W OBJĘCIACH JASNOŚCI.doc

(352 KB) Pobierz
W OBJĘCIACH JASNOŚCI

W OBJĘCIACH JASNOŚCI


Betty J.Eadie

Betty J. Eadie jest półkrwi Indianką; jej matka pochodziła z plemienia Siuksów. Dzieciństwo i młodość spędziła w stanie Nebraska oraz w indiańskim rezerwacie w Południowej Dakocie. Obecnie jest żoną emerytowanego lotnika wojskowego, matką ośmiorga dzieci i babką licznych wnuków.

Tytuł oryginału
EMBRACED BY THE LIGHT
Ilustracja na okładce Zygmunt Zaradkiewicz
Redakcja Lucyna Lewandowska
Redakcja techniczna Janusz Festur
Licencyjne wydanie klubu „Świat Książki"
za zgodą Wydawnictwa PRIMA
Copyright © 1992 by Betty J. Eadie Ali rights reserved
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo PRIMA,
1995 © Copyright for the Polish translation by Renata Kopczewska, 1995
Świat Książki, Warszawa 1995 Druk i oprawa Białostockie Zakłady Graficzne
ISBN 83-7129-154-X Nr 1155


Nagły kryzys po operacji, jaką Betty J. Eadie przechodziła w wieku trzydziestu jeden lat, sprawił, że znalazła się w stanic śmierci klinicznej. Doświadczenia, które wówczas stały się jej udziałem, uważane są za jedne z najpełniejszych i najbardziej wstrząsających wizji „życia po życiu", z jakimi kiedykolwiek zetknęli się studiujący to zjawisko badacze. Po odratowaniu Betty potrafiła przekazać i odtworzyć z niemal fotograficzną wiernością wszystko, co zobaczyła, co usłyszała i czego się nauczyła. Przeżyciami, które zmieniły jej widzenie świata i całe życie, pragnie się obecnie podzielić z innymi ludźmi przynosząc im w ten sposób nadzieję i pocieszenie.


Tę książkę dedykuję:

Światłości, memu Panu i Zbawcy, Jezusowi Chrystusowi,
któremu zawdzięczam wszystko, co mam.
On jest moim oparciem, bez Niego bym upadla.

Swojemu wspaniałemu mężowi Joe,
który jest moją doczesną opoką.

Swoim ośmiorgu dzieciom — Donnie Marie, Cheryl Ann,
Glennowi Allenowi, Cynthii Carol, Josephowi Lee,
Stewartowi Jeffery'owi, Thomasowi Brittonowi i Betty Jean —
które wszystkie stanowią sens i urodę mego życia.
I na koniec — moim ośmiorgu wnukom:
Kurtowi Andrew, Jessice Elizabeth, Zachary'emu Brittonowi, Nathalie Kathleen, Stephanie Leigh, Andrei Meggan, Jennifer Lean i Keonie Marie. One wiośnie są perłami w mej koronie.

Podziękowania 5
Przedmowa 6
Pierwsza noc 9
Późną nocą 12
Dzień drugi 14
Moja śmierć 16
W tunelu 18
W objęciach jasności 18
Prawa 22
Uzdrawianie i umieranie 24
Przy krosnach i w bibliotece 26
Ogród 27
Komitet powitalny 28
Inne światy 29
Wybór ciała 30
Pijany mężczyzna 32
Modlitwa 33
Rada starszych 34
Pożegnanie 37
Powrót 38
Wyzdrowienie 39
Mój wyjątkowy anioł 40


Podziękowania

Mojemu mężowi — z wyrazami najwyższej wdzięczności i miłości. Bez jego wiary we mnie i miłości książka ta nie mogłaby powstać. To on wykonał większość prac na komputerze, a jednocześnie, pełen cierpliwości, przerobił ze mną błyskawicznie kurs obsługi komputerowej. Po czym, odkładając na bok własne ambicje, wydrukował mój tekst. Jadł telewizyjne obiadki i rzadziej zmieniał białe koszule, bym mogła więcej czasu spędzać przy klawiaturze. Kocham Cię, Najdroższy.
I dziękuję!
Słowa miłości i wdzięczności kieruję też do swej drogiej przyjaciółki, Nancy Carlisle, której serce przepełnione jest miłością nie tylko do Zbawiciela, ale i do wszystkich, których spotyka na swej drodze. To ona nauczyła mnie swobodniej wyrażać swoje uczucia. Okazała mi wiele poświęcenia jeżdżąc wraz ze mną na trwające wiele godzin spotkania, słuchając w nieskończoność relacji z moich przeżyć, zawsze niezmordowana i stale zachęcająca mnie do dalszych wysiłków. W 1987 roku Nancy pomogła mi zdobyć sponsorów dla tej książki. Pokładała we mnie niezachwianą wiarę, nawet wtedy, gdy zarzuciłam wcześniejsze próby, by zająć się swym chorym ojcem, który zmarł w lipcu 1991 roku. Jestem też wielce zobowiązana Jane Barfuss, która po trzech spotkaniach ze mną, podczas których opowiadałam jej o doświadczeniach z pogranicza śmierci, spisała je i wydała pod tytułem "Świat duchowy". Relacja ta obiegła niemal cały świat. Dzięki zapiskom Jane spotkałam wielu cudownych ludzi, którzy zachęcili mnie do napisania tej książki – z najdrobniejszymi szczegółami.

Przedmowa

Z lektury książki Betty J. Eadie W objęciach jasności dowiedziałem się więcej o przeżyciach z pogranicza życia i śmierci niż ze wszystkich swych życiowych doświadczeń, włącznie z dziesięcioletnim okresem studiów nad tego rodzaju zagadnieniami i wywiadami z dziećmi i dorosłymi, którzy przeżyli śmierć kliniczną. W objęciach jasności to nie tylko historia umierania Betty Eadie po operacji i jej powrotu do życia, to przede wszystkim podróż do jądra znaczenia naszego życia. Pamiętam młodego chłopca, który przeżywszy zatrzymanie akcji serca powiedział później do swoich rodziców:
,,Zdradzę wam cudowną tajemnicę — wchodziłem po schodach do nieba". Chłopiec był za mały, by potrafił wyjaśnić znaczenie tych słów. W książce Betty J. Eadie zawarta jest ta sama cudowna tajemnica. Nie jest to tajemnica życia po śmierci, to tajemnica życia.
Przeżycie z pogranicza śmierci jest w gruncie rzeczy doświadczeniem umierania. Wszyscy tego doznamy— biedni czy bogaci, zbrodniarze czy święci. Myślałem przedtem, że gdy umrzemy, wstąpimy po prostu w ciemność i tak zakończymy życie. Podczas swej praktyki lekarskiej widziałem śmierć wielu dzieci i dorosłych i nigdy nie miałem powodu myśleć inaczej. Dopiero, kiedy mogłem zapytać tych, którzy przeszli śmierć kliniczną, czego wówczas doświadczali, dowiedziałem się, że sam akt umierania jest przeżyciem radosnym i duchowym. To nie ciemność oczekuje nas u kresu życia, ale światło pełne miłości — światło, które, jak powiedziało pewne dziecko — „ma w sobie dużo dobrych rzeczy".
Przeżycia z pogranicza życia i śmierci nie są spowodowane niedotlenieniem mózgu ani narkotykami, ani psychicznym stresem wywołanym przez strach przed śmiercią. Prawie dwudziestoletnie badania naukowe wykazały, że doznania te są naturalnym i normalnym procesem. Określono nawet, w których partiach mózgu zachodzą. Znaczy to, że są z całą pewnością rzeczywiste, że nie wywołują ich halucynacje umysłu. Są tak rzeczywiste jak każda inna zdolność człowieka, tak rzeczywiste jak matematyka albo język.
Upłynęło osiem lat od czasu, kiedy moja grupa badawcza z Uniwersytetu w Waszyngtonie i Szpitala Dziecięcego w Seattle opublikowała tę informację w zeszytach Amerykańskiego Stowarzyszenia Lekarzy Pediatrów. Ale, mimo że badania te zostały powtórzone przez naukowców z całego świata, łącznie z naukowcami Uniwersytetu Florydy, Szpitala Dziecięcego w Bostonie i Uniwersytetu w Utrechcie w Holandii, nie znalazły szerokiego zrozumienia. Nasze społeczeństwo nie przyjęło jeszcze do wiadomości rozszerzenia naukowej wiedzy dotyczącej procesu umierania. A powinniśmy pamiętać, że jesteśmy zarówno istotami biologicznymi, jak i duchowymi. Liczne problemy społeczne, takie jak kryzys opieki lekarskiej, odebranie godności aktowi umierania, kult zachłanności, który zrujnował naszą ekonomię, narodowa hańba, jaką są bezdomne kobiety i dzieci — wszystko to wypływa z braku rozumienia, że jesteśmy istotami duchowymi, które wzajemnie od siebie zależą.
Książka W objęciach jasności uczy nas, że życie każdej jednostki jest ważne i znaczące. Za każdym razem szokuje mnie to, że ci, którzy weszli w jasność Boga podczas śmierci klinicznej, powracają z prostym i pięknym przesłaniem:
„Miłość jest dobrem najwyższym... Musi zapanować miłość... Swoimi własnymi myślami stwarzamy otoczenie wokół siebie... Jesteśmy na ziemi po to, byśmy żyli pełnią życia, odnaleźli radość w swojej twórczości, doświadczyli zarówno wzlotów, jak i upadków, i korzystali ze swojej wolnej woli, by uczynić nasze życie pełniejszym i znaczniejszym". Powróciwszy do życia, Betty nie wygłasza wzniosłych apeli o ustanowienie nowego kościoła czy wynalezienie cudownych leków na choroby — głosi jedynie proste przesłanie miłości. Znaczenie jej przeżyć z pogranicza śmierci jest jedno: „Powinniśmy się kochać. Powinniśmy być dobrzy, tolerancyjni i z oddaniem wzajemnie sobie służyć".
Ta książka jest w istocie podręcznikiem opisującym przeżycia z pogranicza śmierci, napisanym w formie prostej opowieści, zrozumiałej dla każdego. Ja sam nigdy nie doznałem podobnych przeżyć, odnosiłem się, więc sceptycznie do tego, co mi opowiadano. Dla sceptyka, który jednak pragnie zrozumieć, najtrudniejsze jest wyobrażenie sobie, jak to jest — znaleźć się poza swoim fizycznym ciałem. Książka Betty Eadie, ukazując poszczególne etapy tego doświadczenia, wypełnia tę lukę, sprawia, że nieznane staje się zrozumiałe.
Kiedy Betty Eadie zaczęła umierać, miała wrażenie, że jej ciało staje się coraz słabsze. Jednocześnie poczuła nagły przypływ energii wewnętrznej. „Było to tak, jakby coś we mnie w środku pękło czy wyzwoliło się. Poczułam się wolna, to było moje pierwsze wrażenie. W tym doznaniu nie było nic nienaturalnego". Potem spotkała opiekuńcze dusze, które pomogły jej zrozumieć znaczenie i istotę ziemskiego życia. Gdy następowała śmierć, weszła w ciemność i znalazła się w długim tunelu. ,,Pomyślałam, że to właśnie musi być przejście do innego świata — opowiada. — Nigdy w życiu nie czułam się tak spokojna".
Betty znalazła odpowiedź na pytania, jakie ludzie od lat zadawali mi na temat przeżyć z pogranicza śmierci — pytania, na które nigdy nie umiałem odpowiedzieć. Po tamtej stronie obejrzała całe swoje życie, lecz nie była osądzana przez innych — jedynie przez samą siebie. Zrozumiała znaczenie i przyczyny niektórych negatywnych doświadczeń z pogranicza śmierci i dlaczego te przeżycia tak bardzo nas niepokoją. Dowiedziała się, dlaczego życie często bywa ciężkie i dlaczego zło dotyka także dobrych ludzi. Uświadomiła sobie, dlaczego ci, którzy umarli, niechętnie wracają do swoich ciał. „Krępujący ciężar ciała i jego zimno były okropne — pisze. — Po tym, jak poznałam duchową wolność, stałam się znowu więźniem ciała".
Betty doświadczyła przeżyć z pogranicza śmierci nie tylko jako osoba dorosła, została przygotowana do tego już w dzieciństwie. Dzieci przeżywają to w sposób prosty i czysty, nie skażony religijnymi czy kulturowymi oczekiwaniami. Nie starają się, co często zdarza się dorosłym, tłumić tych przeżyć i bez trudu przyjmują duchowe następstwa wynikające z ujrzenia Boga. Nigdy nie zapomnę pięcioletniej dziewczynki, która wyznała mi nieśmiało: ,,Rozmawiałam z Jezusem. Był bardzo miły. Powiedział, że jeszcze nie pora, żebym umierała". Dzieci lepiej niż dorośli zapamiętują przeżycia z pogranicza śmierci i wydaje się, że w wyniku tych doświadczeń łatwiej im jest potem zrozumieć swą własną duchowość. Jeśli w wieku dojrzałym doświadczą tego po raz wtóry, są to zazwyczaj przeżycia wyjątkowo silne i pełne.
Znaczenie doświadczeń z pogranicza śmierci polega przede wszystkim na tym, że pomagają nam zrozumieć sens naszego ziemskiego bytowania. Niewiele ponad sto lat temu uznaliśmy, że człowiek nie ma duszy, a zatem i życie po śmierci nie istnieje. Wywołuje to w nas nienaturalny strach przed śmiercią i nie pozwala cieszyć się życiem. Betty Eadie pisze, że świadomość tego, iż umieranie jest procesem duchowym, powinna wzbudzić w nas pragnienie doskonalszego, pełniejszego życia. „Teraz wiedziałam, że Bóg naprawdę istnieje — powiada. — Już nie wierzyłam tylko w jakąś siłę wyższą... Ujrzałam kochającą istotę, która stworzyła wszechświat..."
Pewna mała dziewczynka powiedziała mi, że kiedy umarła, zobaczyła swoje nowe życie. Przyznała, że chociaż w szkółce niedzielnej słyszała o niebie, nie bardzo w nie wierzyła. Ale kiedy umarła i potem powróciła do życia, stwierdziła:
„Już się nie boję śmierci, ponieważ teraz wiem na ten temat trochę więcej". Nie oznaczało to wcale, że chciała znów umrzeć, przekonała się bowiem, że „życie jest po to, żeby żyć, a jasność jest na później". Gdy zapytałem ją, w jaki sposób ją to doświadczenie zmieniło, namyślała się przez dłuższą chwilę, po czym powiedziała: „To fajnie być miłą".
W objęciach jasności uczy nas tego samego: „Jeśli będziemy dobrzy, będziemy się radowali". Kiedy Betty zapytała Jezusa: „Dlaczego przedtem tego nie wiedziałam?" — odpowiedział jej: „Musisz najpierw poznać smutek, zanim będziesz mogła poczuć radość". To proste stwierdzenie zmieniło moje rozumienie życia. Uświadomiłem sobie, że muszę przyjąć na nowo proste prawdy, które znałem zawsze, lecz lekceważyłem.
Jako amerykańska Indianka Betty w dzieciństwie przebywała w internacie. Przed wejściem do szkoły widniał wielki napis, który głosił: ,,Jeśli ludzie nie mają przed sobą wizji, zginą". Nasze społeczeństwo zatraciło zdolność rozumienia duchowego aspektu życia. Uczyniliśmy z umierania ponury obrządek: pacjenci ukryci w szpitalach konają w zimnym towarzystwie maszyn, zamiast w otoczeniu krewnych i przyjaciół. Zapomnieliśmy, jak godnie umierać, gdyż nie jest to już część naszego zwykłego życia. Zapomnieliśmy też jednocześnie, jak żyć. Znany mitolog, Joseph Campbell, powiedział kiedyś, że wiele naszych współczesnych problemów, od narkotyków do przemocy na ulicach miast, bierze się właśnie z powszechnego braku duchowej wizji. Zapomnieliśmy, jak ważne pod względem duchowym jest nasze zwyczajne życie.
W książce W objęciach jasności zawarta jest wielka tajemnica. To coś, co prorocy i przywódcy duchowi usiłują przekazać nam od tysięcy lat. Ma to taką moc, że może odmienić całe wasze życie.
Dr med. MELVIN MORSE

Pierwsza noc

Coś było nie tak. Minęło zaledwie kilka minut, od kiedy Joe, mój mąż, wyszedł ze szpitala, a już ogarnęły mnie złe przeczucia. Miałam spędzić sama całą noc — noc poprzedzającą jedno z najbardziej przerażających doświadczeń w moim życiu. Niepostrzeżenie opadły mnie myśli o śmierci. Od lat nie przychodziły mi do głowy, dlaczego więc teraz stały się tak natrętne?
Był wieczór 18 listopada 1973 roku. Znalazłam się w szpitalu, by poddać się amputacji macicy. Jako trzydziestojednoletnia matka siedmiorga dzieci, ciesząca się poza tym doskonałym zdrowiem, zdecydowałam się na tę operację za radą doktora. Decyzja ta nie napawała niepokojem ani mnie, ani mojego męża, Joe. Nadal zresztą nie wzbudzała moich obaw, ale zaczęło mnie dręczyć coś innego, coś, co trudno określić.
W ciągu lat trwania naszego małżeństwa rzadko spędzaliśmy noce osobno. Zaczęłam się zastanawiać nad swoją rodziną i szczególną bliskością, jaka była naszym udziałem. Chociaż w domu było sześcioro dzieci (jedno umarło w wieku niemowlęcym), niechętnie zostawialiśmy je same. Nawet swoje „wieczorne randki" woleliśmy spędzać w domu — pozwalaliśmy wtedy dzieciom urządzać je dla nas. Czasami przygotowywały nam kolację ze świeczkami w salonie i ogniem trzaskającym na kominku. Zwykle była też odpowiednia muzyka, może niekoniecznie taka, jaką sami byśmy wybrali, niemniej doskonała. Przypomniałam sobie wieczór, kiedy dzieci na udekorowanym stoliku do kawy podały nam chińskie potrawy i przyniosły poduchy do siedzenia. Zrobiły przyćmione światło, pocałowały nas na dobranoc i chichocząc pobiegły schodami na górę. Wyglądało na to, że Joe i ja znaleźliśmy niebo na ziemi.
Rozmyślałam nad tym, jakie to dla mnie szczęście mieć tak kochającego i lojalnego towarzysza życia jak Joe. Wziął w pracy urlop, żeby być ze mną przed moim pójściem do szpitala, i zamierzał spędzić w domu następny tydzień podczas mojej rekonwalescencji. Planował już z dwiema naszymi najstarszymi córkami wspaniały obiad na Święto Dziękczynienia.
Moje złe przeczucia pogłębiły się. Może z powodu ciemności w pokoju, ciemności, która przerażała mnie od dzieciństwa. A może te zatrważające odczucia wzięły się z innego przeżycia. Przeżycia, jakiego doznałam przed laty w szpitalu i które pozostało dla mnie nieodgadnione.
Kiedy miałam cztery lata, moi rodzice się rozeszli. Ojciec zwykł mawiać, że „w tamtych czasach poślubienie Indianki było prawdopodobnie najgorszą rzeczą, jaką mógł uczynić biały mężczyzna". Był jasnowłosym pół Szkotem, pół Irlandczykiem, a ona czystej krwi Indianką z plemienia Siuksów. Jako siódma z dziesięciorga rodzeństwa nie zapamiętałam zbyt dobrze swoich rodziców, zanim się rozeszli. Moja matka powróciła do rezerwatu, a ojciec zamieszkał z powrotem w mieście, u swoich rodziców. Sześcioro z nas zostało wtedy umieszczonych w katolickim domu dziecka. To była pierwsza moja zima w domu dziecka. Którejś nocy zaczęłam strasznie kaszleć i dostałam dreszczy. W wielkiej sali spało czterdzieści dziewczynek i pamiętam, że wtedy nie poszłam spać do swojego łóżka, lecz położyłam się razem ze swoją siostrą Joyce. Leżałyśmy obok siebie i płakałyśmy — ja z gorączki, a ona ze strachu o mnie. Kiedy jedna z sióstr zakonnych przyszła na nocny obchód, odkryła mnie u Joyce i kazała wracać do swojego łóżka, które było zimne i wilgotne od potu. Joyce usiłowała przekonać zakonnicę, że jestem chora, ale bezskutecznie. W końcu trzeciej nocy zabrano mnie do szpitala. Doktor rozpoznał u mnie koklusz oraz obustronne zapalenie płuc i polecił siostrze zawiadomić moich rodziców. Pamiętam, jak mówił do niej, że nie spodziewa się, bym przeżyła tę noc. Kiedy rozpalona gorączką leżałam w łóżku, wydawało mi się, że na przemian zapadam w sen i budzę się. W pewnej chwili poczułam czyjeś dłonie na swojej głowie. Gdy spojrzałam w górę, zobaczyłam pochylającą się nade mną pielęgniarkę. Przeczesała mi włosy palcami i powiedziała: „To jeszcze takie dziecko". Nigdy nie zapomnę czułości, jaka zabrzmiała w tych słowach. Wsunęłam się głębiej pod kołdrę, poczułam ciepło i zadowolenie. Słowa pielęgniarki przyniosły mi ukojenie, zamknęłam oczy i zapadłam w sen.
Zbudził mnie głos doktora: „Już jest za późno. Utraciliśmy ją" — powiedział, po czym naciągnął mi prześcieradło na głowę. Nie bardzo to rozumiałam. Dlaczego za późno? Obróciłam głowę. Mimo że prześcieradło przykrywało mi twarz, zobaczyłam lekarza i pielęgniarkę stojących przy łóżku. Rozejrzałam się po pokoju i spostrzegłam, że wypełnia go jaśniejsze światło niż przedtem. Łóżko wydawało mi się ogromne i pamiętam, że pomyślałam wtedy: Jestem jak mały brunatny robaczek w tym dużym białym łóżku. Potem lekarz odszedł, a ja zdałam sobie sprawę z czyjejś obecności w pobliżu. Nagle już nie leżałam w łóżku, tylko znajdowałam się w czyichś ramionach. Spojrzałam w górę i zobaczyłam spoglądającego na mnie mężczyznę z piękną białą brodą. Zafascynowała mnie ta jego broda. Zdawała się promieniować jasnym światłem wydobywającym się z jej wnętrza. Roześmiałam się i zanurzyłam w niej ręce, zaczęłam ją sobie owijać wokół palców. Czułam się uspokojona i szczęśliwa. Brodaty mężczyzna kołysał mnie delikatnie, tuląc w ramionach, i chociaż nie wiedziałam, kim był, nie chciałam się z nim już rozstawać.
— Zaczęła znów oddychać! — zawołała pielęgniarka i doktor przybiegł z powrotem do pokoju. Ale był to już inny pokój, zostałam przeniesiona do mniejszego i bardzo ciemnego. Mężczyzna z białą brodą zniknął. Byłam mokra od gorączki i przerażona. Doktor zapalił światło i polecił zabrać mnie z powrotem do poprzedniego pokoju.
Kiedy przybyli moi rodzice, powiedziano im, że niemal mnie utracili. Słyszałam ich słowa, lecz nadal nic nie pojmowałam. Jak mogli mnie utracić, skoro byłam tu przez cały czas? Ale dobrze było znów być razem z ludźmi, którzy mnie naprawdę znali i kochali — tak, jak tamten mężczyzna z białą brodą. Zapytałam rodziców, kim był i dokąd poszedł, nie zrozumieli jednak, o czym mówię. Opowiedziałam im wszystko: jak doktor mówił, że jest za późno, i jak przyszedł i tulił mnie człowiek ze świecącą jasno brodą — ale oni nadal niczego nie rozumieli. Ani wtedy, ani nigdy potem. To miało być tylko moje przeżycie, którego strzegłam przez całą swoją młodość. Wspomnienie brodatego mężczyzny nigdy się nie zatarło i za każdym razem, kiedy je sobie przypominałam, wracało do mnie poczucie spokoju i szczęścia, jakiego zaznałam w jego ramionach.
Próbowałam przywołać te wspomnienia teraz, gdy ciemność zaczęła wypełniać mój pokój. Od pierwszych dni, kiedy zostałam bez rodziców, ciemność napawała mnie przerażeniem. Teraz, gdy byłam znów sama w ciemności, pokój sprawiał dziwne wrażenie. Wszędzie wokół mnie zdawała się unosić śmierć. Owładnęła całkowicie moimi myślami. Śmierć i Bóg. Jedno i drugie zdawało się nierozerwalnie związane ze sobą. Co mnie czekało po tamtej stronie? Gdybym miała nazajutrz umrzeć, co by mnie spotkało? Wiekuista nicość czy wieczne życie z żądnym zemsty Bogiem? Nie wiedziałam. Jaki jest Bóg? Mogłam mieć tylko nadzieję, że nie taki, jakim jawił mi się w dzieciństwie spędzonym w domu dziecka.
Wciąż pamiętam ze szczegółami, jak wyglądał budynek mojej pierwszej szkoły, z wielkim ceglanym murem i ciemnymi zimnymi salami. Sypialnia chłopców odgrodzona była łańcuchem od sypialni dziewcząt. Byliśmy odcięci od świata i odseparowani od siebie nawzajem. Pamiętam jeszcze pierwszy dzień, kiedy moich braci wprowadzono do jednego budynku, a mnie i moje siostry do drugiego. Nigdy nie zapomnę przestrachu w ich oczach, kiedy oglądali się na nas po raz ostatni. Myślałam, że mi serce pęknie.
Ja i moje dwie siostry zostałyśmy zabrane do małego pomieszczenia, gdzie zakonnice odwszawiły nas i obcięły nam włosy. Każda z nas dostała po dwie sukienki, jeden kolor na jeden tydzień, a drugi na następny. Owe mundurki miały być pomocne w identyfikowaniu uciekinierek. Najstarszą naszą siostrę, Thelmę, którą nazywałyśmy Sis, oddzielono od nas i skierowano do sali dla starszych dziewcząt. Pierwszego wieczoru ja i Joyce zostałyśmy ustawione w szeregu z innymi dziewczynkami i pomaszerowałyśmy do pokoju, gdzie miałyśmy stać przy swoich łóżkach, czekając na sygnał gwizdka. Wtedy wskakiwałyśmy prosto do łóżek, gaszono światło, a drzwi zamykano od zewnątrz. Przebywanie w wielkiej, zamkniętej, ciemnej sali napawało mnie przerażeniem. W ciemności skulona ze strachu czekałam, aż litościwie ogarnie mnie sen.
W niedziele wszystkie dzieci szły do kościoła, co mnie i moim siostrom dawało możność zobaczenia braci po drugiej stronie kaplicy. Pierwszej niedzieli, kiedy przepychałam się przez tłum dziewcząt, aby rzucić okiem na swoich braci, poczułam uderzenie w głowę. Obejrzałam się i zobaczyłam długą tyczkę zakończoną gumową gałką. Siostry zakonne posługiwały się tym przyrządem, by korygować nasze zachowanie, i był to tylko jeden z wielu razy, kiedy poczułam go na sobie. Ponieważ trudno mi było zrozumieć, co oznacza dzwonienie i kiedy powinnam klękać, często byłam szturchana ową tyczką. Mogłam jednak widywać swoich braci, a to było warte każdej kary.
Nauczano nas o Bogu i dowiedziałam się wtedy wielu rzeczy, które nigdy przedtem nawet nie przychodziły mi do głowy. Mówiono nam, że my, Indianie, jesteśmy poganami i grzesznikami, a ja oczywiście w to uwierzyłam. Siostry zakonne miały być kimś wyjątkowym w oczach Boga i znajdowały się tu po to, by nam pomagać. Thelma, moja siostra, często była przez nie bita gumową pałką, za co musiała jeszcze dziękować, w przeciwnym razie była bita dalej. Wierzyłam, że są to wybrane służebnice Boga, i z ich powodu zaczęłam się Go bać. Wszystko, czegokolwiek dowiedziałyśmy się o Nim, tylko wzmagało ten strach. Bóg wydawał mi się zły, porywczy i bardzo potężny, co oznaczało, że może mnie zniszczyć albo posłać wprost do piekła w dniu Sądu Ostatecznego — a nawet wcześniej, jeśli mu się sprzeciwię. Miałam nadzieję nigdy nie spotkać tego Boga z domu dziecka.
Spojrzałam na duży zegar na ścianie. Upłynęły zaledwie minuty, od kiedy Joe wyszedł. Zaledwie minuty. Z małej lampki znad umywalki sączyło się tylko tyle światła, ile wystarczało na rzucanie głębokich cieni — cieni, które wypełzły z mojej wyobraźni, jak koszmary nocne z przeszłości. Moje myśli, popędzane przez samotność, cwałowały przez ciemne korytarze mej pamięci. Powinnam nad tym zapanować, aby odzyskać spokój, pomyślałam. W przeciwnym razie ta noc będzie się wlokła w nieskończoność. Zebrałam się w sobie i spróbowałam zwrócić myśli ku szczęśliwym momentom z przeszłości.
Szkoła dla Indian w Brainard była prowadzona przez metodystów. Nigdy nie zapomnę pierwszego dnia, kiedy przeczytałam wielki napis umieszczony przed szkołą: „Jeśli ludzie nie mają przed sobą wizji, zginą". Oczywiście myślałam, że napis odnosi się do Indian i że celem szkoły jest nauka osiągania wizji. Takie rozumienie podsunęły mi prawdopodobnie również inne napisy, jakie widziałam w mieście, na przykład: „Indianom i psom wstęp wzbroniony".
Doświadczenia wyniesione ze szkoły w Brainard okazały się znacznie lepsze od moich wcześniejszych doświadczeń. Atmosfera tam panująca była przyjemniejsza i mniej sztywna, wydawało się też, że nauczyciele naprawdę lubią pracę z nami. Dowiedziałam się, że dla różnych ludzi Bóg może oznaczać co innego. Uczono mnie już nie o Bogu surowym i groźnym, jakiego poznałam wcześniej, ale o dobrotliwym Bogu, który cieszył się, kiedy byliśmy szczęśliwi. W naszych książeczkach do nabożeństwa pełno było zwrotów w rodzaju „amen" i „alleluja", i trzeba mi było trochę czasu, by przyzwyczaić się do tych nieoczekiwanych uniesień. Chociaż dowiedziałam się, że można postrzegać Boga i czcić Go na wiele sposobów, nadal tkwiłam w przekonaniu, że jest to Bóg, który mnie ukarze, kiedy umrę i stanę przed Nim.
Latem uczęszczałam zarówno do kościoła baptystów, jak i luterańskiego oraz — od czasu do czasu – do kościoła Armii Zbawienia. Sam fakt, że chodziła do kościoła, był wówczas ważniejszy niż to, do jakiego wyznania należał. Moja ciekawość Boga rosła w miarę jak dojrzewałam, ponieważ wiedziałam, że odgrywa On ważną rolę w moim życiu. Nie byłam tylko pewna, jaka to rola i w jaki sposób na mnie wpłynie, kiedy będę dorosła. Zapytywałam o to zwracając się do Niego w swych modlitwach, ale nie miałam wrażenia, że mnie słucha. Moje słowa wydawały się po prostu rozpływać w powietrzu. Gdy miałam jedenaście lat, zebrałam się na odwagę i zapytałam przełożoną szkoły, czy naprawdę wierzy, że Bóg istnieje. Sądziłam, że jeśli ktokolwiek naprawdę to wie, tym kimś musi być właśnie ona. Ale przełożona zamiast odpowiedzieć na moje pytanie, uderzyła mnie wołając, jak śmiem podawać w wątpliwość Jego istnienie. Kazała mi paść na kolana i błagać o przebaczenie, co też uczyniłam. Teraz wiedziałam, że skazana jestem na piekło za swój brak wiary — ponieważ kwestionowałam istnienie Boga. Byłam pewna, że nie ma dla mnie wybaczenia.
Kiedy później tego lata wróciłam do domu mego ojca, przeżyłam coś przerażającego. Któregoś wieczoru po położeniu się spać odsłoniłam zasłony okna przy moim łóżku i leżałam tak, wpatrując się w gwiazdy i przepływające chmury. Lubiłam to robić, od kiedy byłam mała. Nagle spostrzegłam promień białego światła, wydobywającego się z chmury i sięgającego ziemi. Zmartwiałam ze strachu. Promień przesuwał się to w jedną, to w drugą stronę, jakby czegoś szukając — może nas? Pomyślałam, że to musi być drugie nadejście Chrystusa, i zaczęłam krzyczeć co sił w płucach. Uczono mnie, że przyjdzie po kryjomu jak złodziej, zabierze ze sobą sprawiedliwych, a grzesznym pozwoli sczeznąć. Minęło wiele godzin, zanim ojciec zdołał mnie uspokoić i przekonać, że to, co widziałam, było tylko światłem szperacza zapowiadającego początek karnawału w mieście. Był to pierwszy szperacz, jaki zobaczyłam w swym życiu. Zaciągnęłam zasłony i przez jakiś czas w ogóle nie patrzyłam w gwiazdy.
Nadal poszukiwałam prawdziwej istoty Boga. Chodziłam do kościołów różnych wyznań i słuchałam wielu interpretacji Nowego Testamentu. Zaczęłam wierzyć, że kiedy człowiek umiera, jego dusza pozostaje w grobie wraz z ciałem aż do dnia zmartwychwstania, kiedy to Chrystus zejdzie na ziemię i weźmie ze sobą sprawiedliwych, którzy wstaną z grobów. Często o tym myślałam, nadal bojąc się własnej śmierci i ciemności, jaka po niej nastąpi.

Późną nocą

Teraz zasłony w pokoju szpitalnym były zaciągnięte. Czy to ja je zaciągnęłam? Znów spojrzałam na zegar i uniosłam się, żeby zobaczyć, czy przypadkiem nie został wyłączony. Czas zdawał się stać w miejscu. Musiałam z kimś porozmawiać. Może z pielęgniarką? Albo — może zadzwonić do domu? Wychyliłam się z łóżka i sięgnęłam po telefon. Chwilę później odezwała się Donna, nasza piętnastoletnia córka. Natychmiast zapytała, czy dobrze się czuję. To było wspaniałe, słyszeć troskę w jej głosie. Odparłam, że ze mną wszystko w porządku, tylko czuję się trochę osamotniona. „Taty nie ma jeszcze w domu", oznajmiła Donna, a we mnie serce zamarło. Rozpaczliwie chciałam z nim porozmawiać. „Mamo, czy wszystko w porządku?" — spytała ponownie, a ja odrzekłam: „Tak, mam się dobrze". Ale w rzeczywistości chciałam powiedzieć: „Przyślij tu do mnie Tatusia, proszę! Przyślij tak szybko, jak tylko możesz!" Narastał we mnie lęk.
W słuchawce usłyszałam dziecięce głosiki: „Ja chcę rozmawiać z Mamą" — „Hej, puść mnie do telefonu!"— „To ja powiem Tacie!" Odgłosy domu sprawiły, że poczułam się lepiej. Następne pół godziny spędziłam na mówieniu „dobranoc" każdemu dziecku z osobna. Ale kiedy odłożyłam słuchawkę, samotność znów opadła mnie jak całun. Pokój wydał się jeszcze ciemniejszy, a dom oddalony od szpitala nie o kilkanaście przecznic, lecz tysiące kilometrów.
Moja rodzina to było moje życie, rozłąka z nią napełniała mnie trwogą, sprawiała mi ból. Ale gdy znów pomyślałam o każdym dziecku po kolei i oczywiście o swoim mężu Joe, poczułam się lepiej i w tym momencie nigdy bym nie uwierzyła, że kilka godzin później będzie mi wszystko jedno, czy kiedykolwiek do nich wrócę — lub nawet, co było bliższe prawdy, że będę błagała, aby do nich nie wracać.
Zawsze uważałam, że mąż i dzieci zastąpią mi rodzinę, której brakowało mi w dzieciństwie. Postanowiłam, że kiedy założę własną rodzinę, będzie ona dla mnie najważniejsza i stanie się moją ostoją. Ślubowałam sobie, że będę kochała swojego męża i pozostanę z nim na dobre i złe, a nasze dzieci będą zawsze mogły liczyć na to, że zostaniemy razem.
Kiedy zaczęłam piętnasty rok życia, odesłano mnie do matki. Ojciec uznał, że dorastająca panienka powinna mieszkać ze swoją matką — nie z nim ani w internacie. Matka również uznała, że potrzebna jest je opiekunka do najmłodszego dziecka, bo pracuje w pełnym wymiarze czasu. Tak więc zostałam zabrana z szkoły, żeby siedzieć w domu matki i zajmować się siostrzyczką. Zaczęłam się użalać sama nad sobą, kiedy codziennie patrzyłam, jak inne dzieci z sąsiedztwa idą rano do szkoły, a po południu wracają do domów. Nie zdawałam sobie w pełni sprawy ze znaczenia, jakie będzie miało wykształcenie, kiedy stanę się starsza, ale czułam, że brakuje mi towarzystwa rówieśników i reszty rodzeństwa. Wkrótce doszłam do wniosku, że jedynym dla mnie wyjściem jest małżeństwo i założenie własnej rodziny. Zorientowałam się, że moje życie cały czas było podporządkowane potrzebom innych i że nie przyznawano mi prawa do jakiegokolwiek osobistego szczęścia. Chciałam mieć swoje własne ubranie, własne łóżko i swój własny dom. Chciałam mieć męża, któremu mogłabym ufać i który by mnie kochał bez względu na to, co się wydarzy w naszym życiu.
Nic więc dziwnego, że zakochałam się. bez pamięci w chłopcu, który mieszkał obok, i poślubiłam go już najbliższej wiosny. Mój ojciec był zdecydowanie temu przeciwny, ale mieszkałam przecież z matką, a ona nas popierała. Miałam piętnaście lat i bardzo mgliste wyobrażenie o tym, jakie zadania staną przede mną z chwilą założenia prawdziwej rodziny. Nasza niedojrzałość oraz fakt, że oboje mieliśmy zupełnie różne cele w życiu, położyły kres naszemu małżeństwu sześć lat później. Moje marzenia legły w gruzach, a rozdarta dusza mogła być uleczona tylko czyjąś wielką cierpliwością i miłością. Mimo to nigdy nie żałowałam, że wyszłam wtedy za mąż, chociażby dlatego, że małżeństwo to dało mi czwórkę pięknych dzieci. Pierwsze były dwie córki, Donna i Cheryl, potem miałam syna Glenna. Najmłodsze dziecko, Cynthia, umarła w wieku trzech miesięcy.
Podczas pierwszych świąt Bożego Narodzenia poznałam na tańcach Joe. Stacjonował w Bazie Sił Powietrznych Stead koło Reno w stanie Nevada, gdzie wówczas mieszkałam. Joe również miał za sobą rozwód i kiedy go lepiej poznałam, spostrzegłam, że mamy ze sobą bardzo wiele wspólnego. Miał podobne do moich przeżycia i taką samą silną potrzebę posiadania trwałej rodziny. Wyglądało na to, że jakoś pasujemy do siebie. Również moje dzieci chciały, nawet może bardziej niż ja na początku, żeby Joe był razem z nami — pobraliśmy się więc wkrótce.
Wszystko wydawało się zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. Joe miał w sobie łagodność, jakiej nigdy przedtem nie zaznałam. Dzieciom okazywał niesłychaną cierpliwość, ale i pewną stanowczość, a one odwzajemniały mu się miłością. Na wyścigi biegły do drzwi, by w pierwszej kolejności się z nim przywitać, gdy wieczorem wracał z pracy. Stał się ich „Tatusiem" od samego początku i pod każdym względem.
Chcieliśmy zostać ze sobą razem, i to — w połączeniu z osiąganą przez nas coraz większą dojrzałością — było spoiwem, które trzymało nas razem przez te lata. Kiedy zmienialiśmy miejsce zamieszkania i przystosowywaliśmy się do nowych warunków życia, wszystkie zmiany podporządkowaliśmy nadrzędnemu celowi, jakim było utrzymanie rodziny w całości, bez względu na ponoszone koszty. Nasze pragnienia w pierwszym rzędzie dotyczyły rodziny, a dopiero potem nas samych.
W lipcu 1963 roku Joe został przeniesiony do bazy Sił Lotniczych Randolph w San Antonio w stanie Teksas. Era komputerów właśnie się zaczynała i mojego męża skierowano na kurs programowania komputerowego. W ciągu czterech lat naszego pobytu w Teksasie urodziłam dwóch chłopców, Josepha Jr. i Stewarta Jeffery'ego.
Nasze marzenia ziściły się. Mieliśmy samochód i nowy dom, wyposażony w klimatyzację. Dzieci miały mnóstwo ubranek, a ja mogłam pozostać w domu i troszczyć się o wszystkich. Czułam się wybranką losu. Poczucie bezpieczeństwa i szczęścia, jakiego doznawałam, sprawiało, że dom dziecka, samotność mego dzieciństwa i nieudane pierwsze małżeństwo zdawały się oddalone ode mnie o całą wieczność. Mimo to czułam, że czegoś mi brakuje.
Nadal modliłam się, ale mój stosunek do Boga był raczej odległy i wciąż nacechowany bojaźnią. Wiedziałam, że od czasu do czasu wysłuchuje moich modlitw — na przykład, kiedy się rozwiodłam i modliłam się o kogoś kochającego i cierpliwego, kto by pomógł mi wychować dzieci, zesłał mi Joe. Wierzyłam, że Bóg naprawdę istnieje i kocha nas — mimo przypisywanej mu surowości — ale nie wiedziałam, jak odwzajemnić tę miłość i jak nauczyć jej nasze dzieci. Omawiałam ten problem z Joe i proponowałam, żebyśmy zaczęli chodzić do kościoła, lecz nie wzbudziło to w nim entuzjazmu; przede wszystkim dlatego, że wcześniejsze doświadczenia rozczarowały go do religii. Uszanowałam to stanowisko, ale nadal szukałam sposobu, by wnieść więcej wiary w nasze życie rodzinne. Chodziliśmy do kilku tamtejszych kościołów, nie byliśmy jednak tym usatysfakcjonowani, po jakimś czasie więc pozostawiliśmy sprawy własnemu biegowi. Moja wiara przez wiele lat była niepewna.
Wejście pielęgniarki do pokoju przerwało tok moich myśli. Przyniosła ze sobą pojemniczek z pigułkami nasennymi, lecz odmówiłam ich wzięcia — czułam nieprzezwyciężoną awersję do niemal wszystkich rodzajów lekarstw. Nawet aspirynę zażywałam rzadko, woląc przecierpieć ból głowy czy chorobę. Pielęgniarka wyszła, zostawiając mnie na powrót z moimi myślami. Czując się nieskończenie samotna tej nocy, zwróciłam myśl ku czekającej mnie za kilka godzin operacji. Czy wszystko pójdzie dobrze? Nieraz słyszałam o ludziach umierających na stole operacyjnym. Czy będę jedną z nich? W mojej wyobraźni zarysowały się obrazy grobów. Przed oczami miałam wizję zmarłych, którym przed włożeniem do trumny nakładano na szyję łańcuszki z krzyżykami. Zaczęłam rozmyślać nad ostatnią posługą i zastanawiać się, dlaczego umarłym zakłada się krzyże. Czy po to, by ukazać Bogu, że to święci? A może byli to grzesznicy, których od mocy piekielnych miał chronić krzyż? Moje przygnębienie pogłębiało się coraz bardziej, ciemność w dalszym ciągu mnie przytłaczała, sięgnęłam więc do dzwonka, by przywołać pielęgniarkę.— Czy ma pani pod ręką jeszcze te pigułki? — zapytałam, gdy weszła. Obrzuciła mnie zdziwionym spojrzeniem, ale przyniosła tabletki. Wzięłam je i podziękowałam. Zgasiła światło zamykając za sobą drzwi. Po chwili poczułam się senna, więc zmówiłam pacierz i zasnęłam.

Dzień drugi

Wstał pogodny ranek, słońce przedzierało się przez szpary w zasłonach. Operacja była wyznaczona na dwunastą w południe. Mogłam rozbudzić się i czekać przez następne godziny albo pozwolić sobie na luksus snu. Byłam jeszcze otumaniona od środków nasennych lub może wyczerpana niepokojami poprzedniej nocy. Teraz, kiedy poranne światło rozjaśniło pokój, odprężyłam się i zaczęłam wspominać swój ostatni pobyt w szpitalu. Obawy poprzedniej nocy były niczym w porównaniu z moimi ówczesnymi lękami. Przynajmniej tym razem wiedziałam, co może się zdarzyć.
Kiedy mój mąż przeszedł na emeryturę w 1967 roku, zaczęliśmy się zastanawiać nad różnymi możliwościami pracy w cywilu, jakie przed nim stały. Kurs programowania komputerowego, jaki Joe odbył w Randolph, dawał mu szansę rozpoczęcia nowej kariery praktycznie wszędzie. Musieliśmy się tylko zdecydować, w jakiej części kraju chcemy zamieszkać. Ostatecznie wybraliśmy północno-zachodnie wybrzeże Pacyfiku, gdzie Joe przyjął posadę w dużej firmie lotniczej. Uznaliśmy, że dobrze nam zrobi zmiana suchego i gorącego klimatu, do jakiego przyzwyczajeni byliśmy w Teksasie. Poza tym moglibyśmy osiąść w pobliżu mego ojca i jego żony, którzy przenieśli się na północny zachód.
Wkrótce po przeprowadzce zaszłam po raz siódmy w ciążę. Nie była to niespodzianka, o jakiej marzyliśmy. Uważając, że piątka naszych dzieci to wystarczająca gromadka, przedsięwzięliśmy środki ostrożności, które miały zapobiec kolejnej ciąży. Sześć poprzednich podkopało moje zdrowie i lekarze przestrzegali mnie przed następną.
W trzecim miesiącu zaczęłam krwawić i odczuwać skurcze. Lekarze orzekli, że wydaliłam fragment tkanki płodu, i byli pewni, że niedługo poronię. Ponieważ krwawienie nie ustępowało, przyjęto mnie na tydzień do szpitala. Czekaliśmy, aż mój organizm sam, w sposób naturalny pozbędzie się uszkodzonego płodu. Kiedy jednak wkrótce okazało się, że ciąża nadal się rozwija, jeden z lekarzy zasugerował, że powinnam rozważyć możliwość jej przerwania. Był przekonany, że dziecko, jeżeli je donoszę, najprawdopodobniej urodzi się zdeformowane. Nie miałam powodu mu nie wierzyć. Omówiłam wszystko z Joe, po czym zdecydowaliśmy, że poddam się zabiegowi.
Dzień przed planowanym terminem zgłosiłam się do szpitala na badanie, które przeprowadził inny zespół lekarzy. Oni również byli zdania, że powinnam usunąć ciążę. Ostatni z lekarzy, przechodząc obok mnie już do wyjścia, powiedział: „Nie rozumiemy, dlaczego ten dzieciak tak się pani uczepił". Poczułam przebiegający mnie dreszcz i pomyślałam nagle: Nie rób tego. Musisz mieć to dziecko. Ono chce się urodzić.
Kiedy tego wieczoru Joe przyszedł odwiedzić mnie w szpitalu, opowiedziałam mu o wszystkim, stwierdzając na koniec, że to dziecko powinno się jednak urodzić.
Długo o tym rozmawialiśmy. Żadne z nas nie pragnęło kalekiego dziecka, ale wiedziałam, że nie mogłabym żyć z myślą, że się go pozbyłam. Joe zgodził się ze mną, iż powinnam zachować ciążę. Jeszcze tego samego wieczoru spotkaliśmy się z lekarzami i powiedzieliśmy im, co postanowiliśmy. Byli temu stanowczo przeciwni. Musimy pozbyć się uszkodzonego płodu. Oznajmili, że żaden lekarz nie opowie się za kontynuowaniem tej ciąży, a już na pewno żaden z nich.
Następnego dnia zostałam wypisana ze szpitala i zaczęłam szukać lekarza, który by zgodził się mnie prowadzić. W końcu znalazłam młodego doktora, który właśnie rozpoczął prywatną praktykę po przepracowaniu kilku lat w Siłach Powietrznych. Poczuwał się do pewnej solidarności z Joe ze względu na podobną przeszłość zawodową i zgodził się, bym była jego pacjentką. Widział pewną szansę na utrzymanie dziecka przy życiu, ale również obawiał się, że może urodzić się zdeformowane. Kazał mi leżeć w łóżku i podyktował całą listę zaleceń, których miałam przestrzegać.
Joe i dzieci wspaniale zastępowali mnie w domu, a ja wykorzystywałam ten czas na zaoczne kursy kończące moje średnie wykształcenie. Kolejne miesiące szybko przeminęły i gdy zbliżał się termin rozwiązania, zaczęłam się coraz bardziej bać. Przygotowaliśmy dzieci, że dziecko może urodzić się zdeformowane albo martwe. Joe i ja próbowaliśmy pocieszać się nawzajem, przypominając sobie słowa jednego z lekarzy: „Ten dzieciak uczepił się pani". Były to czasy, gdy szpitale nie godziły się na obecność ojców w sali porodowej, a perspektywa rodzenia tego dziecka bez męża przy moim boku była dla mnie przerażająca. Lekarze wprawdzie zgodzili się, by Joe asystował przy moim porodzie, jednak obawiali się jego nieprzewidzianych reakcji. Uprzedzili go, że gdy zemdleje lub zasłabnie w trakcie zabiegu, nie będą mieli czasu udzielić mu pomocy. Poproszono go, by podpisał oświadczenie, zwalniające szpital od wszelkiej odpowiedzialności za tego typu sytuację.
Zostałam przyjęta do szpitala 19 czerwca 1...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin