Forsyth Frederick - Czysta Robota.pdf

(848 KB) Pobierz
334887500 UNPDF
Frederick Forsyth
CZYSTA ROBOTA
PASTERZ
Przekład: STEFAN WILKOSZ
PIS TREŚCI
Czysta robota (No Comebacks) ....................................... 7
W Irlandii nie ma żmij (There Are No Snakes in Ireland) ........... 29
Cesarz (The Emperor) ............................................... 51
S¹ takie dni... (There Are Some Days...) ............................. 84
Niewypał (Money with Menaces) .................................. 100
Dowód rzeczowy (Used in Evidence) .............................. 117
CZYSTA ROBOTA
Mark Sanderson lubił kobiety. Lubił także krwiste befsztyki z dobrze przyprawioną sałatą.
Zarówno pierwsze, jak i drugie, konsumował z jednakowym apetytem. Kiedy nachodziła go
ochota, telefonował do odpowiedniego dostawcy i zamawiał towar, który przysyłano mu do
wytwornego domku, zbudowanego na dachu dużej kamienicy. Mógł sobie pozwolić na wszystko,
był bowiem multimilionerem i to w funtach szterlingach, a więc w walucie, której wartość, nawet
w dzisiejszych niepewnych czasach, równa się niemal dwóm dolarom.
Jak większość bogatych i możnych ludzi wiódł życie na trzech różnych płaszczyznach. Na jednej
prowadził swoje życie zawodowe i publiczne, był przecież jednym z potentatów londyńskiej City
i to powszechnie znanym i podziwianym. Druga stanowiła jego domenę prywatną, która nie
zawsze pokrywała się z plotkami, jakie na jego temat krążyły. Trzecią wreszcie stanowiło ściśle
prywatne życie, do którego nikt nie miał dostępu.
Pisano o nim w regularnych odstępach czasu na łamach wszystkich dzienników, interesowały się
nim kolumny finansowe i kolumny plotkarskie najrozmaitszych pism, nie mówiąc już o
programach telewizyjnych. Mark Sanderson rozpoczął swoją karierę w późnych latach
pięćdziesiątych w agencji handlu nieruchomościami w centrum Londynu. Miał niewielkie
wykształcenie, które uzupełniał mu niezwykły instynkt i prawdziwy nos do transakcji
inwestycyjnych. W ciągu dwóch lat nauczył się nie tylko wszystkich zasad kupieckiej gry, ale —
co ważniejsze — sposobów legalnego ich obchodzenia. W wieku dwudziestu trzech lat załatwił
w ciągu jednej doby swoją pierwszą samodzielną transakcję. Było nią kupno posiadłości w
dzielnicy St. John's Wood. Zarobił na tym dziesięć tysięcy funtów, po czym założył firmę pod
nazwą Hamilton Holdings, która przez następne czternaście lat miała być jego główną bazą
wypadową. Nazwał ją tak na pamiątkę owej pierwszej transakcji, albowiem nabyta przezeń
wówczas kamienica znajdowała się na Hamilton Terrace. Miał to być ostatni sentymentalny
odruch w jego życiu zawodowym.
Z początkiem lat sześćdziesiątych, po zarobieniu pierwszego miliona, przerzucił się z handlu
nieruchomościami na budownictwo budynków biurowych. W połowie dekady był wart bez mała
dziesięć milionów i rozszerzył granice swojej działalności. Jego mistrzowskie operacje z
dziedziny finansów, bankowości, przemysłu chemicznego, inwestycje w miejscowościach
letniskowych nad Morzem Śródziemnym były równie intratne, jak owa pierwsza transakcja w St.
John's Wood. Opisywała je prasa, ludzie je podziwiali, i akcje dziesięciu przedsiębiorstw
zgrupowanych w Hamilton Holdings stale zwyżkowały na giełdzie.
Na innych stronicach gazet można było znaleźć plotki z życia prywatnego Marka Sandersona.
Pisano o jego wspaniałym apartamencie przy Regent's Park, luksusowej posiadłości w stylu
elżbietańskim w hrabstwie Worcestershire, zamku w dolinie Loary, willi w Cap d'Antibes, o jego
jachcie, rolls-roysie, lamborghini, a także o nie kończącym się korowodzie młodych, kształtnych
gwiazdek filmowych, w których to towarzystwie nieustannie się fotografował. Plotkarskie kąciki
gazet pełne były fascynujących opisów wdzięków dziewczyn wylegujących się w jego
czterometrowym, okrągłym łożu. Jeszcze przed dziesięciu laty zostałby zapewne zrujnowany
opisem sprawy rozwodowej pewnej majętnej gwiazdy filmowej lub procesem o ojcostwo
wytoczonym mu przez pretendentkę do tytułu miss świata. Ale na przełomie lat
siedemdziesiątych skandale te stanowiły raczej świadectwo — tak obecnie pożądane — jego
krzepy. Toteż w kołach towarzyskich londyńskiego West-Endu budziły sensację i podziw. Mark
Sanderson był więc osobistością powszechnie znaną.
Jego tajemne życie było czymś zgoła innym. Można by je określić po prostu jednym słowem:
nuda. Cała ta intensywna aktywność nudziła go śmiertelnie. Ukute niegdyś przez niego
powiedzonko „czegokolwiek Mark zapragnie — Mark dostanie” przemieniło się w kiepski żart.
W wieku trzydziestu lat wyglądał nieźle, pozował na Marlona Brando, był w świetnej formie
fizycznej i bardzo samotny. Zdawał sobie sprawę, że potrzebuje nie setek dziewczyn, ale jednej
jedynej, która dałaby mu dzieci i potrafiła stworzyć domowe ognisko. Rozumiał, że ma małe
szansę znalezienia takiej kobiety, ponieważ wiedział dość dokładnie, jaka powinna być, i żadnej
takiej nigdy w życiu nie spotkał. Jak większość bogatych playboyów, mógł ulec urokom jedynie
takiej
kobiety, której nie imponowałyby ani jego pieniądze, ani pozycja społeczna, ani reputacja. W
odróżnieniu od większości bogatych playboyów, Mark Sanderson zachował wystarczającą
trzeźwość ducha, by móc patrzeć na samego siebie obiektywnie. Ale tylko po kryjomu. Publiczne
przyznanie się do czegoś takiego równałoby się ośmieszeniu.
Był już całkiem pewny, że nigdy owej wymarzonej istoty nie spotka, kiedy tak się właśnie stało.
Było to wiosną, na jakimś balu dobroczynnym, takim co to wszyscy goście nudzą się śmiertelnie,
a dochód ze sprzedaży biletów starcza akurat na bańkę mleka dla dzieci w Bangladeszu. Kobieta
stała po drugiej stronie salonu słuchając monologu jakiegoś niskiego grubasa kurzącego długie
cygaro. Słuchała go z dyskretnym półuśmiechem, z którego nie można było wnioskować, czy
bawi ją anegdotka grubasa, czy też jego błazeńskie wysiłki zajrzenia w głąb jej dekoltu.
Sanderson przedarł się przez tłum i korzystając z pobieżnej znajomości grubego producenta
filmowego, pozwolił się przedstawić dziewczynie, która nazywała się Angela Summers. Dłoń o
wypielęgnowanych paznokciach, którą mu podała, była wąska i chłodna. Na serdecznym palcu
lewej ręki, w której trzymała szklankę ginu z tonikiem, a raczej z samym tonikiem, widniała złota
obrączka. Sandersona bynajmniej to nie zrażało. Kobiety zamężne uważał za równie łatwe do
zdobycia jak panny. Pozbył się filmowca i zaprowadził ją w kąt pokoju, żeby móc spokojnie
porozmawiać. Bliskość kobiety podnieciła go, co było rzeczą normalną, ale wrażenie, jakie
zrobiła na nim, raczej było niezwykłe.
Pani Summers, wysoka i smukła, była piękna i promieniowała spokojem. Mimo obowiązującej w
latach siedemdziesiątych szczupłości sylwetki miała wydatne piersi, wąską talię i solidne biodra.
Błyszczące, kasztanowe włosy ściągała klamra, a ich połysk zdawał się świadczyć o zdrowiu
właścicielki. Miała na sobie prostą, białą suknię, która podkreślała jej złocistą opaleniznę. Nie
nosiła żadnej biżuterii. Oczy lekko podkreśliła ołówkiem, poza tym była bez makijażu, co
wyróżniało ją wśród obecnych w salonie wytwornych pań. Sanderson określił jej wiek na
trzydzieści lat. Jak się później dowiedział, miała trzydzieści dwa.
Sanderson obrał sobie jej opaleniznę za pretekst do rozmowy. Czy nabyła jej w czasie
wiosennych wakacji w górach, czy może na statku, w drodze na Wyspy Karaibskie? Zakładał, że
ona, czy też jej mąż, są wystarczająco zamożni, żeby prowadzić taki sam tryb życia, jak
większość obecnych na balu gości. Okazało się, że obydwa jego przypuszczenia są błędne.
Mieszkała z mężem w domku na wybrzeżu Hiszpanii. Państwo Summers żyli z niewielkich
dochodów przynoszonych przez książki
o ptakach, które pisał jej mąż, oraz z pieniędzy zarabianych przez nią. Udzielała lekcji
angielskiego.
Przyglądając się jej ciemnym oczom i włosom oraz złocistej cerze doszedł do wniosku, że jest
Hiszpanką, ale powiedziała mu, że jest Angielką. Przyjechała w odwiedziny do rodziców
mieszkających w środkowej Anglii, a szkolna koleżanka zaprosiła ją na tydzień do Londynu. Za
kilka dni miała powrócić do Hiszpanii. Rozmawiało się z nią łatwo. Nie schlebiała
Sandersonowi, co mu odpowiadało, nie wybuchała przesadnym śmiechem, kiedy mówił coś
zabawnego.
— Co pani myśli o londyńskiej socjecie? — zapytał ją, kiedy stali opierając się o ścianę i
przyglądając tańczącym parom.
— Przypuszczalnie nie to, co powinnam — odpowiedziała poważnie.
— To same papugi w szklanej klatce — mruknął złośliwie. Uniosła brwi.
— A mnie się zdawało, że Mark Sanderson jest jednym z filarów tej socjety — powiedziała bez
żółci, ale stanowczo.
— Czyżby wieści o mnie docierały aż do Hiszpanii?
— Nawet na Costa Blanca czytamy Daily Express — odpowiedziała spokojnie.
— A w nim dokładne opisy życia i przygód Marka Sandersona.
— Oczywiście — przytaknęła bez wahania.
— Czy robią na pani wrażenie?
— A czy powinny?
— Nie.
— A więc nie robią. — Jej odpowiedź napełniła go dziwnym zadowoleniem.
— To dobrze. Ale czy mogę zapytać, dlaczego? Zastanawiała się przez chwilę.
— To chyba wszystko fałsz — odpowiedziała wreszcie.
— Czy ja też?
Patrzył, jak pod prostą, białą bawełnianą sukienką łagodnie wznoszą się i opadają jej piersi.
Wreszcie spojrzała mu w oczy.
— Nie wiem — odparła z powagą — ale przypuszczam, że gdyby dać panu szansę, mógłby pan
zostać raczej pozytywnym człowiekiem.
Jej słowa wytrąciły go z równowagi.
— Myli się pani — mruknął, ale ona uśmiechnęła się pobłażliwie, jak do małego, krnąbrnego
chłopca.
Po kilku minutach zjawili się jej przyjaciele, przywitali się z Sandresonem i zabrali ją. W drodze
do hallu Mark zaproponował jej szeptem zjedzenie z nim kolacji następnego wieczoru. Od lat
nikogo już tak nie zapraszał. Angela Summers nie wysiliła się na żaden dowcip o tym, jak to
niebezpiecznie jest pokazywać się w jego towarzystwie, ani o tym, że ma nadzieję, iż nie będzie
w pobliżu fotografów. Zastanawiała się przez chwilę i odpowiedziała:
— Dobrze, bardzo chętnie.
Mark myślał o niej przez całą noc. Całkowicie zaniedbał wychudzoną i mizdrzącą się modelkę,
którą poderwał nad ranem w jakimś nocnym lokalu. Wpatrywał się w sufit i widział oczami
wyobraźni połyskujące, kasztanowe włosy, wyobrażał sobie, że leżą na jego poduszce. Pod
palcami czuł miękką, złocistą skórę Angeli. Był pewien, że ich właścicielka śpi spokojnie i cicho,
bo wszystko przecież robiła w taki właśnie sposób. Wyciągnął rękę, żeby popieścić pierś
modelki, ale trafił na wysuszony woreczek przypominający ucho zagłodzonego szczeniaka.
Dziewczyna wydała z siebie cichy jęk, który miał być niby to jękiem rozkoszy. Więc poszedł do
kuchni, zaparzył sobie kawę i usiadł w ciemnej bawialni. Popijając z wolna, przesiedział tam do
świtu, kiedy to drzewa parku oświetlone promieniami słońca wschodzącego hen nad
Zgłoś jeśli naruszono regulamin