Idol nastolatek.doc

(822 KB) Pobierz

Meg Cabot
IDOL NASTOLATEK
Przekład
Edyta Jaczewska














Dla Benjamina
Spytaj Annie
Pytaj Annie nawet o najbardziej skomplikowane sprawy dotyczące relacji międzyludzkich. No dalej, śmiało! Każdy list do Annie może zostać opublikowany w ,,Gazecie Liceum Clayton”. Gwarantujemy poufność nazwisk i adresów e - mailowych.

Droga Annie,
Moja macocha ciągle mi powtarza, że wszystko, co lubię, jest niemoralne i, jak tak dalej będzie, po śmierci pójdę do piekła. Uważa, że słuchanie rocka, czytanie fantasy i oglądanie MTV to grzech. Na okrągło mówi, że muzyka, książki i ludzie, których lubię, to wcielenie zła.
Szanuję jej poglądy, ale uważam, że ona też powinna szanować moje. Co o tym sądzisz, Annie?
Grzesznica

Droga Grzesznico,
Powiedz macosze, żeby wyluzowała. TY nie pójdziesz do piekła. Ty już w nim jesteś. A to piekło nazywa się szkoła średnia.
Annie
1
Byłam świadkiem porwania Betty Ann Mulvaney. Jak dwadzieścia trzy inne osoby, które miały łacinę na pierwszej lekcji w Liceum Clayton (ogółem tysiąc dwustu uczniów).
Ale, w przeciwieństwie do całej reszty, tylko ja zrobiłam coś, żeby temu zapobiec. W pewnym sensie. Odezwałam się:
- Kurt, co ty robisz?
Kurt przewrócił oczami i rzucił:
- Wyluzuj, Jen. To tylko dowcip.
Ale, widzicie, to wcale nie było zabawne. Kurt Schraeder zwinął Betty Ann z biurka pani Mulvaney, a potem wcisnął ją do swojego jansporta. Pasmo włosów z żółtawej włóczki utkwiło między ząbkami suwaka. Kurt się nie przejął. Szarpnął zasunął plecak.
Powinnam dodać coś więcej. Na przykład: ,,Odłóż ją na miejsce, Kurt”.
Ale tego nie zrobiłam, bo… Wrócę do tego później. Poza tym wiedziałam, że to przegrana sprawa. Kurt już przybijał piątkę wszystkim swoim kumplom, mięśniakom, którzy siedzą w tylnych ławkach i chodzą na ten przedmiot (po raz drugi, bo mieli już łacinę w trzeciej klasie) w nadziei, że poprawią sobie ocenę z zaliczenia, a nie ze względu na szczególne umiłowanie kultury łacińskiej ani dlatego, że słyszeli, że pani Mulvaney jest znakomitą nauczycielką.
Kiedy po drugim dzwonku weszła pani Mulvaney z kubkiem parującej kawy w ręku. Kurt i jego kolesie ukryli wredne uśmieszki za ćwiczeniówkami Paulus et Lucia.
Jak co rano, pani Mulvaney zanuciła do nas: Aurora interea miseris mortalibus almam extulerat lucem referents opera atque labores (Co znaczy mniej więcej: ,,To kolejny beznadziejny poranek, a teraz zabierajmy się do pracy”), potem sięgnęła po kredę i kazała nam zapisać koniugację gaudeo, gaudere w czasie teraźniejszym.
Nawet nie zauważyła, że Betty Ann zniknęła.
A przynajmniej do trzeciej lekcji, kiedy łacinę ma moja najlepsza przyjaciółka Trina (to skrót od Catrina - ona zawsze twierdzi, że z charakteru w ogóle nie przypomina kotki, chociaż ja niezupełnie mogę się z tym zgodzić). Trina powiedziała, że pani Mulvaney była w połowie omawiania imiesłowu czasu przeszłego, kiedy zauważyła puste miejsce na swoim biurku.
Według Triny pani Mulvaney powiedziała zabawnym wysokim głosem:
- Betty Ann?
Do tej pory oczywiście cała szkoła wiedziała, że Kurt Schraeder upchnął Betty Ann w swojej szafce. Ale i tak nikt nie puścił pary z ust. A to dlatego. Że wszyscy lubią Kurta.
No, to nie do końca prawda. Ale ci, którzy Kurta nie lubią za bardzo się boją, żeby coś powiedzieć, bo Kurt jest przewodniczącym najstarszych klas i kapitanem drużyny futbolowej i mógłby ich zmiażdżyć jednym spojrzeniem, jak Magneto z X - Mena.
No niezupełnie, ale wiecie, o co mi chodzi. Przecież nie wchodzie się w drogę takiemu facetowi jak Kurt Schraeder. Jeśli chce porwać szmacianą lalkę nauczycielki, po prostu mu na to pozwalasz albo jesz drugie śniadanie samotnie, przed szkoła, przy maszcie flagowym, jak Cara Krowa. Chyba że wolisz obrywać po głowie kanapkami.
Kłopot w tym, że pani Mulvaney kocha swoją lalkę. Co roku pierwszego dnia szkoły ubiera ją w głupi kostium cheerleaderki Liceum Clayton, Który jej zrobiła ze ścinków.
A na Halloween wkłada Betty Ann ubranko czarownicy, w komplecie ze spiczastym kapeluszem i maleńka miotłą. A potem, na Boże Narodzenie, przebiera Betty Ann za elfa. Jest też strój na Wielkanoc, ale pani Mulvaney mówi po prostu, że to wiosenna sukienka Betty Ann.
Lalka ma też kapelusz z kwiatami i koszyczek pełen prawdziwych jajek rudzika - prezent pewnie z lat osiemdziesiątych. Wtedy właśnie jakaś pradawna klasa maturalna sprezentowała pani Mulvaney Betty Ann.
Bo tak im było żal pani MUlvaney, która jest naprawdę bardzo, bardzo dobra nauczycielką, ale nie ma własnych dzieci.
A przynajmniej tak się mówi. Nie wiem, czy to prawda, czy nie. Pomijając, że pani M. jest dobrą nauczycielką. Bo jest. No i to, że faktycznie nie ma własnych dzieci.
Ale cała reszta… Nie wiem.
Ale wiem, że oto właśnie zbliża się do końca mój trzeci rok w liceum - Betty Ann, zanim zniknęła, miała na sobie letbi strój: ogrodniczki i słomkowy kapelusz, jak Huck Finn - a ja tu siedzę i zamartwiam się o nią. O głupią lalkę.
- Chyba nic jej nie zrobią co? - spytałam Trine trochę później tego samego dnia, w czasie próby chóru rewiowego.
Trina martwi się, że nie mam na świadectwie wystarczająco wielu zajęć nadobowiązkowych, bo nie lubię robić nic poza czytaniem. Więc mi zaproponowała, żebym razem z nią zapisała się do chóru rewiowego.
Tyle tylko, że Trina trochę przekręciła informacje o tym chórze rewiowym. Okazało się, że to wcale nie jakieś tam zajęcia pozalekcyjne, tylko wielka sprawa - musiałam przejść wstępne przesłuchanie. Nie jestem najlepszą śpiewaczką na świecie, ale oni akurat potrzebowali altów i dostałam się. Bo właśnie śpiewam altem. Alty w zasadzie mruczą tylko la - la - la na jedną nutę, podczas gdy soprany ciągną wszystkie wysokie partie, ze słowami i melodią. Taki układ w sumie bardzo mi odpowiada. Mogę po prostu siedzieć sobie, odwalać la - la - la na jedną nutę i czytać przy tym książkę, bo Karen Sue Walters, sopranistka, która stoi na podium przede mną, ma niesamowicie wielką fryzurę i pan Hall, dyrygent Bardów - tak właśnie, nasz szkolny chór ma nawet własną nazwę - nie widzi, co robię.
Pan Hall każe wszystkim dziewczynom nosić staniki z wkładkami, żebyśmy miały ,,jednolity wygląd” podczas występów - to trochę nie w porządku, ale nieważne. To potem wygląda dobrze na świadectwie. To znaczy, uczestnictwo w chórze. Nie staniki.
Ale nie wiem, czy kiedykolwiek wybaczę Trinie taniec. Poważnie. Musimy tańczyć, śpiewając… No, niezupełnie tańczyć, ale trochę machać rękami. A ja nie jestem największym specjalistą od machania rękami. Nie mam za grosz wyczucia rytmu...
Pan Hall uważa za stosowne wypominać mi to trzy razy dziennie.
- A co, jeśli oni jej obcięli ucho? - szepnęłam do Triny. Musiałam szeptać, bo pan Hall pracował z tenorami kilka rzędów dalej. Szykujemy się do wielkiego międzystanowego konkursu chórów rewiowych, w szkole, która nazywa się Bishop Luers, i pan Hall strasznie się tym przejmuje. Na przykład wrzeszczy na mnie za złe machanie rękami cztery albo nawet pięć razy dziennie, a nie jak zwykle trzy. - A potem wyślą je do pani M. z żądaniem okupu? Nie zrobią tego, prawda? Jak sadzisz? No bo to by było niszczenie cudzej własności.
- O mój Boże - powiedziała Trina. Jest pierwszym sopranem i siedzi obok Karen Sue Walters. Pierwsze soprany, jak zauważyłam, mają nieco przewrócone w głowie. Ale to chyba zrozumiałe, skoro muszą odwalać całą robotę, no wiecie, ciągnąć wszystkie wysokie nuty. - Weź ty się w garść, dobra? To tylko dowcip. Maturzyści co roku jakiś robią. Co się z tobą dzieje? Tamtą głupią kozą tak się nie przejmowałaś.
W zeszłym roku żart maturzystów polegał na tym, że wciągnęli kozę na dach Sali gimnastycznej. Nie bardzo rozumiem, co w tym miało być śmiesznego. Koza mogła przecież doznać poważnych obrażeń.
- No, ale… - Przed oczyma cały czas miałam obraz włosów Betty Ann tkwiących w suwaku. - To jest strasznie nie w porządku. Pani Mulvaney kocha tę lalkę.
- I co z tego? - zapytała Trina. - To tylko lalka.
A właśnie że dla pani Mulvaney Betty Ann to coś więcej niż tylko lalka, jestem tego pewna.
W każdym razie cała ta sprawa tak mnie dręczyła, że po szkole, kiedy dotarłam do redakcji ,,Gazety” - szkolnego pisma, w którym pracuję prawie codziennie, i nie po to, żeby mieć więcej zajęć nadobowiązkowych na świadectwie, ale dlatego, że to lubię - w czasie zebrania redakcyjnego wypaliłam, że ktoś powinien napisać artykuł o porwaniu Betty Ann Mulvaney.
- Artykuł - powtórzyła Geri Lynn Packard. - O lalce.
Przy tych słowach Geri Lynn potrząsnęła puszką dietetycznej coli. Geri Lynn lubi dietetyczną colę bez bąbelków, więc potrząsa puszką, dopóki gaz się nie ulotni, i dopiero pije. Osobiście uważam upodobanie do odgazowanych napojów gazowanych za lekkie dziwactwo, ale to wcale nie jest najdziwniejsza rzecz u Geri Lynn. Otóż ma ona jeszcze zwyczaj rysowania serduszka w kalendarzu za każdym razem, kiedy ze Scottem Bennettem, naczelnym ,,Gazety”, obściskują się w pokoju rekreacyjnym w suterenie domu jej rodziców. Żeby uwiecznić to zdarzenie.
Wiem o tym, bo raz mi pokazała swój kalendarz. Serduszko było chyba na każdej stronie.
W ogóle dziwne, że Geri i Scott są parą. Bo i ja, i chyba wszyscy z redakcji ,,Gazety” - nie wyłączając, jak podejrzewam, samej Geri - spodziewaliśmy się, że w tym roku szkolnym to Geri awansuje na naczelną. No bo Scott przecież przeprowadził się do Clayton dopiero zeszłego lata.
To znaczy, niezupełnie. On kiedyś tutaj mieszkał… Nawet byliśmy razem w piątej klasie podstawówki. Nie żebyśmy wtedy ze sobą rozmawiali, bo w tym wieku nie rozmawia się z przedstawicielami płci przeciwnej. A zresztą Scott nigdy nie był specjalnie rozmowny.
Ale on i ja wypożyczaliśmy te same ,,drętwe” książki ze szkolnej biblioteki. No wiecie, nie jakieś popularno naukowe czytadła, żadne tam biografie Michaela Jordana czy Domek na prerii, ale książki SF albo fantasy, na przykład Kroniki marsjańskie albo Fantastyczną podróż. Bibliotekarka marszczyła brwi, wypisując kartę, a potem mówiła: ,,Jesteś pewna, kochanie, że chcesz wziąć te książki?”, bo one nie należały do lektur przewidzianych dla naszej grupy wiekowej.
Nie żebyśmy też kiedykolwiek o nich ze sobą dyskutowali. Po prostu wiem, że czytał te same książki co ja, tylko stąd, że ile razy niosłam je do wypisania, podpis Scotta widniał tuż nad moim na karcie bibliotecznej.
A potem rodzice Scotta się rozwiedli, a on wyjechał ze swoją mamą i nie widziałam go do ubiegłego lata, kiedy zespół redakcyjny ,,Gazety” przymusowo wysłano na sponsorowany przez szkołę wyjazd motywacyjny z naszym opiekunem, panem Shea, który kazał nam brać udział w grach na zaufanie, żebyśmy nauczyli się pracować zespołowo. Stałam sobie na parkingu i czekałam, aż będę mogła wsiąść do autobusu, który zatrzymał się jakiś samochód, a z niego wysiadł - zgadnijcie kto?
Tak, Scott Bennett. Okazało się, że zdecydował się przez jakiś czas pomieszkać z tatą i podesłał wycinki ze swojej dawnej szkolnej gazety, a pan Shea włączył go do naszego zespołu redakcyjnego.
Scott był o metr wyższy i zrobił się totalnie umięśniony od czasu, kiedy miał jedenaście lat. Ale od razu poznałam, że to ten sam Scott. Bo z plecaka wystawał mu egzemplarz Łowcy snów, którego oczywiście sama zamierzałam przeczytać.
Poza tym Scott już nie był taki zamknięty w sobie. Pod koniec wyjazdu pan Shea poprosił go, żeby został redaktorem naczelnym, bo wykazał się imponującymi zdolnościami przywódczymi. Stworzył też świetny szkic w czasie sesji pisania na tematy dowolne - o tym, jak to był jedynym facetem na lekcjach gotowania, które musiał zaliczyć, kiedy narozrabiał w Milwaukee. Scott wpadł tam w jakieś tarapaty, miał chyba zadatki na młodocianego przestępcę, i władze kazały mu wziąć udział w eksperymentalnym programie dla trudnej młodzieży.
Dali mu wybór: warsztat samochodowy albo lekcje gotowania.
Scott okazał się jedynym facetem w historii programu , który wybrał gotowanie.
W każdym razie w tym szkicu Scott opisał, jak pierwszego dnia lekcji gotowania instruktorka pokazała im kabaczka i powiedziała: ,,Zrobimy z tego zupę”, a on pomyślał sobie, że jak wszyscy inni znani mu dorośli, jest potworną oszustką.
A potem rzeczywiście zrobili zupę z kabaczka, co raz na zawsze odmieniło życie Scotta. Już nigdy więcej nie popadł w tarapaty.
Stwierdził tylko, że został mu jeden problem. Od tamtej pory wiecznie ma ochotę coś ugotować.
Oczywiście szkic Scotta, dobry czy nie, pewnie by mu nie przyniósł stanowiska naczelnego redaktora ,,Gazety”, gdyby na wyjeździe motywacyjnym była Geri Lynn i mogła przypomnieć panu Shea - a niewątpliwie by to zrobiła, bo do nieśmiałych nie należy - że powierzanie Scottowi tak ważnej funkcji jest nie fair. Geri była przecież w maturalnej klasie i zdążyła już zapracować na uznanie, a Scott chodził dopiero do drugiej klasy i ni stąd, ni zowąd pojawił się w Liceum Clayton.
Ale Geri zdecydowała się spędzić lato na obozie dla adeptów dziennikarstwa telewizyjnego w Kalifornii (tak, okazuje się, że istnieje coś takiego, a Geri Lynn całkiem nieźle umie się skumać z gwiazdami show - biznesu, bo zdołała nawet załatwić sobie stypendium na ten obóz), więc na wyjeździe motywacyjnym jej nie było.
Przyjęła jednak decyzję pana Shea ze sporym wdziękiem. Można to takich rzeczy uczą na obozach dla dziennikarzy telewizyjnych. No wiecie, jak z wdziękiem przyjmować porażkę. Na wyjeździe motywacyjnym niczego podobnego się nie uczyliśmy - chociaż mieliśmy niezłą zabawę, nabijając się z pana Shea. Na przykład pan Shea kazał nam wykonać takie ćwiczenia na zaufanie, w których musieliśmy przeprowadzić cały zespół redakcyjny przez kłodę tkwiącą między dwoma drzewami, dwa metry nad ziemią, w środku lasu, tak żeby nikt nie został sam po drugiej stronie (czy ja już mówiłam, że te gry na zaufanie są naprawdę strasznie głupie?). Nie mieliśmy drabiny. Mogliśmy wykorzystywać tylko własne ręce, a wszystko dlatego, iż rzekomo waliła na nas potężna fala masła orzechowego.
Czy ja już mówiłam, że poczucie humoru pana Shea też jest bardzo, bardzo głupie??
W każdym razie wszyscy staliśmy tam i gapiliśmy się na pana Shea jak na idiotę, a on powiedział:
- No co? Nie uciekacie przed falą?
Na co Scott odparł beznamiętnie:
- W sumie, panie profesorze, będzie smaczna.
Wtedy zrozumieliśmy, że Scott ma wszelkie cechy potrzebne redaktorowi naczelnemu. Nawet Geri Lynn - kiedy na początku roku szkolnego połapała się, że straciła funkcję, na której tak bardzo jej zależało - chyba poznała się na ogromnych zdolnościach przywódczych Scotta. A przynajmniej pierwsze serduszko w jej kalendarzu pojawiło się zaledwie tydzień po rozpoczęciu semestru, więc chyba nie chowała do Scotta urazy.
- Moim zdaniem to świetny pomysł - posiedział Scott. No wiecie, żeby napisać artykuł o porwaniu Betty Ann. - To będzie zabawne. Moglibyśmy zrobić taki portret pamięciowy zaginionej, jak te, które wiszą na poczcie. I wyznaczyć w imieniu pani Mulvaney nagrodę.
Geri Lynn przestała potrząsać puszką coli. Kiedy puszka Geri przestaje chlupotać, to znak, że trzeba wiać i kryć się, Bo Geri ma temperament. Pewnie na obozach dla dziennikarzy telewizyjnych nie oferują żadnych szkoleń w zakresie trzymania nerwów na wodzy.
- W życiu nie słyszałam czegoś głupszego - parsknęła. - Nagrodę? Za zwrot lalki?
- Ale Betty Ann to nie jest zwyczajna lalka - odparował Scott. - To coś w rodzaju nieoficjalnej szkolnej maskotki.
Fakt, bo oficjalna szkolna maskotka jest strasznie debilna. Drużyny naszego liceum nazywają się Koguty z Clayton. Żałosny pomysł. Nie, żeby to miało jakieś znaczenie, skoro szkoła i tak przegrywa każdy mecz, niezależnie od dyscypliny sportu.
Ale powinniście zobaczyć kostium koguta! Prawdziwa żenada. O wiele większa, niż mieć maskotkę w postaci szmacianej lalki.
- Moim zdaniem Jen ma nosa - powiedział Scott, ignorując groźną minę Geri. - Kwang, może napiszesz coś na ten temat?
Kwang pokiwał głową i zrobił notatkę w swoim palm pilocie. Ja nie podniosłam oczu znad notatnika z desperacką nadzieją, że Geri się na mnie nie wścieknie. Co prawda niw uważam Geri za swoją najlepszą przyjaciółkę, ale codziennie jemy razem obiad, a poza tym jesteśmy jedynymi dziewczynami w ,,Gazecie” (poza parą pierwszoklasistek, ale one się przecież w ogóle nie liczą) i Geri często mi się zwierza - na przykład z tymi serduszkami… Nie wspominając już o tym, że Scott naprawdę fenomenalnie całuje.
Ach, i o tym, że w niedzielę rano często piecze szarlotkę z kruszonką.
Uwielbiam szarlotkę z kruszonką. Ale Geri Lynn nie tknie jej nawet kijem. Twierdzi, że Scott zużywa kostkę masła do samej kruszonki, i na sam widok ciasta Geri czuje, jak blokują się jej tętnice.
A ponieważ Geri już była wściekła na Scotta, że zgodził się robić coś, co uznała za bzdurę, przydzielenie tematu Kwangowi tylko jeszcze ją rozwścieczyło.
- Na litość boską! - zawołała. - To był pomysł Jen. Czemu nie pozwolisz jej tego napisać? Czemu zawsze podkradasz jej pomysły, a potem dajesz je do napisania innym?
Ogarnęła mnie panika. Spojrzałam na Scotta ostrzegawczo.
Ale on ze stoickim spokojem odpowiedział:
- Jen ma za dużo roboty z układem graficznym.
- Skąd wiesz? - burknęła Geri. - Czy kiedykolwiek ją o to spytałeś?
Wtrąciłam się:
- Nie ma sprawy. Jestem zadowolona ze swojej roli w redakcji.
Geri parsknęła, jakby mi nie uwierzyła.
- Och, przestań.
Nie mogłam powiedzieć, że łamanie stron ,,Gazet” zupełnie mi odpowiada. A to dlatego, że robię dla pisma znacznie więcej.
Ale nikt nie może tego wiedzieć. Poza Scottem i kilkoma osobami z dyrekcji.
Bo w czasie letniego wyjazdu motywacyjnego zdarzyło się coś jeszcze. Pan Shea zapytał mnie , czy nie zechciałabym przyjąć jednej z najbardziej upragnionych - i owianych tajemnicą - posad w redakcji… Tej, która od lat tradycyjnie trafiała się komuś z maturzystów, ale pan She uznał, że ja się do niej szczególnie nadaję, chociaż jestem dopiero w drugiej klasie…
A ja się zgodziłam.

Przepraszam za jakieś błędy (jak będą), następnym razem rozdział drugi
Spytaj Annie
Pytaj Annie nawet o najbardziej skomplikowane sprawy dotyczące relacji międzyludzkich. No dalej, śmiało! Każdy list do Annie może zostać opublikowany w „Gazecie Liceum Clayton”. Gwarantujemy poufność nazwisk i adresów e - mailowych.

Droga Annie,
ratunku] Kocham się w chłopaku, który nie ma pojęcia, ze istnieję. Oczywiście, nigdy go nie spotkałam, bo mieszka strasznie daleko stąd i pracuje w przemyśle rozrywkowym. Ale i tak, kiedy go widzę na wielkim ekranie i patrzę w te niebieskie oczy, wiem, że jesteśmy bratnimi duszami. Czuję, ze długo bez niego nie wytrzymam. Ale nie stać mnie na bilet lotniczy do Los Angeles. Poza tym nie miałabym się tam gdzie zatrzymać. Proszę, pomóż mi wymyślić jakiś sposób, żebym mogła spotkać się z ukochanym, zanim wyjedzie do Nowej Zelandii, gdzie będzie kręcił swój następny film.
Załamana

Droga Załamana,
między uwielbieniem a. prześladowaniem kogoś jest cienka granica, a Twój list brzmi tak, jakbyś miała ją niedługo przekroczył. Daj sobie spokój z marzeniami i zacznij się koncentrować na tym, co ważne: na skończeniu szkoły i dostaniu się na studia.
Poza tym domyślam się, że mówisz o Luke'u Strikerze. Słyszałam, ze on nadal nie doszedł do siebie po aferze z Angelique Tremaine. Więc daj sobie na wstrzymanie,
Annie
2
W sumie nie byłam zdziwiona, kiedy pan Shea poprosił mnie, żebym została nową Annie „Gazety”. To dlatego, że odkąd pamiętam, ludzie przychodzili do mnie ze swoimi problemami. Nie wiem dlaczego. Ja przecież nie mam ochoty wysłuchiwać zwierzeń o życiu miłosnym Geri i Scotta.
Ale najwyraźniej od urodzenia jestem skazana na rolę powiernicy całego świata. Poważnie. Kiedyś myślałam, że mam w środku jakiś dziwaczny magnes, bo gdziekolwiek się ruszyłam, jacyś obcy ludzie podchodzili do mnie, żeby opowiadać z detalami, na przykład o swojej kolekcji młotków albo o chorej fretce.
Ale nie chodzi tylko o przypadkowe obce osoby, jak się okazuje. Wszyscy to robią. Trina pierwsza domyśliła się dlaczego. Zbliżały się jej dwunaste urodziny i obie niedawno dostałyśmy pierwszy okres. Irina zdecydowała się zorganizować swoją imprezę urodzinową w wielkim parku wodnym. Tylko że w dniu imprezy zaczął się mi okres. A obie bałyśmy się tamponów (kiedy masz dwanaście lat, boisz się takich rzeczy; poza tym jeszcze nas wtedy nie oświeciło, żeby kupować te specjalne, dla nastolatek - „Łagodne jak płatki kwiatów i delikatnie różowe!” - i nadal usiłowałyśmy sobie wciskać te wielkie, superchłonne tampony naszych mam i pozwólcie, że wam to powiem - jakoś się w naszym przypadku nie sprawdzały). Więc nie miałam wyjścia i musiałam zostać w domu.
Irina, od której oczekiwałam współczucia, w ogóle mi go nie okazała. Powiedziała:
- A co mnie obchodzi, że ci się ta głupia podpaska wysunie spod kostiumu i odpłynie! Masz przyjść na moją imprezę! Musisz! Jesteś majonezem!
Nie wiedziałam, o czym ona mówi, Ale okazało się, że bardzo chętnie to wyjaśni.
- Bo dzięki tobie wszystko do wszystkiego pasuje - powiedziała mi przez telefon tamtego dnia. - Zupełnie jak majonez. Bez majonezu cała kanapka po prostu się rozpada. Moja impreza też się rozleci, jeśli na nią nie przyjdziesz.
I rzeczywiście tak było. Z jej imprezą. Elizabeth Gertz oskarżyła Kim Doss o papugowanie, bo obie pojawiły się w identycznych czerwonych kostiumach i uczesane we francuski warkocz, a Kim, żeby dowieść, że ma swoje własne pomysły, wepchnęła rywalkę na głębszą część basenu przy ujściu zjeżdżalni i Elizabeth wyszczerbiła sobie ząb na cementowym dnie.
Gdybym tam była, wkroczyłabym do akcji, zanim komuś stałaby się krzywda.
Więc, rozumiecie - to nie był dla mnie wielki szok, kiedy pan Shea wyznaczył mi funkcję Annie. Bo osoba, która ją sprawuje, udziela dobrych rad tym, którzy piszą do „Gazety”. Co ciekawe, porady muszą być zaakceptowane przez szkolną pedagog, panią Kellog.
Co nie jest wcale takie proste. Bo pani Kellog to dziwadło. Ma kota na punkcie jogi, biorytmów i feng shui i ciągle chce, żebym tłumaczyła czytelnikom, że jeśli przesuną lustro w sypialni, tak żeby nie wisiało naprzeciwko okna albo drzwi, to przestaną tracić aż tak dużo karmicznej energii.
Nie żartuję. .
I to jest osoba, która rzekomo ma mi w przyszłości pomóc w wyborze uczelni. Strach się bać.
Ale pani Kellog i ja w sumie całkiem nieźle się dogadujemy. Ja słucham, jak ona przynudza na temat diety makrobiotycznej, a ona zawsze zgadza się wypisać mi zwolnienie, żebym mogła się wymigać od siatkówki na wuefie.
W każdym razie, w tym całym Spytaj Annie chodzi o to, że tożsamość redakcyjnej doradczyni powinna być otoczona wielką tajemnicą, ponieważ Annie nie wolno faworyzować żadnych grup rówieśniczych, jak to nazywa pani Kellog. Na przykład nie może należeć do jakiejś konkretnej paczki, w przeciwnym razie czytelnicy uznają, że nie zrozumie problemów kogoś niepopularnego, takiego jak Cara Krowa, albo mięśniaka, takiego jak Kurt Schraeder.
Poza tym, wiecie, gdyby uczniowie wiedzieli, kim jest Annie, mogliby wcale do niej nie pisać, w obawie, że się domyśli, kto jest autorem listu, a potem to rozpowie. Ludzie zupełnie nie potrafią ukrywać własnej tożsamości, kiedy piszą do Annie. To znaczy, może nawet próbują, ale trafiają się takie osoby jak Trina, która wysyła list do Annie przynajmniej raz w miesiącu i opowiada o tym, co ją teraz gryzie (zwykle chodzi o problemy z Lukiem Strikerem, miłością jej życia). Trina nawet nie usiłuje zmieniać charakteru pisma czy posługiwać się fałszywym adresem e - mailowym.
Kolejnym uzasadnieniem anonimowości Annie jest właśnie to, że wielu powierza jej swoje najintymniejsze, najmroczniejsze sekrety.
Mam zatem w „Gazecie” tę odlotową posadę, ale nikomu nie mogę o niej powiedzieć. Nawet Trinie ani mamie - obie są największymi gadułami w całym stanie Indiana. Muszę po prostu robić swoje i wmawiać wszystkim, że powierzono mi szalenie istotne zadanie opracowywania szaty graficznej gazetki. Hura.
I nie ma sprawy. Ja się nie przejmuję.
Jest okay.
Tyle że wolałabym o tym powiedzieć Geri Lynn. Żeby wreszcie przestała uważać, że Scott mnie wykorzystuje.
W każdym razie jako Annie jestem często wzywana do gabinetu pani Kellog. Wtedy zawsze pyta, czy ktoś napisał jakiś szczególnie niepokojący list czy e - mail.
Czasami to wiem. Czasami nie. Czasem jej mówię. Czasem nie. No bo trzeba szanować czyjeś prawo do prywatności, chyba że, no wiecie, ktoś ma autentycznego świra.
Na szczęście wystarczająco wiele osób chce, żeby pani Kellog i dyrekcja szkoły wiedzieli o ich problemach, więc starzy nie mają zbyt wiele czasu na wtykanie nosa w sprawy tych, którzy sobie tego nie życzą.
Weźmy choćby Carę Schlosburg. Tej pannie jest totalnie obojętne, czy cały świat dowie się o jej kłopotach, Cara pisze listy do Annie na tony. Odpowiadam na wszystkie, chociaż nie drukujemy ich w „Gazecie”, bo nawet gdybyśmy nie zamieścili nazwiska autorki (a podpisuje się zawsze), to i tak każdy by się domyślił. Typowy list wygląda tak:
Droga Annie,
wszyscy mówią na mnie Cara Krowa, chociaż nazywam się Cara Schlosburg, i naśladują, ryk krowy, kiedy ich mijam na korytarzu.
Proszą, pomóż mi, zanim zrobią coś strasznego.
Cara oczywiście jeszcze nigdy niczego strasznego nie zrobiła, a przynajmniej ja nic o tym nie wiem. Kiedyś rozniosła się plotka, że się pocięła. Potem przez trzy dni nie było jej w szkole. Naprawdę się martwiłam, że podcięła sobie żyły. Więc poprosiłam mamę, żeby wybadała sytuację, bo z panią Schlosburg są w tej samej grupie wodnego aerobiku na miejscowym basenie.
Ale okazało się, że Cara sama sobie robiła w domu pedicure i ścięła za dużo skóry z pięt, więc przez jakiś czas nie mogła chodzić.
To właśnie typowy przykład tego, co się przytrafia Carze. Bardzo często.
Podobne historie skłaniają też moją mamę do takich uwag:
- Wiesz, Jen, pani Schlosburg naprawdę martwi się o swoją córkę. Mówi, że Cara bardzo się stara dopasować do grupy, ale nic jej z tego nie wychodzi. Rówieśnicy wciąż się z niej naśmiewają. Może wzięłabyś ją pod swoje skrzydła?
Oczywiście nie mogę powiedzieć mamie, że ja już wzięłam Carę pod swoje skrzydła. Jako Annie.
W każdym razie, kiedy zostałam wezwana do dyrekcji następnego dnia po tym, jak Kurt Schraeder porwał Betty Ann Mulvaney, uznałam, że to ma coś wspólnego z listem od Cary albo, na odmianę, z Betty Ann.
Bo chociaż pani Mulvaney zachowywała się jak zwykle, ignorując całą tę sprawę, widać było, że wgłębi duszy jest jej przykro.
Na przykład zauważyłam, że często spogląda na miejsce, gdzie zawsze na biurku siedziała Betty Ann.
I przed każdą lekcją wygłaszała przerywane chichotami oświadczenie, że jeśli porywacze po prostu zwrócą Betty Ann, nie będzie chowała urazy ani zadawała żadnych pytań. Nawet złapałam Kurta w stołówce i spytałam, czy ma zamiar napisać list z żądaniem okupu, bo doszłam do wniosku, że skoro pani Mulvaney uznaje to wszystko za żart, to może lepiej się po tym poczuje.
Ale Kurt rzucił tylko:
- Co? Jaki list?
Musiałam Kurtowi wyjaśnić, bardzo przystępnie, czym jest list z żądaniem okupu i że ten żart - skoro przecież właśnie o żart mu chodziło, jak założyłam - będzie jeszcze zabawniejszy. Pani Mulvaney otrzyma list z instrukcją. Będzie musiała na przykład odwołać pracę domową zadaną na weekend albo rozdać przed lekcją karmelki, co zagwarantuje bezpieczny powrót Betty Ann.
Kurtowi chyba naprawdę spodobał się ten pomysł. Zupełnie jakby nigdy wcześniej sam na to nie wpadł. On i jego kumple zaczęli przybijać sobie piątkę i wołać:
- Hej! Genialne, człowieku!
Trochę się zaniepokoiłam. No bo ci faceci nie należą do najbystrzejszych owieczek w stadzie. Nie miałam pojęcia, jak to się stało, że Kurta wybrano na przewodniczącego klas maturalnych, ale okazało się, że był jedyną osobą, której się chciało zgłosić swoją kandydaturę.
Więc, żeby się upewnić, czy w ogóle jeszcze mają Betty Ann, spytałam:
- Kurt, nie zrobiłeś chyba niczego głupiego? Na przykład nie wrzuciłeś Betty Ann do jakiegoś kamieniołomu, co?
Kurt spojrzał na mnie jak na wariatkę.
- Do diabła, nie - prychnął. - Nadal ją mam. To żart, kapujesz? Żart maturalny, Jen. Słyszałaś kiedyś o czymś takim?
Nie chciałam, żeby Kurt sobie pomyślał, że nie uważam tego za rewelacyjny dowcip. Powiedziałam więc tylko:
- Tak, doskonały.
Potem złapałam swoje drugie śniadanie i uciekłam.
Więc rozumiecie, dlaczego po wezwaniu do dyrekcji byłam całkiem pewna, że albo Cara znów się zamknęła w jednej z kabin w toalecie, żeby się tam wypłakać, albo wezmą mnie na męki w sprawie miejsca pobytu Betty Ann.
Tak czy inaczej, znalazłabym się w dość niezręcznej sytuacji. No bo nie mogę przecież brać strony dyrekcji w sprawie Betty Ann, mimo że moim zdaniem Kurt postąpił głupio i źle. Ale żart maturalny - nawet jeśli jest debilny - pozostaje żartem maturalnym. Tak jak z wieloma innymi rzeczami w szkole średniej - balem maturalnym i dopingiem przed meczami - krytyka jest źle widziana.
No więc wlokłam się do gabinetu pani Kellog, a po drodze składałam sobie obietnice, że nawet jeśli mnie będą torturować wizją pracy społecznej w sekretariacie przez całe lato, utrzymam język za zębami i nic im nie powiem o Betty Ann. Pani Kellog nie była sama, ale początkowo nie zwróciłam na to uwagi.
Siedział tam też dyrektor Lewis. I wicedyrektorka Lucille Thompson - Soczysta Lucy, jak wszyscy na nią mówią, co jest wredne, ale przewrotnie niezwykle trafne, bo bardziej zasuszonej, przypominającej patyk dyrektorki szkolnej niż Lucille Thompson nie sposób sobie w ogóle wyobrazić.
I był tam jeszcze jeden facet. W takim połyskliwym, szarym garniturze. Powinnam od razu zwrócić na niego uwagę - jaki na to, że przyjechał spoza Clayton, bo pod marynarką nie miał koszuli zapinanej na guziki tylko czarną bawełnianą koszulkę, a tak ubierają się ludzie w Kalifornii albo w Nowym Jorku, ale nie w Indianie - ale za bardzo się martwiłam tym, że zaraz mi się dostanie.
- Pani Kellog, proszę posłuchać - zaczęłam od razu, żeby mieć to jak najszybciej z głowy. - Jeśli chodzi o Betty Ann, to ja nic pani nie mogę powiedzieć. To znaczy, oczywiście widziałam wszystko. Ale nie mogę pani zdradzić, kto zabrał lalkę. Naprawdę nie mogę. Ale on mi obiecał, że Betty Ann nic się nie stanie, a ja się postaram, żeby została zwrócona w jednym kawałku. Tylko tyle mogę zrobić. Przykro mi...
I wtedy zauważyłam tego faceta w T - shircie. Nie wspominając już o doktorze Lewisie i Soczystej Lucy. Głos mi uwiązł w gardle.
Pani Kellog przyszła mi z odsieczą. Chyba się zorientowała, że uleciało ze mnie całe chi na widok doktora Lewisa, Soczystej Lucy i zupełnie nieznanego człowieka.
- Jen, tu nie chodzi o Betty Ann - powiedziała.
- Jeśli panna Greenley wie coś o tej lalce - wtrąciła się Soczysta Lucy z zatroskaną miną - to moim zdaniem powinna nam powiedzieć, Elaine. Pani Mulvaney było bardzo przykro, kiedy dziś rano nikt nie oddał lalki. Rozumiem, że skoro „Gazeta” robi na ten temat artykuł, to najwyraźniej członkowie redakcji coś wiedzą. Skandal, żeby z biurka ginęły rzeczy...
- Zostawmy tę lalkę, Lucillo - powiedział doktor Lewis. Miał na sobie koszulkę polo i spodnie khaki. Zauważyłam na nich plamy po trawie. Chyba go wezwano prosto z pola golfowego. Sprawa musiała więc być poważna. Z powodu byle błahostki nie odciąga się doktora Lewisa od golfa.
- Jane - powiedział - chcieliśmy ci przedstawić... - Jen - poprawiła go pani Kellog.
Tyle że nikt nigdy nie poprawia doktora Lewisa, więc zamrugał, jakby w ogóle nie rozumiał, o co jej chodzi.
- Jane - zaczął. - To jest John Mitchell. John, przedstawiam ci Jane Greenley.
- ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin