Uuk Quality Books
Robin Hobb
Czarodziejski Statek
Przekład: Ewa Wojtczak
Pierwsza część serii „Kupcy i ich Żywostatki”Tom 2
Tytuł oryginału: Ship of MagicRok wydania polskiego: 1999Rok wydania oryginalnego: 1998
Spis treści
Jesień
Rozdział pierwszy W nowej roli
Rozdział drugi Przyjemności Kennita
Rozdział trzeci Malta
Rozdział czwarty Dowody
Rozdział piąty Werbownicy
Rozdział szósty Goście
Rozdział siódmy Spiski i niebezpieczeństwa
Rozdział ósmy Niewolnicy z Jamaillii
Rozdział dziewiąty Kupcy z Deszczowych Ostępów
Rozdział dziesiąty Świecogród
Rozdział jedenasty Dary
Rozdział dwunasty Więźniowie
Rozdział trzynasty Zmienne koleje losu
Rozdział czternasty Marzenia i rzeczywistość
Rozdział piętnasty Bunt i przymierze
Rozdział szesnasty Statki i węże
Rozdział siedemnasty Sztorm
Rozdział osiemnasty Czas porachunków
Rozdział dziewiętnasty Znowu we własnej skórze
Rozdział dwudziesty Piraci i jeńcy
Rozdział dwudziesty pierwszy Ta, Która Pamięta
Rozdział pierwszyW nowej roli
Statek wspiął się na falę. Jego dziób podniósł się, jak gdyby żaglowiec zamierzał się wznieść aż do udręczonego nieba. Sa jeden wie, że wystarczy taki deszcz, by zatopić statek. Przez długą chwilę Althea nie widziała niczego poza niebem, a w kolejnej sekundzie pędzili już na oślep w dół wysokiej, stromej fali aż do głębokiego rowu. Dziewczynie wydawało się, że wpadną w następną wznoszącą się falę, zanurkują i zielona woda zaleje pokład. Uderzenie szarpnęło masztem i reją, do której przylgnęła Althea. Zdrętwiałe palce dziewczyny przesunęły się po mokrym, zimnym materiale żagla. Owinęła wokół stóp linkę brzeżną, napięła mięśnie nóg i chwyciła się mocniej. W tym momencie statek wspiął się na kolejną ścianę wody.
— Ath! Ruszaj się! — Głos dochodził spod nóg Althei. Spojrzała w dół i dostrzegła Rellera. Stary marynarz stał na szczeblach drabinki wantowej i wytrzeszczał na nią oczy, przysłaniając twarz przed wiatrem i deszczem. — Masz kłopoty, chłopcze?
— Nie. Idę — odkrzyknęła. Była zziębnięta, przemoczona i niewiarygodnie zmęczona.
Marynarze, którzy wykonali swoje zadania, zsuwali się po takielunku na pokład. Althea na chwilę przywarła do masztu, a gdy poczuła się wystarczająco silna, również ruszyła w dół. Sztorm nadciągnął na początku jej wachty. Kapitan rozkazał ściągnąć i zwinąć żagle. Najpierw uderzył deszcz, potem zerwał się tak potężny wiatr, że prawie pozrywał liny. Gdy marynarze dotarli na pokład, czekało ich kolejne zadanie — musieli zrefować żagle gniezdne. Sztorm wzmagał się, jak gdyby w odpowiedzi na ich wysiłki. Althea oraz inni marynarze wspinali się po całym takielunku niczym mrówki po pływających gruzach. Wypełniali jeden rozkaz po drugim, zwijając, refując i składając kolejne pasy płótna. Dziewczyna przestała w pewnej chwili myśleć i tylko wypełniała docierające do jej uszu wywrzaskiwane rozkazy. Skupiła się na swoim zadaniu, a jej ręce niemal same pakowały mokre żagle i zabezpieczały je. Zadziwiające, co potrafi robić ciało, mimo iż umysł człowieka drętwieje ze znużenia i strachu. Ręce i stopy Althei funkcjonowały bez zarzutu, niczym świetnie wytresowane zwierzęta, które na przekór żywiołowi postanowiły utrzymać swą bezwolną panią przy życiu.
Powoli dotarła na dół. Większość marynarzy zdążyła się już ukryć pod pokładem. Pytanie Rellera było bardzo uprzejme. Dziewczyna nie wiedziała, dlaczego stary ma na nią oko. Była mu wdzięczna, choć równocześnie czuła się poniżona.
W pierwszych dniach po zaokrętowaniu się na ten statek Althea bardzo się starała wyróżnić. Usiłowała pracować więcej, szybciej i lepiej. Cudownie się czuła, będąc znowu na pokładzie. Nie przeszkadzało jej ani ciągle to samo kiepskie jedzenie, ani przepełnione i cuchnące kajuty, nawet prymitywni towarzysze rejsu. Liczyło się tylko to, iż wróciła na morze, pracowała, i że na końcu podróży dostanie kartę pokładową, którą będzie mogła rzucić Kyle’owi w twarz. Pokaże mu! Tak! A później odzyska statek i jak najszybciej wypłynie nim w rejs.
Miała najlepsze chęci, ponieważ jednak jej nowy „dom” okazał się statkiem rzeźniczo-przetwórczym, prędko uświadomiła sobie własny brak doświadczenia; w dodatku była mała i znacznie słabsza od mężczyzn. Kapitan „Żniwiarza” nie zamierzał szybko przemieszczać się z portu do portu, by dostarczyć towary (tak działo się w przypadku statków handlowych), lecz jego celem było krążenie po wodach w poszukiwaniu łupów. Statek miał o wiele większą załogę niż handlówce tej samej wielkości, gdyż poza marynarzami płynęli nim myśliwi, rzeźnicy, specjaliści od oporządzania skór i pakowania mięsa oraz oleju. Z tego też względu takie statki były bardziej zatłoczone i brudne. Althea starała się pracować prędko i dobrze, lecz sama determinacja nie wystarczała, być zostać najlepszym marynarzem w tym śmierdzącym padliną miejscu. Dziewczyna wiedziała, że od zaokrętowania się na tym statku ogromnie usprawniła swe umiejętności i wytrzymałość, ale zdawała sobie również sprawę z faktu, że nadal nie można by jej nazwać (jak mawiał jej ojciec) „rasowym chłopcem pokładowym”. Szczerze mówiąc, powoli popadała w rozpacz. Po jakimś czasie zapomniała nawet o smutku i niezadowoleniu, a teraz żyła po prostu z dnia na dzień i myślała jedynie o codziennej pracy.
Althea była jednym z trzech „chłopców” na pokładzie statku rzeźniczego. Pozostałym dwóm — młodym krewnym kapitana — wyznaczano łatwiejsze zadania. Obaj usługiwali przy stole kapitańskim i oficerskim i nie raz, nie dwa trafiały im się całkiem przyzwoite resztki ze stołu. Często również pomagali kucharzowi przygotowywać posiłki dla reszty załogi. Najbardziej zazdrościła im okresów, które spędzali pod pokładem, nie dość że poza zasięgiem burz, lecz także blisko ciepłego pieca. Na Altheę, szczuplutkiego „młodzieńca”, spadały wszystkie pozostałe prace chłopca pokładowego. Sprzątała, przynosiła kubły z rozmokłym śniegiem i smołą, a także biegła wszędzie tam, gdzie potrzebowano pomocnika. Musiała przyznać, że nigdy w życiu nie pracowała tak ciężko.
Teraz jeszcze przez moment mocno przytrzymała się masztu, czekając aż przetoczy się kolejna fala. Stąd do kajuty w skrajniku dziobowym poruszała się skokami. Co jakiś czas zatrzymywała się, łapała powietrze i chwytała się lin lub relingu, by woda nie zmyła jej z pokładu. Od kilku dni panowała zła pogoda. Zanim rozpoczął się ten ostatni sztorm, Althea naiwnie wierzyła, że nie może już być gorzej. Doświadczeni marynarze twierdzili, że jesień na Zewnętrznym zawsze się tak objawia. Przeklinali Kanał i krzyczeli do Sa, by zakończył burzę, a równocześnie stale sobie opowiadali o gorszych sztormach, które przetrwali na znacznie podlejszych i słabszych statkach.
— Ath, chłopcze! Ruszaj się szybciej, jeśli chcesz dostać dziś wieczorem jakiś posiłek z kuchni! O ciepłym jedzeniu oczywiście możesz już zapomnieć.
Słowa Rellera miały stanowić pogróżkę, jednak mimo ostrego tonu, stary marynarz stał na pokładzie i bacznie obserwował każdy krok Althei. Później zeszli razem pod pokład, szczelnie zatrzaskując za sobą właz. Dziewczyna zatrzymała się na chwilę, by otrzeć wodę z twarzy i wyżąć gruby warkocz. Potem poszła za mężczyzną w stronę części jadalnej statku.
Jeszcze kilka miesięcy temu nazwałaby to miejsce zimnym, wilgotnym i cuchnącym. Teraz wszakże stanowiło jej przystań, jeśli nie dom. Nie wiał tu wiatr, a żółte światło latarni wyglądało niemal gościnnie i serdecznie. Althea usłyszała odgłosy wydawanego jedzenia — klekot drewnianej chochli w kociołku — i pospieszyła po swoją porcję.
Na pokładzie „Żniwiarza” nie było kwater dla załogi. Każdy mężczyzna znajdował sobie po prostu miejsce do spania i tam się rozkładał. Najatrakcyjniejszych miejsc trzeba było bronić pięściami. Jedno z nich, które najbardziej interesowało marynarzy, znajdowało się w środku ładowni. Tu jeden z chłopców pokładowych przynosił kocioł z jedzeniem i racjonował posiłki pomiędzy schodzących z wachty marynarzy. Stołów nie było, a miejsce do siedzenia stanowiły kufry. Tym, którzy ich nie mieli, pozostawało oprzeć się o wielką beczkę z olejem, jedyny sprzęt w pomieszczeniu. Za talerze marynarzom służyły drewniane deseczki, oczyszczane po posiłku palcami albo chlebem, jeśli go mieli (zwykle jadali suchary). Zwłaszcza podczas sztormu istniała niewielka szansa, że kucharz spróbuje upiec kilka bochnów.
Althea przedarła się przez dżunglę suszących się ubrań. Mokre stroje zwisały ze wszystkich kołków i haków, choć w wilgotnym pomieszczeniu i tak nie schły. Dziewczyna zrzuciła nieprzemakalny, wygrany w zeszłym tygodniu od Oya płaszcz i zawiesiła go na kołku, który nazywała własnym.
Pogróżka Rellera nie była czcza. Zanim Althea podeszła do kotła, stary marynarz już się obsługiwał i jak każdy członek załogi nakładał sobie pełny talerz, nie myśląc o tych, którzy przyjdą po nim. Dziewczyna złapała pustą deseczkę i czekała spokojnie, aż Reller się usunie. Wydawało jej się, że mężczyzna specjalnie się ociąga, starając się skłonić ją do głośnych narzekań, Althea jednak nauczyła się już cierpliwości i nie dawała się sprowokować. Każdy marynarz mógł do woli poszturchiwać chłopca pokładowego. Nie musieli się z tego tłumaczyć i nikt nie zwracał uwagi na jęki poszkodowanego. W obecnej sytuacji lepiej więc było zacisnąć zęby i przyjąć połowę chochli zupy niż protestować, ryzykując zamiast kolacji wytarmoszenie uszu. Reller nadal pochylał się nad kociołkiem i stale dokładał na deseczkę, grzebiąc w resztkach jedzenia. Althea przełknęła ślinę i czekała na swoją kolej.
Kiedy marynarz zobaczył, że dziewczyna zachowuje spokój, lekko się uśmiechnął, po czym powiedział:
— No dalej, chłopcze. Zostawiłem ci kilka większych kawałków na dnie. Wyczyść kocioł, potem odnieś kucharzowi.
Althea wiedziała, że stary wyświadcza jej swego rodzaju przysługę. Mógł wziąć wszystko, poza najgorszymi odpadkami i nikt nawet nie zwróciłby mu uwagi. Zadowolona wzięła kociołek i wycofała się do swojego kąta.
Biorąc pod uwagę okoliczności, miała dobre miejsce. Wcisnęła swój skromny dobytek w narożnik powstały przy zetknięciu się ściany kadłubu z podłogą. Tu rozwiesiła hamak. Żadnemu z marynarzy nie byłoby tu wygodnie, nawet ona sama nie mogła stanąć prosto. Zauważyła, że nikt jej tu nie niepokoi podczas snu; współmieszkańcy nie siadali też obok niej w mokrych od deszczu ubraniach.
Wzięła więc kociołek, usiadła na hamaku w swoim kącie i zabrała się do jedzenia.
Zaczerpnęła łyżką rosołu, który pozostał na dnie kotła i wypiła go. Nie był gorący — właściwie miał postać tłuszczu skrzepłego w małe kleksy pływające w płynie — lecz był cieplejszy niż deszcz na dworze i smakował jej. Reller rzeczywiście zostawił dla niej kilka kawałków o nieokreślonym smaku. Ziemniaki, rzepa, a może niedogotowane kluski ziemistego koloru. Dla Althei nie miało znaczenia, co je. Wyjmowała większe kawałki palcami i zjadała. Na koniec twardymi sucharami wyskrobała resztki do czysta.
Nie przełknęła jeszcze ostatniego kęsa, gdy poczuła ogromne znużenie. Była zziębnięta, mokra i straszliwie obolała. Najchętniej wślizgnęłaby się pod koc, owinęła nim szczelnie i zamknęła oczy. Jednakże Reller kazał jej odnieść kucharzowi kociołek. Dobrze wiedziała, że nie może zasnąć. Nie mogła się wymigać od obowiązku. Pomyślała, że może stary marynarz przymknąłby oko na jej niedopatrzenie, ale jeśli nie... albo gdyby kucharz się poskarżył, oberwałaby. Nie mogła sobie pozwolić na lanie. Jęknęła więc tylko cicho i wyczołgała się z hamaka, przyciskając do piersi kociołek.
Aby dotrzeć do kuchni, musiała przebiec smagany wichrem i deszczem pokład. Pokonała odległość dwoma wielkimi susami, starając się zachować równowagę i utrzymać kociołek. Gdyby wypadł jej za burtę, załoga sprawiłaby jej takie manto, że dziewczyna pożałowałaby, że nie skończyła w wodzie razem z nim.
Kiedy stanęła pod drzwiami kuchni, musiała kopać i walić, bowiem głupi kucharz zamknął się od środka. Wreszcie ją wpuścił, obrzucając gniewnym spojrzeniem. Bez słowa podała mu kociołek i starała się nie patrzeć tęsknie na ogień w palenisku. Osoba faworyzowana przez kucharza mogłaby tu zostać na tyle długo, by się rozgrzać. Marynarz naprawdę uprzywilejowany mógłby nawet powiesić w kuchni koszulę czy parę spodni; na pewno by tu wyschły. Althea bynajmniej nie była pupilka kucharza, gdy tylko oddała mu kociołek, wyprosił ją za drzwi.
W drodze powrotnej źle oceniła odległość. Później obwiniała za ten fakt kucharza, którzy przegonił ją w nieodpowiednim momencie z kuchni. Tak czy owak, sądziła, że uda jej się pokonać pokład jednym susem. Niestety, statek skakał akurat na szalejącej wodzie i dziewczyna poczuła, jak z jej mokrych palców wysuwa się lina, której chciała się przytrzymać. Fala po prostu podcięła Althei nogi i dziewczyna upadła na brzuch. Ślizgając się po pokładzie, kopała i walczyła dziko, próbując się chwycić czegoś palcami rąk i nóg. Oczy i nos zalewała jej woda. Althea nic nie widziała i nie mogła złapać oddechu, by krzyczeć o pomoc. Po długiej jak wieczność chwili uderzyła bokiem głowy w reling. Cios zamroczył ją i ogłuszył. Przez moment obiema rękoma trzymała się tylko kurczowo relingu, leżąc na brzuchu na mokrym pokładzie. Kaskady morskiej wody przelewały się nad nią, a dziewczyna trwała przyciskając się z całych sił do statku. Nie mogła podnieść głowy dostatecznie wysoko, by zaczerpnąć powietrza. Wiedziała także, że jeśli wstanie dopiero wtedy, gdy woda całkowicie spłynie z pokładu, powali ją następna fala. Jeżeli nie podniesie się teraz, nie podniesie się już nigdy. Próbowała się poruszyć, lecz nogi trzęsły jej się jak galareta.
Nagle poczuła silne szarpnięcie do tyłu.
— Zatykasz luki odpływowe! — krzyknął czyjś oburzony głos. Ktoś trzymał Altheę za kark, jak ogłuszonego kociaka. Jej twarz smagał wiatr i szalejący deszcz, zanim wszakże zdołała to sobie uświadomić, miała już tyle wody w ustach i nosie, że zaczęła się krztusić. — Trzymaj się! — usłyszała krzyk mężczyzny, więc owinęła się mocno nogami i ramionami wokół jego ud. Zdążyła szybko nabrać powietrza, po czym uderzyła w nich fala.
Althea poczuła, jak jej ciało drży pod uderzeniem wody i pomyślała, że za chwilę ona i jej towarzysz znajdą się w morzu. Jednak w następnym momencie ściana wody cofnęła się. Mężczyzna dał do zrozumienia, by go puściła, po czym ruszył biegiem po pokładzie, ciągnąc dziewczynę za sobą. Trzymał ją za warkocz i za koszulę. Doholował Altheę do masztu. Gdy dostrzegła znajomą szorstką linę, przylgnęła doń i zaczęła się wspinać. Kolejna fala przetoczyła się pod nimi. Dziewczyna zakrztusiła się, wypluwając nieco morskiej wody. Wydmuchała nos w dłoń, potem strząsnęła z niej wydzielinę. Nabrała powietrza i odezwała się:
— Dziękuję ci.
— Ty głupi, mały szczurze pokładowy! O mało nie zabiłeś nas oboje. — W głosie mężczyzny gniew mieszał się ze strachem.
— Wiem. Przepraszam. — Mówiła głośno, by przekrzyczeć sztorm.
— Przepraszasz? To chyba nie wystarczy. Natrzaskam ci po gębie, może wtedy zrozumiesz swój błąd.
Podniósł pięść, a Althea zasłoniła twarz i czekała na cios. Nie zamierzała się buntować przeciwko zwyczajom panującym na statkach. Po chwili otworzyła oczy, by sprawdzić, dlaczego mężczyzna jej nie uderzył.
W mroku dostrzegła jego twarz. Brashen. Wyglądał na bardziej wstrząśniętego niż wtedy, gdy ratował jej życie.
— A niech cię, mała. Nawet cię nie rozpoznałem.
Nieznacznie wzruszyła ramionami. Nie patrzyła mu w oczy.
Kolejna fala przetoczyła się przez pokład, potem dziób statku zaczął się wznosić.
— No więc, jak się masz? — Brashen mówił cicho, jak gdyby obawiał się, że ktoś podsłucha ich rozmowę. Wszak oficerowie nie mieli zwyczaju odbywać przyjacielskich pogawędek z chłopcami pokładowymi. Kiedy na początku rejsu odkrył, że płyną razem, kazał jej unikać wszelkich kontaktów ze sobą.
— Jak widzisz — odparła cicho Althea, niezadowolona z sytuacji. Nagle znienawidziła Brashena — nie za jakiś jego konkretny gest, lecz dlatego że widzi ją w takim stanie. Ależ musiał nią pogardzać! — Radzę sobie. Dzisiejszy dzień też przeżyję.
— Pomógłbym ci, gdybym mógł. — Z jego tonu wywnioskowała, że nadal się na nią gniewał. — Ale wiesz, że nie mogę. Jeśli będę się tobą interesował, ludzie zaczną coś podejrzewać. Dałem już wszystkim do zrozumienia, że nie obchodzą mnie kontakty z... mężczyznami. — Był jawnie zakłopotany. Althea zastanowiła się nad ironią losu. Trwali przyciśnięci do takielunku na tym podłym statku w samym środku burzy, a ten mężczyzna — który zresztą jeszcze przed chwilą chciał ją stłuc — nie potrafił rozmawiać z nią o sprawach damsko-męskich, ponieważ nie chciał jej zgorszyć. — Na takim statku jak ten każdy przejaw życzliwości z mojej strony wobec ciebie zostanie zinterpretowany w jeden sposób. Potem jakiś marynarz może się tobą również zainteresować. A gdyby się dowiedzieli, że jesteś kobietą...
— Nie musisz się tłumaczyć. Nie jestem głupia — Althea przerwała jego wyjaśnienia. Czyżby Brashen nie rozumiał, z kim jego rozmówczyni dzieli kwaterę?
— Doprawdy? Co więc robisz na tej łajbie? — Ostatnie cierpkie słowa rzucił przez ramię, zeskakując z takielunku na pokład. Zwinny jak kot, szybki jak małpa, prędko dotarł na dziób statku. Althea nadal przywierała do liny i patrzyła za nim.
— To samo co ty — odparła za nim uszczypliwie. Nie miał znaczenia fakt, że Brashen jej nie usłyszał.
Po następnej fali dziewczyna podążyła za jego przykładem, choć nie zeskoczyła ani z takim wdziękiem, ani tak zręcznie. W kilka minut później znalazła się pod pokładem. Wszędzie wokół niej słychać było odgłosy przetaczającej się wody. „Żniwiarz” skakał na falach niczym baryłka. Althea westchnęła ciężko i jeszcze raz starła wodę z twarzy i obnażonych ramion. Wyżęła warkocz, potrząsnęła mokrymi stopami, po czym wsunęła się do swojego narożnika. Przemoczone ubranie ziębiło jej skórę. Przebrała się pospiesznie w strój, który był zaledwie mocno wilgotny, następnie wykręciła koszulę i spodnie, później strząsnęła je i powiesiła na kołku, aby ociekły, wreszcie wyjęła koc. Był mokry i zalatywał pleśnią, lecz co wełna, to wełna — mokra czy nie, dawała ciału nieco ciepła. Zresztą Althea nie miała innego sposobu, by się ogrzać. Owinęła się kocem, skuliła i wpatrzyła w ciemność. Z powodu przysługi Rellera niemal się utopiła i straciła pół godziny, które powinna poświęcić na sen. Z tą myślą zamknęła oczy i próbowała zasnąć.
Mimo iż była tak bardzo znużona, sen nie chciał przyjść. Starała się odprężyć, ale nie potrafiła rozluźnić mięśni zmarszczonego czoła. Uznała, że powodem jej bezsenności jest rozmowa z Brashenem. To, co powiedział, w jakiś dziwny sposób przypomniało jej o sytuacji, w której się znalazła. Na statku często przez kilka dni widywała młodego marynarza jedynie przelotnie i z daleka. Nigdy nie miała dyżuru na jego wachcie; ich drogi i obowiązki rzadko się krzyżowały. A poza Brashenem nic nie przypominało jej o dawnych czasach, dzięki czemu potrafiła żyć z godziny na godzinę i po prostu starać się przetrwać. Całą uwagę poświęcała jedynie swojej roli chłopca pokładowego, a jej myśli nie sięgały dalej niż do następnej wachty.
A dziś... Przejrzała się w twarzy Brashena, a zwłaszcza w jego oczach, które okazały się bardziej okrutne niż jakiekolwiek lustro, i uświadomiła sobie, że młody marynarz po prostu jej żałował. Patrząc w jego oczy, widziała kim się teraz stała i, co gorsza, kim się nie stała, choć powinna była. Dostrzegła w nich także (i było to chyba najbardziej przykre ze wszystkiego) potwierdzenie zdania Kyle’a. Tak, również w opinii Brashena Althea była tylko małą zepsutą pieszczoszką swego ojca, która dla zabawy przyjęła na jakiś czas rolę żeglarza. Dziewczyna przypomniała sobie ze wstydem, jak jeszcze niedawno dumnie skakała po olinowaniu „Vivacii”. Szczerze powiedziawszy, wykonywała to zadanie przeważnie podczas ciepłych, letnich dni, a ilekroć się zmęczyła lub znudziła, mogła po prostu porzucić takielunek i znaleźć sobie przyjemniejsze zajęcie. Spędzenie godziny czy dwóch na splataniu końców liny lub szyciu płótna znacznie się różniło od sześciogodzinnego szaleńczo pospiesznego zszywania rozdartego żagla, który jak najszybciej musiał wrócić na maszt. Matka Althei niepokoiła się w swoim czasie o zgrubienia i szorstkość dłoni córki; teraz ręce dziewczyny były tak stwardniałe i skóra tak gruba, jak niegdyś podeszwy jej stóp, a podeszwy stóp — popękane i czarne.
Ogólnie rzecz biorąc, w marynarskim życiu przeszkadzały jej cechy delikatnej kobietki. Odkryła, że nigdy nie będzie naprawdę dobrym marynarzem, ponieważ niezależnie od tego, jak twarda i wytrzymała się stanie, zawsze będzie jej brakowało typowej dla mężczyzn siły. Aby otrzymać pracę na „Żniwiarzu”, podała się za czternastoletniego chłopca. Gdyby została na statku przez rok, wszyscy wokół zauważyliby, że ich chłopiec pokładowy nie rośnie, nie tężeje i nie staje się silniejszy. Zwolniliby ją i skończyłaby w jakimś dalekim, obcym porcie, bez żadnych perspektyw.
Otworzyła oczy i wpatrzyła się w mrok. Zanim wypłynęli, zamierzała na końcu tego rejsu poprosić o kartę zaokrętowania. Jej plany w tym względzie nie uległy zmianie i sądziła, że prawdopodobnie dostanie kartę, coraz częściej jednakże zastanawiała się, czy ten kawałek skóry z pieczątką statku wystarczy. Posiadałaby wówczas dowód poparcia ze strony jednego kapitana i mogłaby ów dowód wykorzystać, by skłonić Kyle’a do dotrzymania nieprzemyślanej przysięgi. Zaczęła się bać, czy nie byłby to płytki triumf. Karta pokładowa potwierdzi jedynie, że Althea przetrwała rejs, a to jej nie wystarczało. Teraz pragnęła się sprawdzić i dowieść wszystkim — nie tylko swemu szwagrowi — iż dobrze potrafi wykonywać zawód, który sobie wybrała, że jest świetnym żeglarzem, mało tego: że jako kapitan zasługuje na powszechny szacunek. Kiedy rozmyślała nad całą sprawą, uświadamiała sobie, że postąpiła niemądrze. Pomysł, który w Mieście Wolnego Handlu wydawał jej się odważny a nawet zuchwały, teraz uznała za dziecinny i głupi. No bo co takiego zrobiła? Uciekła po prostu na morze, przyjmując pierwszą zaoferowaną jej pracę.
Zapytała siebie o przyczynę takiej decyzji. Dlaczego tak postąpiła? Dlaczego nie udała się na pokład któregoś z innych żywostatków i nie poprosiła o stanowisko majtka? Czy załatwiono by ją odmownie, tak jak twierdził Brashen? A może spałaby teraz na deskach pięknego handlowca pływającego po Kanale Wewnętrznym? Skąd wziął się pomysł zaokrętowania jako osoba anonimowa? Cóż, chciała się sprawdzić nie wspierając się własnym nazwiskiem i ojcowską reputacją. Jakiś czas temu, w letnie wieczory, gdy siadywała po turecku na tyłach sklepu Amber w rodzinnym mieście, szyjąc sobie marynarskie spodnie, pomysł wydawał jej porywający, teraz — jedynie dziecinny.
Amber bardzo jej pomogła. Bez jej pomocy przy szyciu, bez pracy u niej i wspólnych posiłków, Althea nigdy nie zdołałaby zrealizować tego przedsięwzięcia. Nagła przyjaźń od początku intrygowała dziewczynę. Teraz przyszło jej do głowy, że może artystka chciała ją po prostu narazić na niebezpieczeństwo. Althea pogłaskała wiszące na rzemyku jajo węża, które nosiła na szyi. Drewniany wisiorek prawie ogrzał jej palce i dziewczyna potrząsnęła głową w ciemnościach. Nie, nie. Amber była prawdziwą przyjaciółką, jedną z nielicznych, jakie kiedykolwiek miała. Przyjęła ją do siebie na kilka dni pod koniec lata, pomogła jej wykroić i uszyć chłopięcy strój. Co więcej, sama wkładała męskie ubranie i uczyła Altheę, jak poruszają się, chodzą i siadają mężczyźni. Wyjaśniła dziewczynie, że była kiedyś aktorką w małej trupie i grywała zarówno role kobiet, jak i mężczyzn.
„Musisz wydobywać głos z głębi — instruowała Altheę, kłując ją pod żebrami — jeśli już musisz mówić. Staraj się wszakże jak najczęściej milczeć. Nie zdradzisz się wówczas, a mężczyźni szybciej cię zaakceptują. Wszyscy cenią osoby, które potrafią słuchać innych. Bądź dobrym słuchaczem, a ta zaleta skompensuje wszystkie twoje wady”.
Amber nauczyła dziewczynę również owijać piersi, by nie były widoczne (materiał ściągający wyglądał jak dodatkowa koszulka) oraz pokazała Althei, jak składać ciemne skarpety i używać ich jako podpasek w trakcie miesiączki.
„Brudne skarpety zawsze można jakoś wytłumaczyć — powiedziała jej. — Bądź czysta. Pierz swoje ubrania dwukrotnie częściej niż pozostali, a po pewnym czasie ludzie przestaną się dziwić. Naucz się też mniej spać, ponieważ będziesz wstawała przed innymi albo kładła się ostatnia. Musisz się przecież kiedyś myć, a potrzebujesz do tego prywatności. I co najważniejsze, nikomu nie ufaj i z nikim się nie dziel swoim sekretem. Takiej tajemnicy nikt nie dotrzyma. Jeśli choć jeden mężczyzna na pokładzie dowie się, że jesteś kobietą, wkrótce dowiedzą się wszyscy”.
W tej jednej sprawie Amber prawdopodobnie się myliła. Brashen wiedział, kim jest i nie zdradził jej. Przynajmniej do tej pory, powiedziała sobie Althea zgryźliwie. Uśmiechnęła się z goryczą.
Na swój własny sposób, Brashenie — pomyślała — postępuję zgodnie z twoją radą. Narodziłam się ponownie jako chłopiec. I nie nazywam się Vestrit.
* * *
Brashen leżał na swojej koi i wpatrywał się w przeciwległą ścianę, która znajdowała się bardzo blisko jego twarzy. Był czas — pomyślał ponuro — kiedy nie wziąłbym tej kajuty nawet jako szafę na ubrania. Teraz wiedział, jakim luksusem jest nawet najmniejsze pomieszczenie, którego nie trzeba dzielić z nikim innym. Szczerze mówiąc, nie było tu miejsca dla drugiej osoby, ale młody marynarz i tak się cieszył, że ma własną koję, na której nie sypia nikt poza nim. W pomieszczeniu było także kilka kołków na ubrania, a jeden z narożników okazał się dostatecznie duży, by pomieścić jego morski kufer. Na koi Brashen mógł się podeprzeć o graniczną listwę i spać prawie spokojnie, ilekroć tylko nie miał wachty. Kajuty kapitana i pierwszego oficera były znacznie większe i lepiej usytuowane, nawet na takiej kiepskiej łajbie jak ta. Często jednak drugi i trzeci oficer nie mieli lepszych niż załoga kwater, toteż młodzieniec był zobowiązany za ten maleńki kącik i nie przeszkadzała mu nawet świadomość, że łączył się ze śmiercią trzech jego poprzedników.
Zaokrętował się jako zwyczajny marynarz, więc pierwszą część rejsu spędził na przepychankach w dziobówce wraz z resztą załogi. Szybko uprzytomnił sobie, że przewyższa współtowarzyszy podróży nie tylko doświadczeniem, ale i zapałem do pracy. „Żniwiarz” był statkiem rzeźniczo-przetwórczym ze Świecogrodu, miasta leżącego daleko na południe, lecz na północ od Jamaillii. Rozpoczął rejs wczesną wiosną. Na pokładzie znajdowała się wówczas zaledwie garstka zawodowych żeglarzy oraz wielu niedoświadczonych mężczyzn, których usiłowano przyuczyć do zawodu marynarza. Niektórzy z nich trafili tu za długi — wierzyciele sprzedali ich kapitanowi, by na pokładzie odpracowali to, co byli winni. Innych — przeważnie złodziei — wykupiono z więzień Satrapy. Zresztą pozostali szybko nauczyli ich moresu, bowiem w ciasnych kwaterach na pokładzie nie było mowy o tolerancji wobec osób okradających współmieszkańców. Tak czy owak, załoga ta bynajmniej nie pracowała z ochotą, a wielu mężczyzn w ogóle się do niej nie nadawało — na pierwszy rzut oka było widać, że nie przeżyją trudów rejsu.
Gdy „Żniwiarz” dotarł do Miasta Wolnego Handlu, jedna trzecia pierwotnej załogi wykruszyła się z powodu chorób, wypadków lub aktów przemocy, do których od czasu do czasu dochodziło na pokładzie. Pozostałe dwie trzecie uczyły się żeglować, polować na żółwie i słonolubne wieloryby mieszkające w południowych zatokach i lagunach. Nie należało oczywiście mylić tych ludzi z zawodowymi myśliwymi i futrzarzami zdejmującymi skóry z upolowanych zwierząt, ci bowiem większą część rejsu spędzali próżniaczo i względnie wygodnie w suchych kajutach. Mniej więcej tuzin mężczyzn nigdy nie dotknęło lin ani nie stanęło na wachcie. Obijali się i czekali na dni rzezi i krwi, kiedy to pracowali z pasją, czasami niemal całą dobę przez kilka kolejnych dni, zwłaszcza jeśli polowanie się udało. Nie byli żeglarzami i właściwie nie należeli do załogi. Nie groziła im śmierć, chyba żeby zatonął caty statek albo zaatakowało ich jakieś zwierzę.
Statek płynął na północ, starając się omijać Wyspy Pirackie. Przez cały rejs tropiono, zabijano, oporządzano zwierzynę, magazynowano mięso i skóry. Do Miasta Wolnego Handlu „Żniwiarz” wpłynął, by uzupełnić czystą wodę i jedzenie oraz dokonać niezbędnych (lecz niezbyt kosztownych) reperacji, a pierwszy oficer uzupełnił braki w załodze. Był to jeden z ostatnich portów przed Wyspami Jałowymi, ku którym się kierowali.
Obszar między Miastem Wolnego Handlu i Wyspami Jałowymi słynął zarówno z częstych sztormów, jak i z mnóstwa morskich ssaków, które zbierały się tu jesienią przed zimową wędrówką. W dodatku były tłuste po letnim obżarstwie, a lśniąca sierść młodych kusiła futrzarzy. Warto było ryzykować spotkanie z jesiennym sztormem dla takich zdobyczy: gładkiego futra, grubej warstwy tłuszczu i — pod nią — chudziutkiego, ciemnoczerwonego mięsa, smakującego równocześnie morzem i lądem. Beczki z solą, które wypełniały ładownię, kiedy statek opuszczał Świecogród, wkrótce zapełnią się solonymi płatami zdobytego mięsa; obok staną baryłki z olejem, a zdjęte skóry posypane solą i grubo zwinięte będą czekały na garbowanie.
Ładunek powinien być tak bogaty, żeby właściciele „Żniwiarza” tańczyli z radości. Wtedy dłużnicy, którzy odpracują długi, wrócą do Świecogrodu jako wolni ludzie. M...
Spetzjal