Friedman C.S. - Trylogia Zimnego Ognia 01 - Swit Czarnego Slonca.doc

(2343 KB) Pobierz

 

C.S. Friedman

ŚWIT

CZARNEGO

SŁOŃCA

 

Przełożył:

Zbigniew W. Królicki


Tytuł oryginału:

Black Sun Rising

 

Copyright © 1991 by C. S. Friedman

By arrangement with DAW Books, Inc., New York

 

Copyright for the Polish translation

© 1999 by Wydawnictwo MAG

 

Redakcja:

Urszula Okrzeja

 

Korekta:

Urszula Okrzeja

 

Ilustracja na okładce:

© Michael Whelan /via Thomas Schlück GmbH

 

Redaktor serii:

Andrzej Miszkurka

 

Opracowanie graficzne:

Tomek Kreczmar

 

Skład własny

 

Druk i oprawa:

Drukarnia Delta - Wrocław

0-601 26 99 53

 

 

Wydanie I

 

ISBN 83-87968-65-X

 

Wydawca: Wydawnictwo MAG

ul. Cypryjska 54, 02-761 Warszawa

tel./fax (0-22) 642-45-45 lub (0-22) 642-82-85

e-mail: kurz@mag.com.pl

http://www.mag.com.pl


Tę książkę dedykuję kilku szczególnie drogim mi czytelnikom:

Rickowi Umbaughowi, dzięki któremu powstała;

Kellie Owens, Lindzie Gilbert, Lori Cook,

Davidowi McDonaldowi oraz

Joemu i Reginie Harleyom,

którzy umożliwili jej dokończenie;

Betsy Wollheim, której uwagi są,

jak zawsze, bezcenne.


Autorka pragnie także podziękować następującym osobom za ich rady, inspirację, jak również emocjonalne wsparcie podczas pisania niniejszej powieści: Jeanne Boyle, Adamowi Breslawowi, Christianowi Cameronowi, Tomowi Deitzowi, Nancy Friedman, Bobowi Greenowi, Johnowi Happowi, Delosowi Wheelerowi, Karen Martakos, Robinowi Mitchellowi, Steve'owi Rappaportowi, Yicki Sharp, Mike'owi Stevensowi, Sarah Strickland, Markowi Sunderlinowi i Glennowi Zienowiczowi.


Prolog

Nie wiedziała, dlaczego się boi wrócić do domu.

Miała już zamek w zasięgu wzroku, więc jego bliskość powinna ją uspokoić. Kochała tę staroświecką budowlę, którą zaprojektował jej mąż, i wszystkich, którzy tu mieszkali. Siedziba neohrabiów Merenthy była wspaniałym, alabastrowym pomnikiem marzeń Odnowiciela: wszystkie elementy strzelistego gotyku, które gdzie indziej - na przykład w królewskim pałacu - sprawiały tak przytłaczające wrażenie, tutaj zostały połączone z nieomylnym wyczuciem piękna, będącym dominującą cechą charakteru jej męża. Powstała budowla będąca jednocześnie niebotyczną kaskadą kamiennych łuków i zwieńczeń oraz bardzo przytulnym, wygodnym domem.

Ściągnęła wodze, na moment powstrzymując niekonia i usiłując zgłębić przyczynę swego niepokoju. Jak zawsze, ten trud okazał się bezowocny. Żałowała, że w przeciwieństwie do męża, nie umie nazywać i analizować takich uczuć. On tylko spojrzałby na budynek i rzekł: Tam, widzisz? Demoniaki wcześnie dziś wyleciały i wyczuwasz ich obecność. Albo: Wieczorem zmieniają się prądy, dlatego jesteś niespokojna. A może podałby jakieś inne wyjaśnienie, również wynikające z jego szczególnego daru - potrafił ująć przyczynę niepokoju w krótkie, proste słowa, które wystarczyło zrozumieć i zapomnieć.

Popatrzyła na zachód słońca. Może to zapadający zmierzch był powodem jej zdenerwowania? Zniknęła prażąca biała tarcza, która zsyłała na ziemię rozsądek, a Rdzeń powędrował za nią do jej grobu na zachodzie. Pozostało tylko kilka gwiazd, a wkrótce i te połknie ciemność. Teraz nastanie czas rzeczy, które kryły się przed światłem dziennym, upiornych ludzkich lęków żyjących własnym życiem i przemierzających noc w poszukiwaniu żeru. Spojrzała w niebo i zadrżała. Zniknęły nawet księżyce Erny - dwa już zaszły, a jeden, ten najmniejszy, jeszcze nie wzeszedł. Wkrótce zapadnie najczarniejsza noc, jaką kiedykolwiek widział ten ziemiopodobny świat. Głęboka noc, jak mówił jej mąż. Bardzo rzadkie, niezwykłe zjawisko w świecie leżącym w pobliżu serca galaktyki.

Noc ciemnych mocy.

Łagodnie ponagliła konia, lekko dźgając go piętami w bok, i spróbowała skupić się na rozmyślaniach o rodzinie. Chciała opanować niepokój, który narastał w niej już od prawie godziny, odkąd opuściła domostwo Bellamych. Jej córeczka Alix, zaledwie pięcioletnia, już opanowała podstawy konnej jazdy i z zapałem jeździła na oklep na miniaturowych zamkowych niekoniach, ilekroć pozwalali jej na to rodzice. Dziewięcioletni Tory najwidoczniej odziedziczył po ojcu nienasyconą ciekawość, wiec w każdej chwili mógł się znaleźć w miejscu, w którym go być nie powinno, robiąc coś niezbyt dozwolonego. Eric, najstarszy z nich, dumny z doświadczenia, jakie zdobył w czasie jedenastu lat życia, wypróbowywał swoje umiejętności na zamkowej służbie. Tylko on przejmie je po ojcu, co bardzo mu się przyda, kiedy odziedziczy po nim ziemie i tytuł. Neohrabia samą siłą swojej osobowości odbierał chęć do walki wielu wrogom.

Wracając do jej męża, neohrabiego... Kochała go uczuciem czasem bliskim bólu i podziwiała nie mniej niż ludzie, którymi władał. Był idealistą, który porwał ją i zachwycił swymi marzeniami o Odnowie, a potem usadowił u swego boku, podczas gdy król i Kościół prześcigali się w obsypywaniu go zaszczytami. To ten młody geniusz zmienił wojny Gannonna w zwycięstwa, które pozwoliły zjednoczyć wszystkie krainy ludzi. Z miejscowych zwierząt wyhodował wierzchowce, które prawie niczym nie różniły się od ziemskich koni. Naginał ich ewolucję do swej woli z siłą i konsekwencją, o jakiej inni mogli tylko marzyć. Również jego niekoty uganiały się za miejscowymi gryzoniami z niemal kocim zapałem, ignorując mniej szkodliwe owady, będące ulubionym pożywieniem ich przodków. Obiecywał, że po następnych dwóch generacjach ich futro też będzie wyglądało lepiej, tak samo jak ich zachowanie na polowaniu.

Prawdę mówiąc, uważała, że jeśli do czegoś się zabrał, nie było rzeczy, której nie zdołałby dokonać... I może właśnie to ją przerażało.

Zamkowy dziedziniec był pusty, kiedy nań wjechała, i to było bardzo niepokojące. Zazwyczaj wracała do domu przed zachodem słońca, a dzieci zawsze ją wtedy witały. Wypadały z domu jak stadko podnieconych kociąt, zasypując ją tysiącem pytań i próśb. Słyszała spójrz i widzisz, zanim zdążyła zsiąść z konia. Dzisiaj ich nie było - niepokojąca zmiana - więc, rzucając wodze koniuszemu, z udawaną nonszalancją zapytała, gdzie są dzieci.

- Z ojcem, wasza wysokość. - Przytrzymał niekonia, gdy zsiadała. - Zdaje się, że w podziemiach.

Podziemia. Idąc przez wieczorne cienie do drzwi kasztelu, usiłowała nie okazać, jak bardzo zmroziło ją to słowo. Podziemia... Powtarzała sobie, że tam jest przecież biblioteka męża, kolekcja zabytkowych przedmiotów z Ziemi oraz pracownia, w której studiował swoje zbiory. Nic więcej. A jeśli dzieci są z nim... To dziwne, ale możliwe. W końcu kiedyś odziedziczą zamek i wszystko, co w nim jest. Czy nie powinny zapoznać się z pracą ojca?

Jednak, wchodząc w zimne mury kasztelu, była zmrożona do szpiku kości i tylko świadomość, że ten chłód płynie z jej ściśniętego strachem serca, sprawiła, że oddała płaszcz oraz opończę czekającej w środku służebnej.

- Jest dla pani wiadomość - powiedziała służąca. Wręczyła jej kopertę z grubego welinu, zaadresowaną równym, eleganckim pismem neohrabiego. - Jego wysokość kazał ją pani doręczyć, gdy tylko pani wróci.

Lekko drżącą ręką wzięła od służki kopertę i podziękowała. Nie będę czytać tutaj, postanowiła. W pobliżu był przedsionek, który wydal się jej bardziej odosobnionym miejscem. Dopiero kiedy weszła do środka i starannie zamknęła za sobą grube drzwi z różodębu, wyjęła list i przeczytała skreślone przez męża słowa.

Proszę, przyjdź do mnie - pisał - jak najszybciej. Do pracowni. Nic więcej: tylko wytłoczony na górze herb, a pod spodem zakrętas inicjałów, lecz czytając ten list, wiedziała, że wiele kryje się za tymi słowami... a ona nie potrafi tego pojąć i musi zejść na dół, niczego nie rozumiejąc.

Zerknęła w ogromne kryształowe lustro, przytłaczająco wielkie w komnacie o niskim sklepieniu. Przez chwilę się zastanawiała, czy powinna się przebrać. Jej suknia, o kroju zgodnym ze stylem Odnowy, przez cały dzień zbierała kurz, więc kremowy materiał nabrał lekko rdzawej barwy i był powalany ciemnoczerwoną gliną, ale pobrudził się tylko brzeg sukni, ponieważ jej miękkie wełniane fałdy osłoniła gruba opończa. Almea wyjęła z włosów kilka wsuwek, pozwalając miedzianozłotym lokom opaść na ramiona i piersi. Mąż uwielbiał jej włosy i taki krój sukien; kochał ją, powiedziała sobie, i nigdy nie pozwoliłby, żeby stała się jej krzywda. W końcu poprzestała na przeczesaniu włosów i wilgotnym ręcznikiem wytarła kurz z czoła i twarzy. To wystarczy. Musi wystarczyć, skoro chciał, żeby przyszła do niego natychmiast.

Pełna złych przeczuć zeszła krętymi schodami do podziemi.

W bibliotece nie było nikogo i paliła się tylko jedna świeca. Zapalono ją już dawno temu, pomyślała, widząc ilość stopionego wosku; widocznie hrabia spędził tu większość dnia. Wszystkie cztery ściany były zajęte przez półki z księgami opisującymi historię ludzkości od czasów Pierwszej Ofiary do obecnych. Zapisane drobnymi literami przez osadników, wydrukowane gęstym tuszem w pierwszych drukarniach na Ernie albo mozolnie skopiowane ze świętych tekstów. Kształt liter i styl ilustracji świadczyły, że wywodziły się z prawie zapomnianych okresów dziejów ojczystej planety. Zauważyła skórzane oprawy jego własnego dwunastotomowego traktatu o sztuce wojennej i mniej znane poradniki z dziedziny magii. Tylko...

Nie nazywaj tego magią powiedziałby. Nie jest nią. Fae jest dla tego świata czymś równie naturalnym, jak woda i powietrze na planecie naszych przodków, a dopiero gdy wyzbędziemy się wrodzonych uprzedzeń, nauczymy się ją rozumieć i kontrolować.

A obok tych ksiąg kościelne rękopisy. Wszystko przez nich, pomyślała. To oni do tego doprowadzili, odrzucając go. Przeklęci hipokryci! Ich wiara opierała się w znacznym stopniu na jego filozofii, a siła jego uporządkowanego umysłu nadała kształt ich religijnym marzeniom, przekształcając Kościół dogmatów w coś, co mogło przetrwać - i przewodzić - wieki. Coś, co mogło w końcu ujarzmić fae i przynieść pokój planecie, która rzadko zaznawała czegoś lepszego niż chaos. Jednak jego i ich marzenia znacząco się różniły i ostatnio niewiele brakowało, a otwarcie zostałby wyklęty. Po tym, jak go wykorzystali, aby za nich walczył! - pomyślała gniewnie. Umocnił rolę Kościoła we wszystkich krainach ludzi i utrwalił ich władzę w królestwie ludzkiej wyobraźni... Zatrzęsła się ze złości. To oni go zmienili, powoli, lecz nieuchronnie, to oni zasiali w nim pierwsze ziarna ciemności, jednocześnie odziewając we władzę i zaszczyty. Rycerz Królestwa. Premier Porządku Złotego Plamienia. Prorok Prawa.

I wyklęty czarownik, myślała z goryczą. Skazany na ognie piekielne - prawie - ponieważ chce opanować te siłę, której przez wszystkie te lata nie mogliśmy pokonać. Siłę, która kosztowała nas nasze dziedzictwo, która zabiła naszych przodków... Czy to grzech, wy nadęci dranie? Taki grzech, że musicie wyprzeć się jednego z waszych proroków?

Nabrała tchu w piersi i próbowała ochłonąć. Teraz musi mieć siłę za nich oboje. Siłę, aby pomóc mu wyrwać się z kręgu piekielnych lęków, jeśli go opadną. Mógłby żyć długie lata, nawet narzekając na nową doktrynę Kościoła, ale za to w spokoju. Mógłby tak żyć, gdyby pewnej wiosennej nocy nie zawiodło go jego własne ciało, rozciągając się bezwładnie na ziemi, podczas gdy niewidzialne stalowe kleszcze wyciskały dech z jego płuc, a strudzone serce z trudem usiłowało przetrwać. Później, z wymuszonym spokojem powiedział: Ono było przyczyną, to dziedziczna wada. Jeszcze nie umiem jej usunąć, wykorzystując moją Sztukę, ale znajdę sposób. Jednak Almea wiedziała, że zło już się stało. W wieku dwudziestu dziewięciu lat ujrzał oblicze śmierci, a to zmieniło go na zawsze. Taki obiecujący młody człowiek, żyjący w cieniu własnej śmiertelności...

Drzwi otworzyły się, zanim ich dotknęła. Zobaczyła męża stojącego na tle rzucanego przez lampę blasku. Miał na sobie długą szatę z granatowego jedwabiu, z rozcięciami na bokach ukazującymi szare spodnie i buty z miękkiej skóry. Jego twarz jak zwykle była spokojna i piękna. Szlachetne, delikatne rysy u innego człowieka sugerowałyby zniewieściałość. Wiedziała, że to uroda jego matki, nadająca mężczyźnie niemal nieziemskie piękno, emanująca spokojem, który zaprzeczał wszelkim burzom uczuć, jakie mogły szaleć w jego duszy. Pocałował ją delikatnie, jak oddany mąż, ale wyczuła w nim jakiś chłód, a kiedy odsunął się na bok, żeby ją przepuścić, spojrzała mu w oczy i nagle dostrzegła w nich to, czego najbardziej się obawiała. Teraz nie można mu już było pomóc. Ujrzała coś, czego z pewnością bałaby się dotknąć, obwarowane zrodzonymi z lęku murami, na które nie wedrze się żadna kobieta.

- Dzieci - szepnęła. Mrok panujący w komnacie skłaniał do mówienia szeptem. - Gdzie są dzieci?

- Zaprowadzę cię tam - obiecał. W jego oczach zamigotało coś, co mogło być zarówno bólem, jak i miłością, lecz zaraz zniknęło, pozostawiając tylko chłód. Wziął stojącą na brzegu biurka lampę i skinął na żonę. - Chodź.

Poszła. Przez drzwi znajdujące się na końcu komnaty i wiodące do pracowni. Światło lampy wydobywało z mroku zabytkowe przedmioty z czasów Lądowania, migoczące jak gwiazdy uwięzione w szklanych gablotach. Kawałki nieznanych substancji, służących niegdyś do jakichś tajemniczych celów... Miękki srebrny krążek, który zgodnie z przekazami był książką, chociaż ten fakt oraz sposób jej czytania pozostawały zagadką, jakiej neohrabia jeszcze nie zdołał rozwiązać. Kawałki folii, największy ledwie szerokości jej dłoni, na których podobno mogła pomieścić się cała biblioteka. Maleńki metalowy pajączek wielkości kciuka, który niegdyś służył jako substytut ludzkiego mózgu.

Potem neohrabia otworzył drzwi w przeciwległej ścianie pracowni i nagle poczuła zimny podmuch. Ich spojrzenia spotkały się i w oczach męża ujrzała tylko pustkę, mroczną obojętność, jałową i przerażającą. Uświadomiła sobie, że przekroczył jakąś niewidoczną, niepojętą granicę i spoglądał na nią z otchłani tak głębokiej i ciemnej, że zatracił w niej swoje człowieczeństwo.

- Chodź - szepnął. Poczuła wokół siebie moc fae, popychającą ją naprzód. Poszła za nim. Przez drzwi, które dotychczas musiały być ukryte, gdyż nigdy przedtem ich nie zauważyła. Do jaskini wyrzeźbionej przez wodę w skale, na której siał zamek, po wąskim mostku z błyszczącego kamienia, spinającym jej brzegi. Przeszli po nim, przy wtórze słów, jakie mamrotał, chcąc związać dość fae, by pewnym krokiem mogli przedostać się na drugą stronę. Pod nimi - głęboko w mrocznej otchłani - wyczuła obecność wody i słyszała, jak krople miarowo spadają ze sklepienia do tego niewidocznego jeziora.

Zostaw to, mój mężu! Odrzuć ciemność i wróć do nas: do żony, dzieci i Kościoła. Podejmij swoje sny i miecz wiary, i wróć do światła...

Jednak w dole panowała głęboka noc, równie gęsta jak na powierzchni, a mrok podziemnego świata niechętnie ustępował przed blaskiem niesionej przez neohrabiego lampy i natychmiast zamykał się za ich plecami.

Wyrzeźbiony przez wodę most kończył się szeroką półką skalną. Tam mężczyzna odsunął się na bok i pokazał, żeby Almea szła przodem, przez wąski łuk, w którym ledwie się mieściła. Usłuchała, drżąc. Cokolwiek znalazł w łych ciemnościach, było tu. Czekało na nią. Była tego tak pewna, że musiało to mieć związek z fae. Potem wszedł, unosząc lampę, która oświetliła wnętrze pieczary.

- O mój Boże! Tory...? Alix?

Dzieci leżały skulone pod ścianą, za blokiem topornie ociosanego kamienia, który prawie całkowicie wypełniał niewielką jaskinię. Oboje mieli kredowobiałe twarze i szkliste oczy, wpatrzone w dal. Powoli podeszła do nich, nie chcąc uwierzyć w to, co widzi. Obudź mnie, błagała w myślach, niech to będzie sen, niech to nie będzie prawdą... Jej dzieci. Martwe, Jego dzieci. Spojrzała na męża, w oczy tak zimne, że zwątpiła, czy kiedykolwiek mogły należeć do człowieka. Ledwie zdołała odzyskać głos, ale w końcu szepnęła:

- Dlaczego?

- Potrzebuję czasu - powiedział. W jego głosie usłyszała ból, głęboko zakorzeniony ból, i może też strach? Jednak nie było w nim ani cienia wątpliwości. Ani śladu żalu. Żadnych uczuć, jakie miałby jej mąż. - Czasu, Almeo. I w żaden inny sposób nie mogę go zyskać.

- Kochałeś je!

Pokiwał głową i zamknął oczy. Przez moment - tylko przez moment - zdawał się nad nim unosić duch jego dawnego ja.

- Kochałem - przyznał. - Tak jak kocham ciebie. - Ponownie otworzył oczy i tamten duch zniknął. Popatrzył na nią. - Gdyby było inaczej, nie byłoby w tym mocy.

Chciała krzyczeć, ale głos uwiązł jej w gardle. To koszmar, myślała. Koszmarny sen, więc musisz się zbudzić. Zbudź się! Zbudź!

Delikatnie, lecz stanowczo, podniósł ją i posadził na kamiennym bloku. Opuszczał ją powoli, aż wyciągnęła się na szorstkim głazie. Oniemiała, czuła, jak mocno krępuje jej kończyny, by nie mogła się ruszać. Krzyk narastał jej w gardle - obietnice, argumenty, rozpaczliwe błagania - ale nie była w stanie wydobyć z siebie słowa. Mogła tylko z przerażeniem patrzeć, jak mężczyzna zamyka oczy; w milczeniu obserwować, jak nagina dziką fae do swych celów... szykując się do pierwotnego rytuału Erny. Złożenia ofiary.

W końcu otworzył oczy, które błyszczały, gdy na nią spojrzał. Nie wiedziała, czy to były łzy.

- Kocham cię - powiedział. - Bardziej niż wszystko, prócz samego życia. A nawet je oddałbym kiedyś za ciebie. Jednak dziś już nie. Nie teraz, kiedy pod moimi stopami rozwarli piekielną otchłań i uwięzili mnie w niej tą samą silą, jakiej ich nauczyłem używać... Zbyt wiele modlitw! Za wiele umysłów wyklinających moje dzieło. Ta planeta jest niestała i reaguje na takie rzeczy. Potrzebuję czasu - powtórzył, jakby to wszystko wyjaśniało.

Uniósł długi sztylet, jednocześnie wąską dłonią delikatnie odgarnął jej włosy z czoła.

- Po śmierci czeka cię daleko lepsze życie, niż kiedykolwiek mnie będzie dane - rzekł cicho. - Przepraszam za ból, jaki muszę ci zadać, żeby cię tam posłać. To nieunikniona część tego procesu.

Zdjął dłoń z jej czoła i tuż przed oczami ujrzała błyszczące ostrze.

- Ofiarą nie jest twoje ciało - wyjaśnił. Jego głos rozbrzmiewał zimno w ciemnościach. - Jest nią moje... człowieczeństwo.

Potem opuścił ostrze, a ona odzyskała głos. Zaczęła krzyczeć, wołając jego imię, powtarzając, że go kocha, błagając... Jednak było już za późno, od dawna. Od kiedy zapadła głęboka noc.

Nikt nie słuchał.


Miasto

Cieni


1

Damien Kilcannon Vryce wyglądał na człowieka, który doskonale potrafi sobie radzić w potrzebie i z tego powodu kłopoty zazwyczaj omijały go szerokim łukiem. Miał krepę i muskularne ciało, a na rękach szramy świadczące o tym, że walczył często i dobrze. Bez wysiłku dźwigał na plecach długi miecz w grubej skórzanej pochwie, chociaż smugi kurzu na wełnianej koszuli i błoto, oblepiające buty do konnej jazdy, świadczyły, że przebył długą i ciężką drogę, więc powinien być zmęczony. Jego poznaczona bliznami skóra łuszczyła się, tyle razy tracąc opaleniznę i opalając się ponownie, że teraz sprawiała wrażenie dobrze wyprawionego rzemienia. Ręce, lekko zaciśnięte na grubych skórzanych wodzach, były jeszcze zaczerwienione od mroźnego, suchego wiatru Gór Działowych. Krótko mówiąc, był człowiekiem, którego nie można lekceważyć, a ponieważ złodzieje i zbóje z przedmieść Jaggonath woleli łatwiejsze ofiary, nie zaczepiany minął zatłoczone zachodnie dzielnice i wjechał do centrum miasta.

Jaggonath. Sycił się jego dusznym powietrzem, dźwiękiem tej nazwy, samym faktem jego istnienia. Dotarł tutaj. Nareszcie. Po tylu dniach drogi, że prawie zapomniał, iż ma jakiś cel, że jest coś prócz podróży... A potem nagle wokół wyrosło miasto, najpierw drewniane chaty przedmieść, a potem ceglane budynki i wąskie brukowane uliczki centrum, wznoszącego się kamiennymi łanami ku zamglonemu słońcu. To wystarczyło, aby niemal zapomniał, ile kosztowała go ta podróż i dlaczego wybrali jego, żeby przebył ten szlak.

Do licha, pomyślał cynicznie, nikt inny nie był dość głupi, żeby spróbować. Usiłował wyobrazić sobie kogoś ze starszyzny Ganji, pokonującego długą trasę z zachodu na wschód, przeprawiającego się przez te wszystkie zdradliwe łańcuchy górskie, walczącego z zamieszkującymi je okropnymi bestiami, stawiającego czoło dzikiej fae i wszystkim najgorszym koszmarom, jakie zechciałyby przybrać materialną postać... Jednak oderwane fragmenty tego obrazu, jak brzegi źle zasklepionej przez uzdrowiciela rany, nie chciały się zejść. Och, może i wyruszyliby, gdyby mogli podróżować morzem... To jednak wiązało się z ryzykiem innego rodzaju, a Damien wolał mniej groźne przeszkody, które można pokonać, w przeciwieństwie do częstego na morzach Erny tsunami.

Łagodnie popędzał wierzchowca przez ulice, nie spiesząc się, sprawdzając, gdzie też właściwie się znalazł. Chociaż już zapadała noc, w mieście było tłoczno niczym na targowisku w Ganji w samo południe. Dziwne obyczaje, rozmyślał, jak na ludzi mieszkających tak blisko miejsca, w którym skupiało się zagrożenie. W Ganji sklepikarze zamykaliby sklepy przed nastaniem nocy, już na samą myśl o Rdzeniu kreśląc w powietrzu ochronne znaki. Nadeszła pora, gdy nocami tylko jeden księżyc oblewał światłem stęsknioną ziemię, a niebawem miała zapaść głęboka noc. Wtedy ożywią się wszystkie stwory ciemności, żądne krwi, grzechu, nasienia, rozpaczy - wszystkiego, na czym żerują, a będą szukać zawzięcie. W taki czas tylko głupiec chodziłby nocą bez broni. Albo, rozmyślał Damien, ktoś żyjący tak blisko jądra ciemności, że nieustanne niebezpieczeństwo przytępiło mu zmysły.

Nagle zauważył coś i gwałtownie ściągnął wodze, a jego trzynogi rumak niespokojnie parsknął. Damien zaśmiał się cicho i poklepał go po szyi.

- Nic nam tu nie grozi, stary przyjacielu - rzekł, a po namyśle dodał: - Przynajmniej na razie.

Zsiadł i przeprowadził utrudzone zwierzę przez ulicę, do miejsca, które przykuło jego wzrok. Był to mały sklepik z wąskim daszkiem i markizą, na którą gasnące słońce spływało ognistymi kroplami. Fae Shoppe głosiły złote litery. Mistrzyni wiedzy. Czynne całą dobę.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin