Kołodziejczak Tomasz - Wrócę do ciebie kacie.rtf

(73 KB) Pobierz

Tomasz Kołodziejczak

 

Wrócę do ciebie kacie

 


Kobieta, którą kochał, powoli wstępowała na szafot. Szła dumnie wyprostowana, lekko uśmiechnięta, jej głowę okalały zielone, kiedyś długie, teraz przycięte na linii karku włosy. Widział jej jasną sylwetkę na tle czarnych murów otaczających Plac Sędziów i modlił się o cud. Cud nie mógł nastąpić. Pomocnicy podprowadzili kobietę do pieńka. Kątem oka dostrzegł przesuwające się kamery; wokół siebie słyszał szum podnieconego egzekucją tłumu. Wprawnym, ćwiczonym tysiące razy ruchem sięgnął po przewieszony przez plecy miecz. Za chwilę miał ściąć głowę kobiecie, którą kochał.


1.

 

Był wolnym człowiekiem pośród wolnych ludzi. Lubił to: żyć między nimi i dla nich, czuć ich szacunek – odrobinę strachu, ciekawości, fascynacji. Gdy szedł ulicami, a prawie nigdy nie podróżował inaczej niż pieszo, gdyż tak nakazywała reguła mijali go, oglądając się ukradkiem. Wyglądał dostojnie i poważnie – wysoki młody mężczyzna w czarnej tunice i spodniach, w rękawiczkach i ciężkich, podkutych butach. Tak musiał wyglądać, bo wykonywał Prawo.

Wiedział, że niektórzy go nienawidzą, brzydzą się nim, pogardzają. Nie przejmował się tym. Bo gdy szedł pośród różnobarwnego i różnokształtnego tłumu ludzi o strojach i ciałach ukształtowanych według tysięcznych mód, obyczajów i religijnych nakazów, wiedział, że stanowi symbol jedynej siły łączącej ich wszystkich – Prawa.

Miecz nosił na plecach – srebrna głownia i srebrna klamra pasa przecinającego pierś stanowiły jedyną ozdobę czarnego stroju. Zgodnie z regułą Cechu, miecza nie mógł dotykać nikt prócz niego, Damiena van Dorna, kata miasta Algahara.

Szafot – kanciasta konstrukcja z lśniącego marmuru – stał na Placu Sędziów. Na środku kwadratowego podestu znajdował się czarny walec, nazywany potocznie pieńkiem. Szafot algaharski nie miał zapadni – głowę i korpus ofiary znoszono do ambulansu. Kata odwoziła do domu specjalna kapsuła. Tłum czekał zwykle na ten moment, potem się rozchodził.

Lecz tamtego dnia, cztery lata wcześniej, ceremonia dopiero się zaczynała. Cały Plac Sędziów wypełniali ludzie. Miejsce egzekucji otaczały wysokie ściany z wielkich czarnych bloków. Można się tam było dostać ośmioma bramami, kontrolującymi liczbę ludzi, ich wygląd i stan. Na plac nie mógł dostać się żaden Obcy. Posiadacze wideoskór musieli je wygasić. Zatrzymywano każdego, kto wyglądał na ćpuna, lub wirtuala. Oczywiście, nigdy nie udawało się wybrać wszystkich – lecz jeśli ktoś zachowywał się niewłaściwie, natychmiast zatrzymywały go służby porządkowe. Za znieważanie uroczystości obowiązywały surowe kary. Rzecz jasna, zdarzały się incydenty. Na pole egzekucji przedostawali się naszprycowani faceci, którzy przychodzili na plac trochę pohałasować. Abolicjoniści, próbujący powstrzymać egzekucję, albo przynajmniej zachowywać się na tyle prowokacyjnie, by pokazywano ich potem we wszystkich serwisach wideo. Zboczeńcy, maniacy, religijni fanatycy pragnący przy okazji ceremonii zaspokoić jakieś niepojęte popędy. Nie wszystkich udawało się powstrzymać na czas. Trzy miesiące wcześniej z rąk abolicjonistycznego fanatyka zginął Rodric Gerwolf, kat miasta Bagro. Van Dorn zdawał sobie sprawę, że i jego kiedyś może spotkać ten los. Wypadek Rodrica nie był jedynym tego rodzaju w historii planety. W czasie pierwszych kilkunastu egzekucji van Dorn często przypatrywał się tłumowi, jakby szukając swego zabójcy pośród zgromadzonych na Placu Sędziów ludzi. Potem przestał – koncentrując się zupełnie na tym, co miał do zrobienia.

Teraz czekał.

W czarnym kapturze na głowie, stał na wprost pieńka, chwyciwszy miecz za rękojeść i ostrze. Zielone słońce, gwiazda na Ziemi nazywana Arką, stało w zenicie – egzekucje zawsze planowano na południe. Bolid, w którym przywieziono skazańca, właśnie podjechał do szafotu. Drzwi pojazdu rozsunęły się, dwaj strażnicy wyciągnęli więźnia. Wyprostował się, mrużąc oczy.

Ciekawe, czy oprócz nas dwóch – pomyślał van Dorn – jest na tym placu ktoś jeszcze, kto mruży oczy od słońca...

Niezwykle rzadko spotykało się ludzi bez wszczepów wzrokowych. Tylko reguły cechu Katów zakazywały jakiejkolwiek cyborgizacji.

Van Dorn myślał teraz o zbrodni Abisha, który, zanim został schwytany, zamordował cztery osoby. Kat powinien skoncentrować swe myśli na przestępstwie, poprzez krótką medytację ogarnąć prawdziwy kształt i skutki zbrodni, poczuć strach ofiar, ale i uszanować wolność mordercy dokonującego wyboru swej drogi. Kat Algahary nie był wyłącznie egzekutorem. Był też kapłanem Prawa.

Pomocnicy wprowadzili skazańca na szafot. Jeden odczytał wyrok sądu, a drugi przycisnął głowę Abisha do pieńka. Van Dorn stanął obok, przez chwilę ważył miecz w ręku.

– Jestem egzekutorem prawa – wypowiedział rytualną formułę.

Tłum zamilkł, bo tak nakazywał obyczaj. Tych, którzy go nie przestrzegali, nie wpuszczano więcej na Plac Sędziów.

– Wrócę do ciebie, kacie – wyszeptał Abish i uśmiechnął się.

Słońce zabłysło na opadającym, srebrnym ostrzu miecza. Ciało Abisha osunęło się na podest, chwilę jeszcze drżało, wyrzucając z przeciętej szyi potoki krwi. Głowa przekręciła się twarzą do góry, jakby martwe, otwarte oczy szukały czegoś na szafirowym niebie. Wedle katów z Taraskat oznaczało to nieszczęście.

Sześć godzin później van Dorn stał oparty o kamienny filar, w ręku trzymając szklankę whisky. Spod półprzymkniętych powiek obserwował córkę gospodarza przyjęcia, Gubernatora Algahary, Simeona Rohmera. Sara Rohmer miała na sobie jedną z najpiękniejszych wideoskór, jakie van Dorn kiedykolwiek widział – symulację nocnego nieba obserwowanego z jakiegoś punktu w dysku centralnym galaktyki. Sara poruszała się wdzięcznie i miękko, nie deformowały jej żadne wszczepy czy symbiotyczne wspomagacze. Była prawie naga – zakryła tylko łono i pośladki. Całą resztę jej ciała pokrywała czerń rozgwieżdżonego nieba, rozświetlona tysiącem kolorowych punktów, plam i smug – gwiazd, mgławic, gromad przepływających po brzuchu i plecach dziewczyny, iskrzących się na piersiach, oplatających bose stopy, łydki i uda, migocących na twarzy i wygolonej głowie. Jasne oczy, porcelanowobiałe zęby, różowy język – to jedyne ludzkie barwy, jakie zachowały się na ciele Sary.

– Niezła dupa, wspólniku – skomentował całą rzecz McKelly, szef wydziału specjalnego policji miasta Algahara. McKelly był porządnym człowiekiem, nie aspirującym nigdy do przebywania w tak zwanej elicie towarzyskiej. Trafił do niej i tak dzięki niezwykłej pracowitości, wspartej sporą dawką szczęścia. Zgromadzonym na bankiecie ludziom przyglądał się z lekkim uśmiechem i pobrzmiewającym w głosie pobłażaniem. Do van Dorna nie mówił inaczej jak wspólniku – wszak sam wyłapywał przestępców, którym Damien ścinał potem głowy. Kiedyś to określenie drażniło kata, potem się przyzwyczaił, teraz nawet polubił. W McKellym odnalazł człowieka, z którym mógłby się zbliżyć, zaprzyjaźnić, gdyby tylko zdarzyła się po temu jakaś okazja.

– Do wzięcia – mruknął van Dorn po chwili milczenia. Podobno nie jest głupia.

– Rzadkość – McKelly z uznaniem pokiwał głową i zmienił temat. – Czy wiesz, co to jest dąb?

– Chyba jakiś morski zwierzak...

– Nie, to drzewo jeszcze ze starej Ziemi. Czy wiesz, że posadzono u nas dębowy las, specjalnie, żeby robić beczki?

– Po diabła komu dębowe beczki?

– Ano, żeby whisky miała w czym leżakować. Seagren’s Whisky. Pomyśl sobie, mamy agrokultury, w których możne wyhodować każdą potrawę, jaką tylko ci pieprznięci genetycy potrafią wymyślić. A oni, tu – wskazał palcem na rozmawiających w drugim końcu sali mężczyzn – sadzą na polach drzewa żeby potem móc za bajońskie pieniądze sprzedać oryginalną Seagrens Whisky albo Mum Corden Rouge.

– Znasz się na tym.

– Znam. To, wspólniku, jest uczciwe hobby. Żadnych prochów, fałszywych światów, syntetyków. Czysty, zdrowy alkohol. Pijesz gorzałę i jesteś w niebie.

Mmmm... patrz, płynie do nas.

Sara rzeczywiście skierowała się w ich stronę. Na jej brzuchu rozgorzała złotoczerwona łuna, harmonia świateł zakołysała się razem z jędrnymi piersiami. Córce gubernatora towarzyszył niski mężczyzna w służbowym stroju rządowych informatyków Końcówki neuroprzystawki sterczały mu zza głowy, a policzki porastała kolonia oczyszczających grzybków.

– Witam panów – mapa nieba otworzyła się, odsłaniając śnieżnobiałe zęby („Czy jej język jest rzeczywiście tak różowy czy to tylko kontrast z ciemną twarzą?” – zastanowił się van Dorn). – To nasz nowy gość, informatyk z centrum Tryzuba Olgierd REM.

– Mieliśmy przyjemność – McKelly wyciągnął rękę.

– Pan van Dorn? – informatyk skinął głową w kierunku Damiena.

– Witam – van Dorn pomyślał, że powitanie w sytuacji, w której jedne osoby się znają, a inne nie, to jedna z bardzie, skomplikowanych ceremonii towarzyskich.

– Pewnie zadawano panu to pytanie setki razy – Sara przysunęła się do kata. – Co pan czuje teraz, wieczorem, sześć godził po... – zawiesiła głos, jakby szukając słów.

– Po egzekucji – podpowiedział Damien. – A co czuje pani po dobrze wykonanej pracy?

– No... – zawahała się. Na jej sprężystej skórze wciąż rozgrywał się przyspieszony milionkrotnie dramat wszechrzeczy; teraz można było obserwować zderzenie dwóch spiralnych galaktyk – Zmęczenie i satysfakcję, ale przecież to... jakby... nie to samo...

– Dokładnie to samo. Wątpliwości, o które mnie pani podejrzewa, nie mam. Przemyśleń dotyczących śmierci tych ludzi mojego w niej udziału dokonałem dawno, jakieś dziesięć lat temu.

– Tak, tak... – kiwnęła głową, chyba nie do końca rozumiejąc o co mu chodzi.

– Mój wspólnik zapomniał powiedzieć, że nie jest normalnym człowiekiem – wtrącił się Mc Kelly. – Czubkiem też nie jest – dodał szybko, widząc jej zdziwienie. – W dzieciństwie przechodzimy testy, prawda? Mamy szczególne predyspozycje do uprawiania różnych profesji, także katowskiej. Poczucie obowiązku, wewnętrzna harmonia, opanowanie, wysokie poczuci sprawiedliwości – tylko takim ideałom powierza się tę pracę. Na marginesie dodam, że chcąc zostać policjantem na wysokie stanowisku, trzeba się wykazać co najmniej trzy razy większą dozą poczucia obowiązku i sprawiedliwości, nie wspominają już o wewnętrznej harmonii – McKelly wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Sara skutecznie udawała zainteresowanie jego monologiem. Kiedy skończył, poczuła się zwolniona z obowiązku dalszego wysłuchiwania poważnych treści – uśmiechnęła się znowu, szepnęła „jeszcze o tym porozmawiamy” i odpłynęła ku weselszej części towarzystwa, krokiem falującym i płynnym. Na jej pośladkach pulsował łagodnie kwazar z rozpiętymi w czerni dżetami.

– Niezła dupa, co? – informatyk rozpoczął rozmowę dość bezceremonialnie, jak na osobę nową w towarzystwie. Van Dorn postanowił nie patrzeć na symbiotyczne grzyby porastające jego policzki i wnętrze ust. Cechowe tatuaże na łysej czaszce REMa pulsowały łagodnym światłem. Zwoje zakończonych wtykami kabli, zgodnie z ostatnią modą, tkwiły na czubku głowy informatyka niczym dziwny kok.

– Zaiste, ale pewnie w sieci pływają lepsze? – van Dorn odczytał w głosie McKelly’ego niechęć wobec intruza, który wdarł się do rozmowy o alkoholach i kobietach.

– Pływają – kiwnął głową REM. – Ja nie rozróżniam żywczyków i cybich. Szczerze mówiąc, nie ma dla mnie żadnej różnicy, gdzie jestem, tu czy tam – stuknął palcem we wszczep neuronowy. – Co nie przeszkadza cenić ładnych kobiet.

– Tu i tam – McKelly dotknął palcem czoła.

– I owszem – REM uśmiechnął się, lecz nagle spoważniał. To dobrze, że jesteście razem, panowie. Tak naprawdę przyszedłem na przyjęcie, żeby spotkać właśnie was.

– No bo w zasadzie, po co się ruszać, skoro każde party można sobie urządzić tam – znów przerwał mu McKelly.

– Rzecz jasna – REM był jednym z najcierpliwszych informatyków, jakiego spotkał van Dorn. – Czy mógłbyś wyjąć swój koder.

McKelly spojrzał na niego ze zdziwieniem, sięgnął jednak do kieszeni munduru i wyjął końcówkę kompa.

– Z ekranem – dodał REM. Odwinął z głowy swój kok, podał końcówkę policjantowi. Zmrużył oczy. Fantazyjne plamy na jego czaszce stały się jaskrawoczerwone – znak, że neurokomputer sprzężony z mózgiem REMa pracował.

McKelly podwinął rękaw, odsłaniając pokrywającą nadgarstek folię ekranu. Twarz policjanta zmieniła się – ustąpił wyraz znużenia i irytacji, pojawiło się zdumienie i ciekawość.

Chyba niepokój.

– W porządku – powiedział po chwili i zwrócił się do van Dorna. – Ten człowiek, wspólniku, to nie tylko pracownik Instytutu Tryzuba, ale także przedstawiciel administracji Imperium na Algaharze. To nie jest tajna informacja, ale niekoniecznie trzeba ją rozgłaszać.

– O co chodzi? – spytał van Dorn, odstawiając na stolik szklankę whisky.

– Człowiek, którego ściąłeś dziś na placu – powiedział REM powoli – to Wdowiec. Otrzymaliśmy komunikat z Toforii. Za dwa dni Wdowcy przybędą po ciało Abisha i jego procesor osobowości.

– Wdowiec?

– Tak, van Dorn.

– Dlaczego – głos McKelly’ego stężał – my nic wcześniej o tym nie wiedzieliśmy? Ani sąd? Kto to przegapił?

– Nikt – REM uśmiechnął się. – Abish był obywatelem Imperium. Człowiek w żadnej sytuacji nie musi przyznawać się do swojej wiary. Kult Wdowców ma status religii.

– Powiedział: „Wrócę do ciebie” – mruknął van Dorn.

– Udostępniam wam tę informację, nieoficjalnie, panowie powiedział REM – z tego właśnie powodu, że Abish to psychopata. Waszą planetą żądzą surowe prawa. Centrala uznała, że konflikt prawny między Abishem jako obywatelem Imperium a waszą jurysdykcją może doprowadzić do poważnych następstw.

– Abish to psychopata – jęknął McKelly.

– Właśnie o to chodzi. Nie wiemy, czy tu wróci – a trzeba się liczyć z taką ewentualnością. Może znów zacząć zabijać. Reguła Wdowców jest surowa, silnie akcentuje się w niej element wendety. Jesteś, kacie, jedną z pierwszych osób, którą weźmie na cel...

– „Wrócę do ciebie”, tak powiedział – powtórzył van Dorn.

– To tyle, co miałem wam do przekazania, jako przedstawiciel administracji Imperium. Nie muszę chyba powtarzać, że prosiłbym o dyskrecję... – spojrzał na chcącego coś powiedzieć van Dorna i dodał szybko. – Nie, nie, to nie jest żadne zobowiązanie, McKelly dokładnie wyjaśni prawny aspekt całej sprawy. Aha, byłbym zapomniał, oficjalny raport o sytuacji wysłałem też na Toforię. Może sam Wielki Ojciec zadecyduje o zablokowaniu dalszego rozwoju Abisha, oni dbają o reputację klanu.

– Dzięki – mruknął McKelly. – Odpływasz tu czy tam?

– Tu – uśmiechnął się REM – sporo tu niezłych dup, co?

 

* * *

 

Kobieta, która leżała w łóżku obok van Dorna była znacznie brzydsza od córki gubernatora. Miała sztucznie powiększone oczy, zniekształconą wedle ostatniej mody żuchwę i piersi pokryte żywym tatuażem. Damien zdecydował się spędzić z nią noc, bo nie chciał wracać do domu sam. Ofiarowali sobie dostatecznie wiele czułości i przyjemności, by tego nie żałował. Teraz dziewczyna spała, a on leżał w łóżku, rozważając wszystko, co dziś usłyszał, przeczytał i zobaczył.

Zaraz po rozmowie z Olgierdem REMem, wraz – z McKellym wymknął się z przyjęcia, zabierając ze sobą dwie flaszki whisky Crown Royal. Każda z nich kosztować musiała więcej niż roczne dochody przeciętnego człowieka. Oczywiście, McKelly od razu uraczył Damiena informacją, że procedurę produkcji tej whisky opracowano specjalnie dla jakiegoś króla, jeszcze na Starej Ziemi. Dwie godziny spędzili w biurze policjanta, zbierając i segregując dane o Wdowcach, odpowiednich paragrafach prawa imperialnego i Abishu.

Po pierwszej godzinie i pierwszej flaszce van Dorn pomyślał, że być może z całej tej sytuacji da się wyciągnąć jakąś korzyść – znajdzie się wreszcie pretekst do częstszych kontaktów z McKellym.

Po dwóch godzinach mieli już pełne dossier Abisha, a przynajmniej wszystko to, co dało się oficjalnie wyciągnąć przez policyjne kompy oraz co informatyk McKelly’ego wygrzebał w tajnych danych Wdowca. Nieznana pozostała cała jego przeszłość,, związana z...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin