Mankell Henning - Komisarz Wallander 08 - Zapora.doc

(3674 KB) Pobierz

HENNING

MANKELL

zapora

przełożyła  IRENA KOWADŁO-PRZEDMOJSKA

 


 



 






Tytuł oryginału: Brandudgg

Brandvagg © 1998 by Henning Mankell

Published by agreement with Leopard Fórlag AB, Stockholm

and Leonhardt & Homer Literary Agency A/S, Copenhagen

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B., 2008

Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo W.A.B., 2008

Wydanie I Warszawa 2008


Człowiek, który zbłądzi z drogi mądrości, w zgromadzeniu umarłych mieszkać będzie.

Przekład zaczerpnięty z Biblii Poznańskiej. Księga Przysłów 21,16


 

 


 




1

Pod wieczór wiatr nagle przycichł. Później całkiem ustał.

Wyszedł na balkon. W ciągu dnia, w przerwie między domami naprzeciwko, widać było połyskujące morze. Te­raz wokoło panowała ciemność. Czasem brał ze sobą na balkon starą angielską lornetkę morską i zaglądał w oświet­lone okna domu po drugiej stronie ulicy. Zwykle po chwili ogarniało go nieprzyjemne uczucie, że ktoś go zobaczył.

Niebo było rozgwieżdżone.

Już jesień, pomyślał. Może w nocy chwyci przymrozek, chociaż jak na Skanię, to jeszcze za wcześnie.

Gdzieś w oddali usłyszał samochód. Zatrząsł się z zim­na i wszedł z powrotem do mieszkania. Drzwi balkonowe ciężko się zamykały. Zapisał to w notesie, który leżał obok telefonu na kuchennym stole. Jutro się tym zajmie.

Wszedł do pokoju dziennego. Na chwilę przystanął w drzwiach i rozejrzał się. Jak co niedziela posprzątał miesz­kanie. Świadomość, że znajduje się w czystym pokoju, spra­wiała mu niezmiennie tę samą przyjemność.

Biurko stało pod ścianą. Odsunął krzesło, zapalił lampę i wyciągnął gruby dziennik pokładowy, który przechowy­wał w jednej z szuflad. Rozpoczął jak zwykle od przeczyta­nia zapisu z poprzedniego wieczoru.

9






Sobota 4 października 1997. Przez cały dzień wiał po­rywisty wiatr. Według Instytutu Meteorologicznego, z siłą 8-10 m/s. Poszarpane chmury gnały po niebie. O szóstej rano temperatura wynosiła 7 stopni. O drugiej wzrosła do 8. Wieczorem znów spadła do 5.

Później następowały tylko cztery zdania.

Przestrzeń jest pusta. Żadnych wiadomości. C nie odpo­wiada na sygnał wywoławczy. Panuje spokój.

Zdjął przykrywkę kałamarza i ostrożnie zanurzył stalów­kę. Pióro odziedziczył po ojcu, który przechowywał je od czasu, gdy w młodości stawiał pierwsze kroki w małym oddziale banku w Tomelilla jako pomocnik kierownika.

Nigdy nie pisał innym piórem w dzienniku pokłado­wym.

Zanotował, że wiatr ucichł, a później zupełnie ustał. Ter­mometr w oknie kuchennym pokazywał plus trzy stopnie. Niebo było bezchmurne. Pisał dalej, że posprzątał mieszka­nie i że zajęło mu to trzy godziny i dwadzieścia pięć minut. Dziesięć minut krócej niż w zeszłym tygodniu.

W ciągu dnia był na spacerze po przystani, przedtem spędził pół godziny na medytacji w kościele Sankta Maria.

Zastanowił się chwilę i dopisał jeszcze jedną linijkę w dzienniku: Wieczorem krótki spacer.

Delikatnie przycisnął bibułę do świeżego tekstu, wytarł stalówkę i przykrył kałamarz.

Zanim zamknął dziennik, spojrzał na stojący obok stary zegar okrętowy. Wskazówki pokazywały dwadzieścia po je­denastej.

Poszedł do przedpokoju, włożył starą skórzaną kurtkę, stopy wsunął w gumowce. Przed wyjściem z mieszkania upewnił się, czy ma w kieszeni klucze i portfel.

Na ulicy przystanął w mroku i rozejrzał się dookoła. Ni­kogo. Nikogo się zresztą nie spodziewał. Ruszył. Swoim zwy­czajem skręcił w lewo, przeciął drogę do Małmó i skierował się w kierunku centrum handlowego i budynku z czerwonej

10


cegły, w którym mieścił się urząd skarbowy. Przyśpieszał kroku, dopóki nie wpadł w spokojny i wypróbowany wie­czorny rytm. W dzień chodził szybciej, chciał się zmęczyć i spocić. Wieczorne spacery były inne. Starał się wtedy przede wszystkim odprężyć, przygotować do nocnego snu i kolejnego dnia.

Przed sklepem z materiałami budowlanymi przechadza­ła się kobieta z psem, owczarkiem alzackim. Widywał ją nie­mal za każdym razem, kiedy wychodził wieczorem. Obok przemknął samochód. W przelocie zauważył młodego czło­wieka za kierownicą i usłyszał muzykę przez zamknięte okna auta.

Nie wiedzą, co ich czeka, pomyślał. Ci wszyscy młodzi ludzie w swoich samochodach, którzy niszczą sobie słuch głośną muzyką.

Nie wiedzą, co nastąpi. Ani oni, ani samotne panie na spacerze z psami.

Myśl ta wprawiła go w dobry nastrój. Myślał o władzy, którą miał. O tym, że należy do wybranych. Tych, których siła kruszy stare, skamieniałe prawdy i buduje nowe.

Zatrzymał się i spojrzał w rozgwieżdżone niebo.

Wszystko jest niepojęte, myślał. W równej mierze moje życie, jak to, że docierające do mnie światło gwiazd wędru­je przez nieskończoną czasoprzestrzeń. To, czym się zajmu­ję, przynajmniej nadaje wszystkiemu jakiś niejasny sens. Propozycja, którą przyjąłem bez wahania niemal dwadzieś­cia lat temu.

Szedł coraz szybciej, był podniecony. Uświadomił sobie, że wzbiera w nim niecierpliwość. Czekali już tak długo. Zbli­żała się chwila, gdy zrzucą niewidzialną przyłbicę, a potęż­na fala przewali się przez świat.

Ale ta chwila jeszcze nie nadeszła. Czas jeszcze nie doj­rzał. Nie mógł sobie pozwolić na niecierpliwość.

Przystanął. Był już w dzielnicy willowej i nie zamierzał iść dalej. Po północy chciał być w łóżku.

11








Zawrócił i ruszył z powrotem. Minął urząd skarbowy i poszedł w stronę bankomatu w centrum handlowym. Wy­macał portfel w kieszeni. Nie zamierzał podejmować pie­niędzy, lecz tylko sprawdzić stan konta i upewnić się, czy wszystko jest w porządku.

Przystanął w świetle koło bankomatu i wyciągnął niebie­ską kartę. Kobiety z psem już nie było. Drogą do Malmó z łoskotem przejechał wyładowany tir. Pewnie na prom do Polski. Ryk samochodu świadczył o uszkodzonej rurze wy­dechowej.

Wystukał kod, następnie wcisnął przycisk. Wyjął kartę i wsunął ją z powrotem do portfela. W automacie zachrzęś-ciło. Uśmiechnął się do swoich myśli i zaśmiał się cicho.

Gdyby ludzie wiedzieli, pomyślał. Gdyby mogli wie­dzieć, co ich czeka.

W otworze pojawiła się biała karteczka. Sięgnął do kie­szeni po okulary i uświadomił sobie, że zostały w płaszczu, który miał na sobie na spacerze do przystani. Na moment ogarnęło go uczucie irytacji, że ich zapomniał.

Stanął w najjaśniejszym miejscu pod latarnią i mrużąc oczy, odczytywał stan konta.

Stałe zlecenie z piątku było zarejestrowane. Także go­tówka, którą pobrał dzień wcześniej. Stan rachunku wynosił 9 765 koron. Wszystko się zgadzało.

To, co nastąpiło, było zupełnie niespodziewane.

Cios w głowę powalił go jak kopnięcie konia. Ból był straszliwy.

Upadł na twarz, rękę miał kurczowo zaciśniętą na pokry­tym cyframi białym świstku papieru.

Kiedy uderzył głową w zimny beton, na moment odzy­skał jasność umysłu.

Jego ostatnią myślą było, że nic nie rozumie.

Potem ze wszystkich stron otoczyła go ciemność.

Właśnie minęła północ. Był poniedziałek szóstego paź­dziernika 1997 roku.

12


W kierunku nocnego promu przejechał kolejny tir. Potem znów zapanowała cisza.

2

Kurt Wallander wsiadał do samochodu na Mariagatan w Ystadzie z uczuciem dojmującej przykrości. Było tuż po ósmej rano, szóstego października 1997 roku. Wyjeżdżając z miasta, zastanawiał się, jak mógł się zgodzić. Żywił głęboką niechęć do pogrzebów. A jednak był w drodze na pogrzeb. Ponieważ miał dużo czasu, postanowił nie jechać prosto do Malmó. Skręcił z szosy w kierunku drogi do Svarte i Trelle-borga, prowadzącej wzdłuż wybrzeża. Po lewej stronie wi­dać było morze. Do portu właśnie zawijał prom.

Pomyślał, że w ciągu ostatnich siedmiu lat jest to już czwarty pogrzeb. Najpierw jego kolega Rydberg zachoro­wał na raka. Choroba była przewlekła i bolesna. Wallander często odwiedzał Rydberga w szpitalu i widział, jak ten nikł w oczach. Jego śmierć była dla Wallandera ciężkim ciosem. To Rydberg uczynił z niego policjanta. Nauczył go stawiania odpowiednich pytań. Dzięki niemu Wallander zdobył stop­niowo trudną umiejętność odczytywania informacji na miej­scu przestępstwa. Zanim zaczął pracować z Rydbergiem, był tylko przeciętnym policjantem. Dopiero dużo później, kiedy Rydberg już nie żył, Wallander zdał sobie sprawę, że ma nie tylko konieczną wytrwałość i energię, ale również nieprzeciętne zdolności. Nadal często prowadził w myślach rozmowy z Rydbergiem, zwłaszcza gdy nie mógł sobie dać rady z jakimś zawiłym dochodzeniem. Niemal codziennie odczuwał brak starszego kolegi. Wiedział, że już zawsze tak będzie.

Potem nieoczekiwanie zmarł mu ojciec. Przewrócił się i umarł na udar mózgu w swojej pracowni w Lóderup.

13






Minęły już trzy lata. Wciąż jeszcze trudno było Wallandero-wi pojąć, że tam, wśród obrazów, wiecznego zapachu ter­pentyny i olejnych farb nie ma już ojca. Dom w Lóderup został sprzedany po jego śmierci. Wallander kilkakrotnie przejeżdżał obok i widział mieszkających tam obcych ludzi. Nigdy się nie zatrzymał. Od czasu do czasu odwiedzał grób ojca, zawsze z niejasnym poczuciem winy. Ale te wizyty z czasem stawały się rzadsze. Uświadomił sobie, że coraz trudniej mu przywołać rysy ojcowskiej twarzy.

Nieżyjący człowiek staje się w końcu człowiekiem, który nigdy nie istniał.

Następny był Svedberg. Kolega z pracy, rok temu bru­talnie zamordowany we własnym mieszkaniu. Wallander myślał wtedy o tym, jak niewiele wie o ludziach, z którymi pracuje. Śmierć Svedberga odsłoniła przed nim strony ży­cia, o jakich mu się nawet nie śniło.

A teraz był w drodze na czwarty pogrzeb, jedyny, na któ­ry właściwie nie musiał jechać.

Zatelefonowała do niego w środę. Wallander miał właś­nie wychodzić z biura. Było późne popołudnie. Rozbolała go głowa od bezowocnego ślęczenia nad materiałem doty­czącym przemytu papierosów ukrytych w tirze na promie do Ystadu. Trop prowadził do północnej Grecji, a następnie się urywał. Wallander nawiązał kontakt z grecką i niemiecką policją. Jednak wciąż nie udawało się schwytać sprawców. Teraz uświadomił sobie, że kierowca, który zapewne nie wiedział, że w przewożonym ładunku znajduje się przemy­cany towar, zostanie skazany na kilkumiesięczne więzienie. Nic gorszego nie nastąpi. Był pewny, że do Ystadu codzien­nie przypływają transporty nielegalnych papierosów. Wąt­pił, żeby kiedykolwiek udało się ukrócić przemyt.

Dodatkowo zatruła mu dzień kłótnia z prokuratorem - zastępcą Pera Akesona, który kilka lat temu wyjechał do Sudanu i wcale nie zamierzał wracać. Kiedy myślał o wy­jeździe Akesona i czytał listy, które ten regularnie do niego

14




pisywał, gryzła go zazdrość. Akeson zdobył się na odwagę i zaczął nowe życie, coś, o czym Wallander tylko marzył. Teraz dobiegał pięćdziesiątki. Zdawał sobie sprawę, chociaż niechętnie się do tego przyznawał, że wszystkie przełomo­we decyzje w życiu ma już za sobą. Na zawsze pozostanie policjantem. Jedyne, co może zrobić, zanim przejdzie na emeryturę, to starać się być jeszcze lepszym śledczym. Ewentualnie przekazać coś ze swojej wiedzy młodszym kolegom. Poza tym nie miał widoków na jakikolwiek punkt zwrotny w życiu. Nie czekał na niego żaden Sudan.

Stał z kurtką w ręce, kiedy zadzwoniła.

Z początku nie wiedział, z kim rozmawia.

Po chwili się zorientował, że to matka Stefana Fredmana. Opadły go myśli i wspomnienia. W ciągu kilku sekund przy­wołał w pamięci zdarzenia sprzed trzech lat.

Wtedy to chłopiec przebrany za Indianina postanowił się zemścić na mężczyznach, którzy doprowadzili do obłę­du jego siostrę i napełnili przerażeniem jego młodszego brata. Jednym z tych, których zabił, był jego własny ojciec. Wallander przypomniał sobie upiorną scenę, kiedy chłopak na klęczkach szlochał nad ciałem martwej siostry. Nie wie­dział, co nastąpiło później. Tyle tylko, że chłopak nie wylą­dował naturalnie w więzieniu, lecz na zamkniętym oddziale psychiatrycznym.

Teraz dzwoniła Aneta Fredman z wiadomością, że Stefan nie żyje. Odebrał sobie życie, skacząc z budynku, w któ­rym był przetrzymywany. Wallander złożył matce wyrazy współczucia i w głębi duszy poczuł smutek. A może raczej uczucie rozpaczliwej beznadziei. Jednak w dalszym ciągu nie rozumiał, w jakim celu kobieta do niego dzwoni. Stał ze słuchawką w ręce i usiłował wywołać w pamięci jej obraz. Dwa lub trzy razy zetknął się z nią na peryferiach Malmó, kiedy poszukiwali Stefana, usiłując pogodzić się z myślą, że sprawcą bestialskich mordów może być czternastoletni chłopak. Pamiętał, że była nieufna i spięta. Miała w sobie

15




jakąś lękliwość, jak gdyby stale obawiała się najgorszego. Okazało się, że miała rację. Wallander przypominał sobie niejasno, że zastanawiał się wtedy, czy nie jest uzależniona od alkoholu lub leków uspokajających. Nie wiedział. I trud­no mu było przywołać w pamięci jej twarz. Głos, który sły­szał w słuchawce, brzmiał obco.

Po chwili wyjaśniła, w jakiej sprawie dzwoni.

Prosiła, żeby Wallander przyjechał na pogrzeb. Nikogo innego nie będzie. Została tylko ona i młodszy bra...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin