Moorcock Michael - Rune Stuff 04 - Rune Stuff.pdf

(509 KB) Pobierz
KSIĘGA PIERWSZA
Kiedy Dorian Hawkmoon, ostatni książę Koln, zerwał Czerwony Amulet z szyi Szalonego Boga i
przejął jego moc, wrócił wraz z Huillamem d'Avercem oraz Oladahnem z Gór do Kamargu, gdzie
hrabia Brass i jego córka Yisselda i wierny przyjaciel, filozof Bowgentle, razem z wszystkimi
mieszkańcami bronili krainy obleganej przez hordy Mrocznego Imperium, którym dowodził zaciekły
wróg Hawkmoona, baron Meliadus z Kroiden. Mroczne Imperium tak bardzo urosło w siłę, że
zagrażało nawet świetnie chronionej prowincji kamarskiej. Gdyby zdobyło ją, Meliadus posiadłby
Yisseldę, pozostałych uśmiercił stosując straszliwe tortury, a cały Kamarg obrócił w proch. Ocalenie
przyniosły potężne siły, zdolne do izolowania fragmentów czasu i przestrzeni, które — uwolnione ze
starożytnej machiny widmowców — pozwoliły ludziom schronić się w innym wymiarze Ziemi. Tym
sposobem uzyskali azyl — sanktuarium w jakimś innym Kamargu, gdzie nie istniało zło i terror
Granbretanu. Wiedzieli jednak, że gdyby krystaliczna maszyna kiedykolwiek uległa zniszczeniu,
natychmiast zostaliby przeniesieni z powrotem do chaosu właściwych im czasu i przestrzeni.
Chwilowo mogli cieszyć się spokojem, ale Hawkmoon coraz częściej zaciskał dłoń na rękojeści swego
miecza, rozmyślając nad losami ich ojczystego świata...
Wielka Historia Magicznej Laski
ROZDZIAŁ I
OSTATNIE MIASTO
Posępni jeźdźcy, zanosząc się kaszlem od gęstego czarnego dymu unoszącego się z doliny, spinali
ostrogami bojowe rumaki, kierując je w górę błotnistego stoku wzgórza.
Zapadał zmierzch, słońce chyliło się ku zachodowi, groteskowo wydłużając ich cienie. W półmroku
zdawało się, że to gigantyczne stworzenia o głowach bestii, a nie ludzie dosiadają koni.
Każdy dźwigał splamioną w bojach chorągiew, każdy miał na sobie wielką, przypominającą kształtem
pysk zwierzęcia maskę z metalu nabijanego drogimi kamieniami i nosił ciężką zbroję ze stali, spiżu i
srebra, ozdobioną herbem swego rodu, pogiętą i zakrwawioną, a w okrytych rękawicami dłoniach
ściskali miecze zbroczone krwią setek pomordowanych niewinnych ludzi.
Sześciu jeźdźców dotarło do szczytu wzgórza, zatrzymało parskające rumaki i wbiło w ziemię
chorągwie, które w ciepłym napływającym z doliny wietrze zatrzepotały niczym skrzydła drapieżnych
ptaszysk.
Maska przedstawiająca wilka zwróciła się ku głowie muchy, małpa spojrzała na kozła, a szczur jak
gdyby wyszczerzył zęby w triumfalnym uśmiechu do psa. Bestie Mrocznego Imperium — każdy był
wodzem wielotysięcznej armii — popatrzyły ponad dolinami i wzgórzami w stronę morza, po czym
skierowały spojrzenia z powrotem na płonące u ich stóp miasto, z którego wciąż dobiegały głośne
wrzaski mordowanych i torturowanych.
Słońce zaszło i zapadła noc, a sprawiające teraz wrażenie jeszcze jaśniejszych ognie zagrały
refleksami na ciemnych metalowych maskach Lordów Granbretanu.
— Cóż, moi panowie — odezwał się baron Meliadus, Wielki Konstabl Zakonu Wilka i Naczelny
Wódz Armii Zdobywców, głębokim, wibrującym i rezonującym pod olbrzymim łbem Wilka głosem.
— Teraz już cała Europa znajduje się pod naszym panowaniem.
Mygel Holst, chudy jak szkielet arcyksiążę Londry, dowodzący Zakonem Kozła, zaśmiał się na głos:
— Owszem, cała Europa. Nie została nawet jedna piędź obcej ziemi. A poza tym należy już do nas
olbrzymia część Wschodu. — Hełm pochylił się w ukłonie wyrażającym satysfakcję, a w rubinowych
oczach odbijających blask płomieni zagrały złośliwe błyski.
— Już wkrótce — mruknął radośnie Adaz Promp, Mistrz Zakonu Psa — cały świat będzie nasz. Cały!
Baronowie Granbretanu, władcy kontynentu, niezrównani stratedzy i rycerze o szaleńczej odwadze,
gardzący własnym życiem, istoty o zepsutych duszach i chorych umysłach, nienawidzący
wszystkiego, czego nie doprowadzili jeszcze do ruiny, dzierżący władzę nie ograniczoną żadnymi
regułami moralnymi, potężni siłą nie opartą na sprawiedliwości, zaśmiali się uradowani, spoglądając
na śmierć ostatniego miasta Europy, które im się opierało. A było to bardzo stare miasto. Nosiło
nazwę Atena.
— Cały świat — rzekł Jerek Nankenseen, Rycerz Zakonu Muchy — z wyjątkiem ukrytego Kamargu...
Baron Meliadus ucichł nagle i wykonał gest, jakby chciał uderzyć swego kompana.
Wysadzana kamieniami owadzia maska Jereka Nankenseena zwróciła się nieco w stronę Meliadusa, a
dobywający się spod niej głos brzmiał niezwykle uszczypliwie:
— Czyż nie wystarcza ci, że się ich pozbyłeś, mój drogi baronie?
— Nie — warknął Mistrz Wilków. — Nie wystarcza.
— Nie mogą nam w żaden sposób zagrozić — mruknął baron Brenal Farnu w szczurzej masce. — Jak
twierdzą
nasi naukowcy, zniknęli w jakimś pozaziemskim wymiarze, w innym czasie i przestrzeni. Nie
możemy ich dosięgnąć, ale też nie są w stanie dosięgnąć nas. Cieszmy się więc sukcesem, porzućmy
smutne myśli o Hawkmoonie i hrabi Brassie...
— Ja nie mogę!
— A może co innego nie daje ci spokoju, bracie baronie? — Jerek Nankenseen wyraźnie drwił z
mężczyzny, który niejednokrotnie był jego przeciwnikiem w morderczych pojedynkach w Londrze. —
Może chodzi ci o tę niedostępną Yisseldę? Czyżby to miłość kierowała tobą, mój panie? Dozgonna
miłość?
Tamten przez dłuższą chwilę nie odpowiadał, jedynie palce zaciśnięte kurczowo na rękojeści miecza
świadczyły o jego furii. Lecz gdy ponownie rozległ się dźwięczny głos, brzmiał już zupełnie
spokojnie, niemal beztrosko:
— Moim motywem jest wyłącznie zemsta, baronie Jereku Nankenseenie...
— Jesteś bardzo porywczym człowiekiem, baronie... — stwierdził oschle Nankenseen.
Meliadus szybkim ruchem schował miecz do pochwy i sięgnąwszy po swoją chorągiew, wyciągnął
drzewce z ziemi.
— Oni znieważyli naszego Króla-Imperatora, nasz kraj, a także mnie. Pojmał tę dziewczynę dla
własnej przyjemności, ale nie będzie mną kierowała żadna miękkość serca ani też żadna słabostka...
— Oczywiście, że nie — mruknął Jerek Nankenseen omalże protekcjonalnym tonem.
— Co się tyczy pozostałych, także dostarczą mi wiele uciechy... w więziennych lochach Londry.
Dorian Hawkmoon, hrabia Brass, filozof Bowgentle, ten nie-człowiek Oladahn z Gór Bułgarskich oraz
zdrajca Huillam d'Averc, oni wszyscy będą cierpieć katusze przez wiele lat. Przysięgam na Magiczną
Laskę!
Za nimi rozległ się jakiś dźwięk. Spojrzeli równocześnie do tyłu i w ciemnościach dostrzegli
zadaszoną lektykę wnoszoną na szczyt wzgórza przez tuzin ateńskich jeńców przykutych łańcuchami
do drągów. W lektyce spoczywał
ekscentryczny Shenegar Trott, hrabia Sussex. Z pogardą odnosił się do noszonych w Granbretanie
masek; skrywał oblicze pod srebrną osłoną, niewiele większą od ludzkiej twarzy, przedstawiającą jego
własne, karykaturalnie zniekształcone rysy. Nie należał do żadnego zakonu, a był tolerowany przez
Króla-Imperatora oraz cały dwór tylko z powodu niewyobrażalnego bogactwa i wręcz nadludzkiej
odwagi na polach bitew. Z pozoru sprawiał wrażenie gnuśnego głupca, nosił bowiem stroje kapiące od
klejnotów i demonstracyjnie okazywał znudzenie. W istocie cieszył się nawet większymi niż Meliadus
względami Króla-Imperatora, gdyż jego rady niemal zawsze okazywały się znakomite. Widocznie
musiał usłyszeć ostatnie słowa, gdyż odezwał się żartobliwym tonem:
— To bardzo niebezpieczna przysięga, mój drogi baronie. Pod każdym względem musi wywrzeć także
wpływ na losy człowieka, który ją składa...
— Miałem tę świadomość, kiedy ją składałem — odparł Meliadus. — Znajdę ich, hrabio Shenegarze.
Proszę się o to nie martwić.
— Przybyłem tu — oświadczył Shenegar Trott — żeby przypomnieć wam, panowie, iż Król-
Imperator niecierpliwi się, by nas zobaczyć i usłyszeć wiadomość, że teraz już cała Europa jest jego
własnością.
— Natychmiast wyruszam do Londry — odparł Meliadus. — Tam będę mógł zasięgnąć rady naszych
magików--naukowców i znaleźć sposób pojmania moich wrogów. Żegnam, panowie.
Ściągnął wodze rumaka, zawrócił konia i ruszył galopem w dół, odprowadzany spojrzeniami
pozostałych.
Zwierzęce maski w słabym blasku ogni obróciły się ku sobie.
— Jego osobliwa mentalność może doprowadzić do zguby nas wszystkich — szepnął któryś z nich.
— Co za różnica? — zachichotał Shenegar Trott. — Jeśli do tej pory my sami zdołamy zniszczyć
wszystko...
Odpowiedział mu głośny, chóralny śmiech, dudniący w głębiach wysadzanych klejnotami hełmów.
Był to śmiech
szaleńców, żywiących równie silną nienawiść do samych siebie, jak i do całego świata.
W tym bowiem tkwiła tajemnica potęgi Lordów Mrocznego Imperium — nie umieli docenić niczego
na Ziemi, nie liczyły się dla nich żadne ludzkie wartości, nie cenili sobie nawet swoich własnych.
Nieustanne podboje, pustoszenie, sianie terroru i przemocy stanowiły ich główną rozrywkę, jedyne
zajęcie na wypełnienie wszystkich dni żywota. Walka była dla nich li tylko najbardziej
satysfakcjonującym sposobem zabicia nudy...
ROZDZIAŁ II
TANIEC FLAMINGÓW
O świcie, kiedy z legowisk pośród trzcin wzbijały się stada gigantycznych szkarłatnych flamingów i
zaczynały wykreślać na niebie figury swych niezwykłych rytualnych tańców, hrabia Brass zwykł
przystawać na brzegu bagnisk i spoglądać ponad taflą wody na dziwne konfiguracje mrocznych lagun
i brunatnych wysepek, które w jego oczach wyglądały na hieroglify jakiegoś pierwotnego pisma.
Zawsze intrygowały go ontologiczne rewelacje, jakie mogły kryć się w tych wzorach; ostatnio zaczął
nawet badać ptaki, trzciny i laguny, mając nadzieję znaleźć klucz do owego tajemnego krajobrazu.
Był przekonany, że ukryty jest w nim jakiś szyfr. Być może tu zawarte zostały odpowiedzi na pytania,
z których sam nawet nie w pełni zdawał sobie sprawę; niewykluczone, że poznałby źródła nękającego
go poczucia narastającego zagrożenia, jakie odczuwał coraz silniej, zarówno psychicznie, jak i
fizycznie.
Wstało słońce, rozjaśniając wody delikatnym światłem. Hrabia Brass usłyszał jakiś dźwięk, odwrócił
się i spostrzegł swoją córkę Yisseldę, złotowłosą madonnę lagun, w powłóczystej błękitnej sukni
sprawiającą wrażenie istoty ponadnaturalnej, która na oklep dosiadała białego rogatego kamarskiego
konia i uśmiechała się tajemniczo, jakby to ona posiadła pewien jemu wciąż wymykający się sekret.
Hrabia, chcąc uniknąć spotkania, uczynił kilka szybkich
kroków wzdłuż brzegu, lecz ona dostrzegła go i skierowała się w tę stronę, machając ręką.
— Ojcze! Wcześnie dziś wstałeś! Ostatnio dzieje się tak coraz częściej.
Hrabia Brass skinął głową, odwrócił się, popatrzył raz jeszcze na wodę i trzciny, a następnie uniósł
wzrok ku tańczącym ptakom, jak gdyby chciał je zaskoczyć i przechytrzyć, poznać w jakimś
instynktownym, wieszczym przebłysku sekret owych niezwykłych, niemal obłąkańczych figur
kreślonych na niebie.
Yisselda zsiadła z konia i stanęła obok niego.
— To nie są nasze flamingi, chociaż tak bardzo podobne — powiedziała. — Czy udało ci się coś
dostrzec? Hrabia wzruszył ramionami i uśmiechnął się do niej.
— Nic. Gdzie podziewa się Hawkmoon?
— W zamku. Śpi jeszcze.
Hrabia Brass mruknął coś i z głośnym klaśnięciem złączył dłonie przed sobą, jakby składał je do
desperackiej modlitwy, po czym zasłuchał się w dobiegające z góry odgłosy ciężkich uderzeń
skrzydeł. Wreszcie rozluźnił się, ujął córkę pod ramię i poprowadził wzdłuż brzegu laguny.
— Wschód słońca — szepnęła. — Taki piękny. Hrabia ze zniecierpliwieniem machnął ręką.
— Ty nie rozumiesz... — rzekł, lecz urwał nagle. Zdał sobie sprawę, że ona nigdy nie spojrzy na ten
krajobraz jego oczyma. Kiedyś próbował go jej opisać, ale szybko straciła zainteresowanie, nie starała
się nawet dostrzec znaczenia tajemnych wzorów, które on widział wszędzie dookoła — na wodzie, w
trzcinach, drzewach, w zachowaniu zwierząt licznie zamieszkujących ten Kamarg, nie mniej licznie,
niż występowały w tamtym Kamargu, jaki porzucili.
Dla niego wszystko to stanowiło kwintesencję porządku, dla niej zaś przedstawiało jedynie przyjemny
widok — coś pięknego, jak sama przyznawała, przez swój pierwotny charakter.
Jedynie Bowgentle, filozof i poeta, jego stary przyjaciel, miał jakieś pojęcie o tym, co naprawdę
zaprzątało głowę
hrabiemu, chociaż i on utrzymywał, że nie jest to wynikiem oddziaływania charakteru krajobrazu, lecz
przejawem szczególnych właściwości umysłu hrabiego Brassa.
— Jesteś wycieńczony i zdezorientowany — powtarzał Bowgentle. — Mechanizm systematyzujący
twego umysłu pracuje zbyt intensywnie, dlatego dostrzegasz w całym otoczeniu przejawy
uporządkowania, które faktycznie są tylko efektem twojego własnego przemęczenia i niepokoju...
Hrabia Brass zwykle zbywał te tłumaczenia kwaśną miną, zakładał spiżową zbroję i wyruszał z zamku
ku niezadowoleniu swych bliskich i przyjaciół. Spędzał wiele godzin badając tę nową krainę, która tak
bardzo podobna była do ojczystego Kamargu, tyle że nie dostrzegało się tu nawet śladów działalności
ludzkiej.
— To człowiek czynu, podobnie jak ja — zwykł mawiać Dorian Hawkmoon, małżonek Yisseldy. —
Obawiam się, że coraz bardziej zamyka się w sobie, szukając jakiegoś ważkiego problemu, w którego
rozwiązanie mógłby się zaangażować bez reszty.
— Ważkie problemy sprawiają wrażenie nierozwiązywalnych — odpowiadał wówczas Bowgentle i
rozmowa dobiegała końca, gdyż Hawkmoon także opuszczał zamek, zaciskając dłoń na rękojeści
miecza.
W całym Zamku Brass, podobnie jak w leżącym u jego stóp miasteczku, wyczuwało się napięcie.
Ludzie chodzili zamyśleni, uradowani skuteczną ucieczką przed terrorem Mrocznego Imperium,
niepewni jednak, czy zdołają na dłużej zapuścić korzenie w tej krainie, tak łudząco podobnej do
porzuconego Kamargu. Na początku, kiedy się tu znaleźli, otoczenie wydawało się im
zniekształconym odbiciem Kamargu i mieniło się wszystkimi kolorami tęczy, te jednakże z upływem
czasu stopniowo, jakby pod wpływem wspomnień ludzi, zmieniały się w naturalne barwy, tak że
obecnie trudno było dostrzec jakąkolwiek różnicę w krajobrazie. Żyły tu stada rogatych koni,
oswajające się łatwo białe bydło oraz szkarłatne flamingi, które można było wytresować jako
skrzydlate wierzchowce, mimo to z umysłów mieszkańców nie znikało poczucie zagrożenia ze
strony Mrocznego Imperium, szukającego sposobu, by dosięgnąć ich nawet w tym wymiarze.
Dla Hawkmoona i hrabiego Brassa — a chyba także i dla d'Averca, Bowgentle'a i Oladahna —
świadomość ta nie wiązała się z tak silnym poczuciem zagrożenia. Chwilami powitaliby z radością
jakąś realną napaść ze świata, z którego uciekli.
Podczas gdy hrabia Brass podziwiał krajobrazy, szukając sposobu przeniknięcia ich tajemnic, Dorian
Hawkmoon wyruszał galopem ścieżkami wzdłuż brzegów lagun w poszukiwaniu wroga, płosząc stada
bydła i koni oraz podnosząc w powietrze ciężkie flamingi.
Pewnego dnia, kiedy wracał na pokrytym pianą rumaku z kolejnej badawczej wyprawy na wybrzeże
niemal fioletowego morza, zwrócił uwagę na flamingi, które zataczały koła na niebie, to wznosząc się
spiralnie w prądach powietrznych, to znów szybując w stronę ziemi. Było popołudnie, a gigantyczne
ptaki wykonywały swój taniec tylko o świcie, doszedł więc do wniosku, że zostały spłoszone i
postanowił poszukać sprawcy.
Skierował konia krętą ścieżką poprzez trzęsawiska, a gdy znalazł się pod stadem latających
flamingów, stwierdził, że zataczają koła nad niewielką wysepką porośniętą gęsto trzcinami. Przyjrzał
się jej uważnie i po chwili odniósł wrażenie, że dostrzega coś między trzcinami — coś błyszczącego
czerwono, przypominającego szaty człowieka.
W pierwszej chwili pomyślał, że to ktoś z miasteczka wybrał się na polowanie na kaczki, ale po chwili
zrozumiał, że w takim wypadku ów człowiek powinien przywitać się z nim, a przynajmniej pomachać
ręką, żeby nie przeszkadzał w łowach.
Zdumiony skierował konia w wodę, dopłynął do wysepki i po chwili znalazł się na grząskim gruncie.
Potężnie zbudowany wierzchowiec zaczął przedzierać się przez morze trzcin, a książę Koln, ponownie
dostrzegłszy przebłyski czerwieni, nabierał pewności, że ukrywa się tu człowiek.
— Halo! — zawołał. — Kto tu jest?!
Nie otrzymał odpowiedzi. Pasmo falujących trzcin świadczyło jednak, że tamten rzucił się do ucieczki
na oślep.
— Kim jesteś?! — krzyknął Hawkmoon, a przez myśl przemknęło mu, że hordom Mrocznego
Imperium udało się w końcu przedostać do nich i że wszędzie w trzcinach czają się żołdacy gotowi do
przypuszczenia ataku na Zamek Brass.
Spiął konia do pościgu za ubranym na czerwono człowiekiem i wkrótce dostrzegł go wyraźnie, kiedy
obcy rzucił się w wody laguny i zaczął płynąć w kierunku brzegu.
— Stój! — zawołał Hawkmoon, lecz płynący nie zareagował.
Ponownie skierował konia w wodę i rumak skoczył, rozbryzgując pianę. Uciekinier wdrapał się na
przeciwległy brzeg, obejrzał, a zobaczywszy Hawkmoona tuż za sobą odwrócił się szybko, wyciągając
błyszczący wąski miecz niezwykłej długości.
Lecz to nie miecz najbardziej zaskoczył księcia Koln, ale wrażenie, iż przeciwnik w ogóle nie ma
twarzy. Pomiędzy długimi, zmierzwionymi i posklejanymi włosami widniała ciemna plama.
Hawkmoon wciągnął głęboko powietrze dobywając miecza. Czyżby był to mieszkaniec tego obcego
świata?
Zeskoczył szybko z konia, kiedy tylko wierzchowiec znalazł się na brzegu, i stanął przed tajemniczym
przeciwnikiem na szeroko rozstawionych nogach, wyciągając przed siebie miecz. Zaśmiał się głośno,
dostrzegłszy, że twarz człowieka skrywa maska z cienkiej skóry o tak wąskich otworach na oczy i
usta, że trudno je było zauważyć z większej odległości.
— Z czego się śmiejesz? — zapytał donośnym głosem zamaskowany mężczyzna, zasłaniając się
mieczem. — Nie masz powodu do śmiechu, mój przyjacielu, ponieważ wkrótce pożegnasz się z
życiem.
— Kimże jesteś? — spytał Hawkmoon. — Na razie dałeś się tylko poznać jako samochwała.
— Jestem z pewnością lepszym szermierzem od ciebie — odparł tamten. — Lepiej poddaj się od razu.
— Żałuję, ale nie mogę uwierzyć na słowo w twoje
umiejętności szermiercze — rzekł z uśmiechem Hawkmoon. — Dlaczego taki mistrz miecza miałby
paradować w łachmanach?
Ostrzem wskazał poplamiony czerwony kaftan obcego oraz spodnie i buty z popękanej skóry; nie miał
nawet pochwy na miecz, nosił go w sznurowej pętli zwieszającej się z konopnego pasa, do którego
przymocowana była także pękata sakwa. Dłonie mężczyzny zdobiły pierścienie ze zwykłego szkła i
masy plastycznej, a jego skóra o ziemistej barwie zdradzała zły stan zdrowia. Był wysoki, lecz żylasty
i wyglądał na wygłodzonego.
— Jesteś żebrakiem, jak sądzę — zauważył ironicznie Hawkmoon. — Gdzie ukradłeś ten miecz,
żebraku?
Obcy sapnął z wściekłości i natarł niespodzianie, po czym błyskawicznie się cofnął. Jego ruchy były
niewiarygodnie szybkie. Hawkmoon poczuł piekący ból na policzku, uniósł dłoń do twarzy i
stwierdził, że krwawi.
— Czy mam cię zadźgać na śmierć? — warknął nieznajomy. — Opuść swój ciężki miecz i poddaj się.
Hawkmoon wybuchnął głośnym śmiechem.
— Świetnie! Wreszcie mam godnego przeciwnika. Nawet nie wiesz, z jaką radością zmierzę się z
tobą, przyjacielu. Wiele czasu minęło, od kiedy moje uszy słyszały brzęk stali! — Jeszcze to mówiąc
natarł na zamaskowanego mężczyznę.
Obcy począł się zaciekle bronić; parując udatnie ciosy wyprowadzał pchnięcia, które Hawkmoonowi z
ledwością udawało się w porę zablokować. Ich stopy zagłębiały się w grząskim gruncie, ale żaden nie
przesunął się nawet o krok — walczyli niespiesznie, z wielką wprawą, rozpoznając w sobie nawzajem
prawdziwych mistrzów fechtunku.
W ciągu godziny wyrównanej walki żaden z nich ani nie otrzymał, ani nie zdołał zadać przeciwnikowi
żadnych ran. Hawkmoon zdecydował się w końcu zmienić taktykę — zaczai powoli wycofywać się z
brzegu w stronę wody.
Sądząc, że książę Koln traci siły, zamaskowany mężczyzna nabrał pewności siebie i natarł z jeszcze
większą szybkością, tak że Hawkmoon musiał skierować całą uwagę na parowanie ciosów.
Książę Dorian udał nagle, że pośliznął się w błocie i przyklęknął na jedno kolano. Obcy skoczył,
chcąc zadać ostateczne pchnięcie, ale miecz Hawkmoona wystrzelił jak błyskawica, uderzając płazem
w nadgarstek przeciwnika. Tamten wrzasnął i wypuścił broń z ręki. Książę poderwał się i
przycisnąwszy miecz obcego butem, skierował zarazem własne ostrze ku jego szyi.
— To sztuczka niegodna prawdziwego szermierza — warknął zamaskowany mężczyzna.
— Łatwo się nudzę — odparł Hawkmoon. — Miałem już dosyć tej zabawy.
— I cóż teraz?
— Jak się nazywasz? — zapytał książę Koln. — Gdy już poznam twoje imię, chciałbym ujrzeć twą
twarz, dowiedzieć się, co tu robisz, a potem, co chyba najważniejsze, usłyszeć, w jaki sposób się tu
dostałeś.
— Moje imię będzie ci znane — rzekł tamten dumnym tonem. — Nazywam się Elvereza Tozer.
— Istotnie jest mi ono znane! — przyznał osłupiały książę Koln.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin