał się i upadł po raz drugi.
— Zdaje się, Wabi — szepnął z trudem — że nie pójdę już dalej! Nie mam sił.
Czerwonoskóry odrzucił karabin, ukląkł w śniegu obok przyjaciela i uniósł mu głowę.
— Doprawdy, Rod, już blisko! — tłumaczył serdecznie. — Tylko mały kawałeczek i dobrniemy do drzew. Należało się właściwie wspiąćna którąś sosnę, ale nie wiedziałem, że z tobą tak źle. Trudno zresztą urządzać postój z trzema nabojami!
— Tylko trzema!
— No tak! Przypuszczalnie mógłbym nimi położyć trzy bestie. Ale wchodź mi na ramiona, prędko!
Zgiął się jak scyzoryk tuż przed leżącym w śniegu przyjacielem. Poza nimi rozbrzmiał naraz chór wilczej zgrai, o wiele bliższy i wyraźniejszy niż przedtem.
— Są już na otwartej przestrzeni, a za kilka minut będą tu! — krzyknął Wabi. — Zarzuć mi ramiona na szyję, Rod! Tak! Czy możesz utrzymać karabin?
Wyprostował smukłą postać i zataczając się nieco pod ciężarem rannego, ruszył dość szybko ku czerniejącym w dali modrzewiom. Każdy muskuł jego młodego ciała był napięty do ostatnich granic. O wiele lepiej niż półprzytomny Rodryg zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, które groziło im lada chwila,
Trzy minuty... cztery.. pięć!
Straszliwe wspomnienie budziło się w mózgu Wabigoona. Z dziecinnych lat pozostał mu w pamięci widok człowieka rozszarpanego przez wilki. Jeśli ostatnie trzy kule chybią, jeśli nie zdoła w porę dotrzeć do zbawczej kępy modrzewi — los ich będzie przypieczętowany. Mógł co prawda porzucić rannego towarzysza, a sam ratować się ucieczką, ale możliwość ta wywołała jedynie na ustach Indianina wzgardliwy uśmiech. Nie po raz pierwszy przecie wspólnie narażali się na śmierć; dziś jeszcze Rodryg walczył mężnie w obronie przyjaciela. Jeśli więc umrą, to umrą razem!
Powziąwszy niezachwiane postanowienie, Wabi silniej zacisnął dłonie na rękach rannego. Wiedział dobrze, że śmierć spogląda na nich z bliska. Jeśli nawet dotrą do drzew, ta przy tak silnym mrozie dłuższy pobyt wśród konarów również zakończy się zgonem, i to niemniej bolesnym. Dopóki jednak życie tliło w nim, nie tracił jeszcze nadziei i brnął w śniegu, nasłuchując wycia wilków i czując z rozpaczą, że jego siły zmniejszają się z każdą chwilą.
Nagle wycie ustało. Wabi nie mógł pojąć powodu tej ciszy. Minęło dwie minuty, potem pięć i żaden bury cień nie, zmącił bieli jeziora. Czyżby wilki straciły trop? Trudno było w to uwierzyć. Wabi przypuszczał raczej, że jedno z ranionych przez niego zwierząt osłabło, a reszta zgrai rzuciła się nań i ucztuje teraz nad ciałem towarzysza. Zaledwie uprzytomnił sobie tę możliwość, a już wycie wybuchło na nowo, tak bliskie, że się odwrócił.. Kilkanaście smukłych cieni gnało ku nim środkiem jeziora.
Modrzewie oddalone były zaledwie o sto metrów. Rod mógł chyba przebyć tę przestrzeń o własnych siłach.
— Biegnij! — krzyknął mu Wabi. — Śpiesz się! Zatrzymam je!
Zwolnił z uścisku ręce przyjaciela i wnet z dłoni rannego wypadł karabin i potoczył się w śnieg. Wabi, pełen przerażenia,, ujrzał twarz Rodryga śmiertelnie bladą i jego półprzymknięte oczy. Ukląkł tuż przy nim jak urzeczony, raz po raz zwracając wzrok w stronę nadbiegającej już krwiożerczej zgrai. Karabin trzymał w pogotowiu. Wilki, niby rój os, wysypywały się z gęstwy boru. Tuzin najpotężniejszych zwierząt zbliżył się już na odległość strzału. Wabi wiedział, że jeśli chce powstrzymać pęd stada, powinien się zmierzyć właśnie z tą awangardą. Wyczekał jeszcze chwilę; czołowe bestie były teraz zaledwie o dwieście metrów. Młody Indianin porwał się naraz i z głośnym wrzaskiem ruszył na nie. Stało się, jak przypuszczał. Wilki, zaskoczone krzykiem i niespodzianą napaścią, przystanęły zbite w ciasny kłąb. Wabi szybkim ruchem uniósł karabin i strzelił. Długie, bolesne wycie poświadczyło celność strzału. Wabi strzelił po raz drugi, tym razem tak celnie, że jeden wilk dał w powietrze ogromnego susa i zwalił się na grzbiet, martwy.
Indianin zawrócił, pędem pobiegł do swego druha, pochylił się nad nim, zarzucił go sobie na grzbiet i niosąc w ręku karabin, ruszył ku czerniejącym opodal modrzewiom. Obejrzał się tylko raz jeden i ujrzał stado ucztujące nad cielskami towarzyszy. Przystanął dopiero wśród pni drzew. Tam złożył na ziemi ciało Rodryga, a sam, wyczerpany do ostatka, padł obok, nie spuszczając jednak wzroku z ucztującej zgrai.
W chwilę później bure plamy oddzieliły się od głównej bandy i zaczęły pomykać ku modrzewiom. Na ten widok Wabi zrozumiał, że uczta się skończyła; co prędzej więc wgramolił się na nisko zwieszony konar potężnego drzewa i z trudem wciągnął za sobą rannego. Teraz dopiero biedny chłopak oprzytomniał nieco. Siły wracały mu powoli i z trudem przy pomocy Indianina zdołał się wspiąć na jeden z wyższych konarów.
— Po raz drugi, Wabi — rzekł, kładąc mu pieszczotliwie na ramieniu zdrową rękę — po raz drugi ratujesz mi życie! Raz, kiedym tonął, a teraz od tych wilków... Winienem ci ogromną wdzięczność!
— A dziś rano kto komu życie ratował?!
Patrzyli na siebie wzajem z wielką miłością w oczach. Na chwilę zapomnieli o grożącym niebezpieczeństwie, ale wnet mimo woli wzrok ich pobiegł ku lśniącej tafli jeziora. Stado zbliżyło się znacznie. Wabi w swym życiu nie widział nigdy tak olbrzymiej hordy. Tworzyło ją najmniej pięćdziesiąt wilków. Niby zgłodniała sfora, której rzucono niedostateczną ilość jadła, zwierzęta ganiały to tu, to tam, szukając nowego łupu. Nagle jeden wilk przystanął, przysiadł na zadzie i uniósłszy wysoko trójkątny łeb, wydał gromki zew łowiecki.
— To są dwa połączone stada! — wykrzyknął Wabi. — zaraz sobie pomyślałem, że zbyt wiele ich jest. Patrz! Część dąży już naszym śladem, a reszta ogryza kości tych, których zastrzeliłem przed chwilą. Gdybyśmy tak mieli dostateczną ilość naboi i twój karabin, który nam porwali ci bandyci, zrobilibyśmy majątek! A to co?!
Wabi urwał nagle, a ręka jego zacisnęła się kurczowo wokół ramion przyjaciela. Obaj chłopcy zamilkli. Wilki, zbite w gęstą masę, deptały na miejscu, w połowie drogi mniej więcej pomiędzy terenem niedawnej uczty a napowietrznym schronieniem myśliwych. Zgłodniałe bestie wykazywały niezwykłe podniecenie. Odnalazły właśnie kałużę krwi i purpurowy szlak znaczący drogę ucieczki rannego łosia.
— Co się stało, Wabi? — szepnął Rod.
Indianin milczał. W jego czarnych oczach lśnił zagadkowy płomień, usta miał rozchylone i w gorączkowym podnieceniu zdawał się ledwo oddychać. Rod powtórzył pytanie i niby w odpowiedzi stado zboczyło na południe, biegnąc milczkiem i kierując się wprawdzie nadal ku gęstwie modrzewi, ale nie ku schronisku młodych myśliwych, tylko o sto jardów w bok.
— Nowy trop! — wykrzyknął wreszcie Wabi. — Nowy i zupełnie świeży trop! Słyszysz, nie wydają najmniejszego dźwięku, to znaczy, że łup jest tuż!
Patrzyli drżąc. Ostatni wilk znikł wnet w. mroku leśnym. Chwilę trwała niezmącona cisza, potem chóralne wycie doszło ku nim z gęstwy.
— Znalazły nową ofiarę i gonią ją! — krzyknął Wabi. — Musimy to wyzyskać. Prędzej!
Zaczął się spuszczać z gałęzi na gałąź coraz niżej i miał już skoczyć na ziemię, gdy stado ponownie zawróciło ku nim.
O kilkadziesiąt metrów zaledwie trzasnęło poszycie leśne i młody Indianin co prędzej wspiął się ponownie na drzewo.
— Prędzej w górę! Prędzej! — dyszał gorączkowo. — Idą tu, prosto na nas! Nie powinny nas zwęszyć ani dojrzeć... Wtedy...
Przerwał, bowiem ogromny, szary cień wypadł spośród pni drzew i przemknął jak burza o pięćdziesiąt metrów zaledwie od modrzewia, na którym schronili się obaj myśliwcy. Poznali bez trudu, że jest to olbrzymi łoś, choć żaden z nich nie podejrzewał nawet, iż mają przed sobą to właśnie zwierzę, do którego Wabi strzelał parę godzin przedtem. W ślad za nim gnała zajadła horda. Łby zwisały nisko, węsząc krwawy trop. Zdławione wycie wydzierało się z gardzieli. Wilki przeleciały tak blisko, że otarły się niemal o drzewo, na którym siedzieli ludzie. Rod w marzeniach sennych nawet nie oglądał nigdy podobnego widowiska; Wabi, choć obyty z dramatami puszczy, patrzył jak urzeczony. Milcząc, bez tchu w piersiach, nie odrywali oczu od ponurej zjawy. Bystry wzrok młodego Indianina rozpoznawał pojedyncze cielska, tak wychudzone, że nie pozostało na nich nic prócz kości i mięśni. Straszliwy głód musiał je szarpać! Rodryg widział jedynie krwiożercze stado, złożone z potężnych zwierząt upojonych łatwym pościgiem.
Przemknęły jak wicher. Ale widok ten pozostał na całe życie w pamięci Rodryga Drew. Inne wspomnienie, straszliwsze jeszcze, prześladowało go równie długo. Półomdlałemu chłopcu wydało się, że nie upłynęła nawet minuta, a stado już dopadło rannego łosia. Biednego skazańca otoczono ze wszystkich stron. Rozległo się ponure kłapanie zgłodniałych paszcz i splątany z nim śmiertelny ryk konającego zwierza. Indiańska krew w żyłach Wabigoona popłynęła szybciej. Oczyma syna puszcz chłonął każdy fragment rozgrywającej się przed nim. tragedii. Był to wspaniały bój! Ale Wabi wiedział, że w tym pojedynku łoś zginie niechybnie, żywcem poszarpany na sztuki, a gdy wilki go pożrą, przypomną sobie o dwunogiej zwierzynie. Póki czas, należało zmykać. Uniósł się nieco i dotknął ręki towarzysza.
— Teraz pora! — rzekł. — Schodź! Tą stroną drzewa tylko! Ześliznął się w dół bardzo wolno, ramieniem podtrzymując rannego. Gdy obaj stanęli u stóp drzewa, zgiął kark, chcąc, jak poprzednio, wziąć Roda na plecy.
— Mogę iść, Wabi — szepnął tamten. — Podaj mi tylko ramię, dobrze?
Młody Indianin objął go wpół i obaj zniknęli w modrzewiowej gęstwie. W piętnaście minut potem stali na mieliźnie wśród zamarzłej rzeki. Po drugiej stronie, o kilkadziesiąt metrów zaledwie, ujrzeli coś, co wywołało na ustach obu radosny uśmiech. Opodal brzegu, na tle gęstych, jodłowych zarośli, płonął wesoły ogień. W odpowiedzi na powitalny okrzyk Wabigoona w blasku płomieni ukazała się śniada twarz, zaraz potem rozległo się wołanie.
— Mukoki! — wrzasnął Wabi.
— Mukoki! — roześmiał się Rod, szczęśliwy, że koniec włóczęgi już bliski.
Wciąż jeszcze uśmiechnięty, zachwiał się nagle i zatoczył tak silnie, że Wabi rzucił w śnieg karabin, by móc oburącz podtrzymać przyjaciela
II. WABIGOON
Od dnia, w którym młody John Newsome opuścił Londyn płynąc do Ameryki, minęło niespełna trzydzieści lat. Los prześladował go niemiłosiernie; bardzo wcześnie stracił oboje rodziców, a pozostawiony przez nich skromny fundusz stopniał wkrótce bez śladu. John Newsome osiadł na razie w Montrealu, a będąc człowiekiem rozumnym, dzielnym i ambitnym, zyskał wkrótce zaufanie ludzkie, dzięki czemu otrzymał dobre stanowisko w Wiabinosh House, faktorii położonej wśród dzikiej głuszy opodal jeziora Nipigon.
W drugim roku swego panowania w Wabinosh House — agent kompanii jest bez mała królem podległych mu terenów — John Newsome poznał indiańskiego wodza imieniem Wabigoon oraz jego córkę, piękną Minnetaki. Młoda Indianka z dziecka stała się właśnie kobietą, a los obdarzył ją niepospolitą wprost urodą i wdziękiem. John Newsome od pierwszego zaraz wejrzenia pokochał śliczną księżniczkę. Stał się częstym gościem w wiosce Wabigoona, położonej o trzydzieści kilometrów w głąb boru. Minnetaki darzyła go wzajemnością, zwlekano jednak ze ślubem, bowiem na drodze do szczęścia stała nieprzezwyciężona niemal przeszkoda. Oto potężny wódz sąsiedniego plemienia Woonga. kochał od dawna piękną księżniczkę. Minnetaki czuła do niego niepohamowany wstręt, ale musiała kryć się z tym uczuciem ze względu na ojca, Woonga bowiem mógł się stać groźnym przeciwnikiem
Z przybyciem młodego agenta między obu konkurentami wybuchła zajadła rywalizacja, na skutek której po dwukrotnym nieudanym zamachu na życie Newsome'a Woonga posłał staremu Wabigoonowi ostre ultimatum. Minnetaki odpowiedziała na nie w zastępstwie ojca. Odpowiedź ta rozpaliła w sercu Woongi płomień zemsty i nienawiści. Pewnej ciemnej nocy na czele swych wojowników napadł na uśpiony obóz Wabigoona z zamiarem porwania księżniczki. Atak udał się tylko częściowo. Padło kilkunastu obrońców, padł również przeszyty włócznią stary wódz, ale Minnetaki ocalała.
Zdyszany goniec przyniósł do Wabinosh House wieść o zdradzieckim napadzie i o śmierci Wabigoona. Newsome, na prędce uzbroiwszy swoich ludzi, pośpieszył na ratunek ukochanej. Kontratak, przeprowadzony z brawurowym rozmachem, odrzucił Woongę i jego wojowników w głąb boru, zadając im przy tym dotkliwe straty. W trzy dni później w Hudson Bay odbył się ślub Minnetaki z Newsome'em.
Od tej pory datuje się jedna z najkrwawszych waśni, jaka kiedykolwiek zaistniała w tych stronach. Waśń ta, jak to zobaczymy wkrótce, przeniosła się nawet na drugie pokolenie.
Woonga i jego banda poczęli sobie tak ostro z pozostałymi przy życiu członkami plemienia Wabigoona, że w krótkim czasie wybili ich niemal do nogi. Ci, co ocaleli z ogólnej rzezi, porzucili łasy rodzinne, chroniąc się w pobliże faktorii. Myśliwcy z Wabinosh House, udając się na łowy, częstokroć wpadali w zasadzki, gdzie mordowano ich bezlitośnie. Tuziemcy, prowadzący z faktorią handel wymienny, byli traktowani jako wrogowie przez wojowniczego Woongę. Lata nie przyniosły tu żadnych zmian. Waśń trwała niezmiennie. W zamian zresztą Woongowie — bo tak zwano członków plemienia Woongi — byli stale prześladowani i tępieni.
Tymczasem dwoje dzieci uszczęśliwiło związek Newsome'a i ślicznej Indianki. Starsze było chłopcem; na cześć dziada nadano mu imię Wabigoon, pieszczotliwie zwąc go Wabi. Młodszą o trzy lata dziewczynkę na prośbę ojca ochrzczono imieniem Minnetaki. Dziwnym zrządzeniem losu w. żyłach Wabiego płynęła snać wyłącznie indiańska krew, podczas gdy Minnetaki zatraciła z wiekiem podobieństwo łączące ją z matką. Przeważało w niej piękno białej rasy. Fala kruczych włosów i czarne jak węgiel źrenice tworzyły śliczny kontrast z jasną, ożywioną rumieńcami twarzyczką. Wabi pozornie był tylko Indianinem, począwszy od obutych w mokasyny nóg aż po czubek głowy — smagły, muskularny i całą duszą kochający swobodny byt wśród rodzinnych puszcz. Posiadał jednak anglosaski spryt i rozsądek w stopniu być może nawet wyższym niż ojciec.
W życiu Newsome'a jedną z największych przyjemności było kształcenie ukochanej żony; oboje zaś marzyli o tym, by dzieci ich nie ustępowały pod wzglądem wykształcenia i ogłady dzieciom chowanym wśród cywilizacji. Toteż gdy Wabi skończył lat szesnaście, a Minnetaki trzynaście, jedynie po wyglądzie można w nich było odgadnąć domieszkę krwi indiańskiej. Jednakże oboje, zgodnie z wolą rodziców, zaznajomili się również z mową krajowców i z prymitywnym ich życiem.
W tym czasie właśnie plemię Woongi rozpoczęło najbezczelniejszą w świecie grabież. Gdy sprzykrzył mu się ostatecznie uczciwy byt, jęło zdobywać towary i zapasy wyłącznie kradzieżą i rozbojem, mordując przy tym traperów i kupców, ilekroć się nadarzyła okazja. Nienawiść do mieszkańców Wabinosh House stała się dziedziczna; synowie ssali ją z mlekiem matek. Istotna przyczyna zatargu poszła niemal w zapomnienie i jedynie wódz Woonga pamiętał o niej. Stał się wreszcie tak bezczelny, że władze wyznaczyły cenę na jego głowę i na głowy najpodlejszych jego towarzyszy. Na pewien czas udało się nawet wygnać uprzykrzoną bandę poza granice ludzkich osiedli, ale nikt nie mógł się pochwalić tym, że zabił lub też pojmał ich wodza.
Gdy Wabi skończył lat siedemnaście, postanowiono, że dla uzupełnienia nauk spędzi rok w jednym z większych miast Stanów Zjednoczonych. Młody Indianin — wszyscy niemal uważali Wabiego za Indianina czystej krwi, z czego był on niezmiernie dumny — wszelkimi siłami zwalczał ten nieszczęsny projekt. Uwielbiał puszczę całym swym półdzikim sercem. Burzyło się w nim wszystko na myśl o dużym mieście, pełnym tłoku, gwaru i zaduchu. Minnetaki zachwiała jego decyzją; prosiła gorąco, by jechał chociaż na jeden rok, a po powrocie opowiedział jej o wszystkich widzianych cudach i nauczył tego, co sam pozna. Wabi kochał nad życie swą śliczną, małą siostrzyczkę i głównie ze względu na nią postanowił wreszcie jechać.
W ciągu pierwszych trzech miesięcy Wabi z zapałem studiował w Detroit. Ale z każdym dniem pogłębiała się jego tęsknota i samotność. Godziny wlokły się jak wieczność cała. Trzy razy na tydzień pisywał do Minnetaki i trzy razy tygodniowo dziewczynka z Wabinosh House odpisywała mu obszernie. Zresztą do zagubionej wśród dzikich puszcz faktorii pocztylion zaglądał tylko dwa razy na miesiąc.
Tego roku właśnie Wabi poznał Rodryga Drew. W owym czasie młody Indianin wyobrażał sobie, iż jest dzieckiem niedoli; Rod był nim naprawdę. Ojciec odumarł go w kolebce, a skromny pozostawiony przezeń fundusz wyczerpał się doszczętnie z biegiem lat. Zmuszony koniecznością Rod porzucił szkołę i jął się pracy zarobkowej. Obaj młodzi zaprzyjaźnili się prędko, a wzajemna sympatia zamieniła się wkrótce w serdeczne i silne przywiązanie. Po pewnym czasie Wabi zamieszkał w domu nowego przyjaciela. Pani Drew przedstawiała typ kobiety wykształconej i rozumnej, a zajęła się Wabim, tak szczerze, jakby był jej rodzonym dzieckiem. Czerwonoskóry chłopak nabrał wykształcenia i ogłady, a w listach jego nie brak było pełnych zachwytu wzmianek o nowych przyjaciołach. W krótkim czasie pani Drew otrzymała serdeczny list od matki swego pupila, a gdy odpowiedziała nań, zawiązała się między obu kobietami ożywiona korespondencja.
Dni płynęły teraz" niezmiernie szybko. W czasie długich zimowych wieczorów po ukończeniu dziennych zajęć obaj chłopcy zasiadali przed kominkiem i młody Indianin snuł nie kończącą się opowieść o pełnym uroków życiu wśród dzikich puszcz północy. W piersi Roda coraz gwałtowniej budziła się chęć poznania tych krain. Tysiące planów powstawało w ich mózgach, obmyślali tysiące niezwykłych przygód, a poczciwa pani Drew uśmiechała się słysząc ich rozmowy i potakiwała im.
Skończyły się wreszcie nauki młodego Indianina i Wabi powrócił do ojczystego domu i do puszczy, którą tak bardzo kochał. Przy pożegnaniu obaj chłopcy mieli łzy w oczach, a pani Drew rozpłakała się nawet, żegnając swego pupila. Dni, które nastały teraz, przyniosły Rodrygowi dużo trosk i zgryzot, Brak przyjaciela dawał się boleśnie odczuć.
Minęła wiosna i lato. Wczesną jesienią, gdy wrzesień ubarwił purpurą i złotem liście północnych drzew, przybył do Detroit list od Wabigoona. I wnet w małym mieszkanku zapanowały: trwoga, radość i podniecenie. Prócz listu Wabiego, przyszły jeszcze trzy listy: od starego Newsome'a, od jego żony i córki. Wszyscy prosili jak najserdeczniej, by pani Drew wraz z synem zechciała spędzić zimę w Wabinosh House.
Nie martw się, że stracisz posadę — pisał Wabi. — W ciągu zimy uzbieramy więcej pieniędzy, niżbyś mógł zarobić w Detroit w ciągu trzech lat. Będziemy polować na wilki. Roi się tu od nich, a rząd płaci piętnaście dolarów za każdy zdobyty skalp. Dwa lata temu ubiłem czterdzieści sztuk, choć zajmowałem się tym jedynie dorywczo. Mam oswojonego wilka, którego używam na przynętę. Nie trap się o fuzję czy inne przybory myśliwskie. Mam wszystko, co potrzeba.
Kilka dni trwały narady matki z synem, zanim posłano do Wabinosh House ostateczną odpowiedź. Rodryg namawiał, tłumaczył, opisywał w barwnych słowach cudowne chwile, jakie tam spędzą, wyjaśniał, ile zdrowia nabędą w ciągu tej zimy. Pani Drew była usposobiona pesymistycznie. Ich stan finansowy przedstawiał się opłakanie, więc nie chciała, by Rod porzucał pracę, która dając skromny, lecz pewny dochód zabezpieczała im byt. Miał zresztą przed sobą dobrą przy szłość, a tej zimy właśnie firma, w której pracował, podwyższała mu pensję do dziesięciu dolarów tygodniowo. Stanęło wreszcie na tym, że pani Drew pozostanie w Detroit, a Rodryg sam pojedzie do Wabinosh House. Wysłano wkrótce odpowiednie pismo.
W trzy tygodnie później przyszła odpowiedź Wabigoona. Przyjaciele spotkają się dziesiątego października w Sprucewood nad rzeką Black Sturgeon. Łodzią dotrą do jeziora tejże nazwy, a stamtąd przy pomocy tragarzy przeprawią się ku jezioru Nipigon. W Wabinosh House muszą stanąć przed nadejściem wielkich mrozów.
Pozostawało bardzo mało czasu dla poczynienia niezbędnych przygotowań; na czwarty dzień po otrzymaniu listu Rod w towarzystwie matki oczekiwał przybycia pociągu, który miał go wieźć ku nowemu, pełnemu przygód życiu. Młody chłopak stanął w Sprucewood jedenastego października. Wabi czekał już nań w towarzystwie sługi, Indianina. Zaraz po południu ruszyli w górę rzeki
III. MINNETAKI
Rod po raz pierwszy ujrzał dziewiczy krajobraz. Siedząc obok przyjaciela w łodzi z brzozowej kory, co niosła ich po falach rzecznych, napawał oczy dziką urodą puszcz i mokradeł, wśród których sunęli cicho niby zjawy senne. Serce biło mu w piersi radosnym rytmem, a oczy badały każdą gęstwę, każdy załom gruntu, chciwe widoku zwierzyny, której jak zapewniał Wabi, była tu niezliczona ilość. W poprzek jego kolan, w każdej chwili gotowy do strzału, leżał karabin Wabigoona. W rześkim powietrzu trwał jeszcze przymrozek ranny. Czasami otaczał ich las drzew liściastych, pełen purpury i złota, to znów nad samą niemal toń schodził ciemny sosnowy bór. Tu i ówdzie stały samotne modrzewie. Ogromną ciszę przerywały tylko głosy dzikich mieszkańców tej krainy. Kuropatwy nawoływały się w gąszczu; gęsi porywały się z trzcin, szumiąc potężnymi skrzydłami. Przed południem pierwszego zaraz dnia Rod drgnął słysząc silny chrzęst w poszyciu leśnym, zaledwie o rzut kamieniem od łodzi. Widział, jak gną się i chwieją młode drzewka porastające brzegi rzeki, i usłyszał nad uchem szept Wabigoona:
— Łoś!
Na to słowo ręce mu drgnęły, a krew w żyłach popłynęła szybciej. Nie miał w sobie jeszcze stoicyzmu wytrawnych myśliwych, ogromnego spokoju zachowywanego przez mieszkańców dalekiej północy wobec podobnych zjawisk. Rod nie widział przecie nigdy w życiu grubego zwierza na wolności.
Miał go zresztą wkrótce ujrzeć. Chwila ta nadeszła po południu. Łódź opływała z wolna półwysep rzeczny. Za tym półwyspem zgromadziła się spora ilość naniesionych prądem suchych pni i kiedy słońce zniżało się ku zachodowi, ostatnie jego blaski barwiły ciepłą pozłotą nieruchomy stos drzewa. W słońcu tym, jak zwykle przed nadejściem zimowych nocy, biorąc słoneczną kąpiel leżał ogromny zwierz, na którego widok z piersi Roda wyrwał się okrzyk pełen podniecenia i zachwytu. Poznał, że ma przed sobą niedźwiedzia.
Niedźwiedź, zaskoczony niespodzianie, był o kilkadziesiąt metrów zaledwie. Rod błyskawicznie przyłożył karabin do ramienia, wycelował szybko i dał ognia. Miś piął się już wzwyż stosu, dążąc ku twardej ziemi; po strzale przystanął naraz, pośliznął się, o mało nie padł, ale po chwili, niby nabrawszy sił, podjął na nowo ucieczkę.
— Raniony! — wrzeszczał Wabi. — Prędzej! Wal jeszcze!
Drugi strzał Roda nie wywarł na pozór przynajmniej żadnego skutku. Podniecony, zapominając, iż znajduje się w chwiejnej łodzi, skoczył na równe nogi i strzelił po raz trzeci do niedźwiedzia, który lada moment miał zniknąć poza skłębionym zwałem drzew. Wabi i jego indiański sługa przeważyli błyskawicznie łódź w drugą stronę, sięgając jednocześnie wiosłami jak najgłębiej, ale wysiłki ich nie zdołały ocalić lekkomyślnego chłopca. Pozbawiony równowagi na skutek szarpnięcia fuzji, Rod kiwnął się w tył i chlupnął w wodę. Wabi przegiąwszy się chwycił tonącego za ramię.
— Trzymaj fuzję i nie ruszaj się! — krzyknął. — Gdybym cię teraz ciągnął do łodzi, na pewno by się wywróciła.
Skinął na Indianina, a ten z wolna jął wiosłować ku brzegowi. Potem, nachylony, uśmiechnął się ku ociekającej wodą twarzy Roda.
— Do pioruna, ostatni strzał jest pociechą dla nowicjusza! Dostałeś swego misia, mój drogi!
Nie zważając na niewygodną pozycję, Rod wydał radosny okrzyk, a zaledwie stopą dotknął gruntu, wyrwał się z ręki Wabigoona i pobrnął w stronę drzewnego zwału. Na szczycie znalazł niedźwiedzia, którego uśmierciły dwie kule: jedna w czaszce, a druga między żebrami. Stojąc nad swą pierwszą tak wspaniałą zdobyczą, Rodryg spojrzał w dół, gdzie towarzysze podróży wyciągali na brzeg łódkę, i wrzasnął pełen zachwytu tak donośnie, że krzyk jego dał się słyszeć chyba o pół mili w krąg.
— Postój i ogień będą wyłącznie dla ciebie! — śmiał się Wabi biegnąc ku niemu. — Masz fenomenalne szczęście! Urządzimy zaraz wspaniałą ucztę i olbrzymie ognisko z tego uschłego drzewa. Zobaczysz, jak cudownie spędzimy noc. Ho, Muki! — krzyknął w kierunku starego Indianina. — Poćwiartuj tego jegomościa, a ja założę obóz!
— Czy można zatrzymać futro? — zapytał Rod. — To moja pierwsza zdobycz, no i...
— Ależ oczywiście, że można! Pomóż mi rozpalić ogień, rozgrzejesz si...
ryolz