Bova Ben - Droga przez Układ Słoneczny 09 - Merkury.pdf

(1398 KB) Pobierz
Bova Ben-Droga przez Uklad Sloneczny 9-Merkury
Ben Bova - Merkury
Ben Bova
Merkury
( Mercury)
Droga przez Układ Słoneczny 08 – Planety 04
Przełożyła Jolanta Pers
Pamięci mojego przyjaciela i kolegi, poszukiwacza gwiazd oraz oczywiście dla A.D., ale przede wszystkim dla mojej
cudownej Barbary.
Historia wspomni ludzi dwudziestowiecznych jako tych, którzy pokonali drogę od Kitty Hawk na Księżyc w ciągu
sześćdziesięciu sześciu lat, tylko po to, żeby przez następne trzydzieści lat marnować swoje możliwości na niskiej orbicie
okołoziemskiej. Niechętne do podejmowania ryzyka społeczeństwo opiera się na wygodnictwie, z czym wiąże się utrata
odwagi.
Buzz Aldrin, astronauta, Apollo 11
Gatunek, którzy trzyma wszystkie swoje jajka w jednym koszyku planetarnym, ryzykuje, że zmieni się w omlet.
Stephen Webb, „Where Is Everybody” (Copernicus Books, 2002)
PROLOG:
DŁUGIE POSZUKIWANIA
Gdy los i ludzie częstują mnie wzgardą,
Chcę miłosierdzie wzbudzić w głuchym niebie;
Płaczę i Żalę się na dolę twardą...
Jak co noc od ponad dwunastu lat, Saito Yamagata niepewnym krokiem wspinał się krętymi kamiennymi schodami
na szczyt najwyższej wieży klasztoru Chota. Czuł napór chłodnego wiatru wiejącego od niskiego wejścia na platformę na
szczycie. To będzie długa, przejmująco zimna noc. Bez znaczenia. Yamagata szukał pokuty, nie komfortu. Pokuty –
i czegoś jeszcze.
Kiedyś był szefem światowego koncernu. Yamagata Corporation prowadziła nawet działalność poza Ziemią –
budowała pierwsze energetyczne satelity słoneczne. Ludzie drżeli na widok najmniejszego jego grymasu; gdy się
uśmiechnął, rodziły się fortuny. Potem zachorował na nieuleczalnego raka mózgu i umarł.
Takie było pierwsze życie Yamagaty. Jego jedyny syn utrzymywał kontakt ze światem zewnętrznym dzięki
najnowszym systemom łączności, także satelitarnemu przekaźnikowi umieszczonemu na orbicie specjalnie dla niego. Ku
rozpaczy głównego lamy, który szczerze pragnął prowadzić Yamagatę ścieżką do oświecenia, Saito sprowadził nawet
własnego kucharza i zdołał przybrać na wadze. I zaczął pisać pamiętniki.
Być może dlatego, że nadal żył swoim poprzednim życiem, Yamagata odkrył, że całkowite trzymanie się z dala od
korporacji, którą stworzył, jest niemożliwe. W swojej celi często rozmawiał ze swoim synem, korzystając z systemu
połączeń wideofonicznych. Zaczął podsuwać Nobu rady. Opracował wielki plan dla Yamagata Corporation, plan, który
sięgał daleko poza Ziemię. Poprowadził korporację na wojnę o asteroidy.
Dopiero szok spowodowany masakrą habitatu Poczwarka sprawił, że Yamagata uświadomił sobie, co zrobił. Na
Poczwarce bezsensownie i okrutnie zamordowano ponad tysiąc bezbronnych mężczyzn, kobiet i dzieci.
Przecież to nie ja wydałem rozkaz ataku, powtarzał sobie. Ale z powodu tej tragedii nie mógł spać. Najlepsze
potrawy przygotowane przez kucharza wydawały się nie mieć smaku, nie miał na nie ochoty. W duszy prześladował go
obraz przerażonych niewinnych ludzi, krzyczących bezradnie w rozpaczy, gdy ich kosmiczny habitat rozrywano na strzępy.
Wiele tygodni zajęło Yamagacie zrozumienie, że to, co odczuwa, to coś więcej niż poczucie winy. Po raz pierwszy
w życiu odczuwał wstyd. Wstydził się tego, co zapoczątkował. Nie wydałem rozkazu ataku, powtarzał sobie. Atak był
jednak nieuniknioną konsekwencją wojny, którą zapoczątkował.
Po raz pierwszy w życiu utraciwszy pewność siebie, targany wstydem, jakiego nigdy dotąd nie zaznał, Yamagata
uprosił wielkiego lamę o prywatną audiencję, mając nadzieję, że stary człowiek pomoże mu ukoić te rozterki.
– Wydarzyła się tragedia – zaczął niepewnie.
Wielki lama milczał i czekał cierpliwie na ciąg dalszy, siedząc na niskiej kanapie w swojej komnacie, z ogoloną
głową, z ascetyczną kościstą twarzą i zapadniętymi policzkami, a jego oczy barwy mahoniu wpatrywały się uważnie
w Yamagatę.
– W kosmosie rozgrywa się wojna – mówił dalej Yamagata. – Daleko stąd. W Pasie Asteroid.
– Tutaj także docierają pogłoski – odparł wielki lama, a jego głos był niewiele głośniejszy od cichego pomruku.
– Kilka dni temu zginęło ponad tysiąc ludzi – zająknął się Yamagata. – Zostali zamordowani. W kosmicznym
habitacie.
Twarz wielkiego lamy poszarzała.
Czując, jak serce łomocze mu w piersi, Yamagata wreszcie wyrzucił z siebie:
– To mogła być moja wina! To ja mogłem być przyczyną ich śmierci!
Wielki lama chwycił obiema rękami swoją szatę barwy szafranu. Yamagata pomyślał, że stary człowiek doznał
ataku serca. Stał przed wielkim lamą, złamany wstydem i winą, milczący, gdyż nie znajdywał słów na wyrażenie tego, co
1 / 105
421219672.004.png
 
Ben Bova - Merkury
czuł.
Kiedy w końcu wielki lama odzyskał panowanie nad sobą, spojrzał w oczy Yamagaty, spojrzeniem, które
przeszywało aż do głębin duszy.
– Czy przyjmujesz na siebie odpowiedzialność za te śmierci? – spytał głosem twardym jak stal.
Dla dumnego, potężnego Yamagaty, nie było łatwo stać przed niemłodym, odzianym w skromną szatę lamą, i prosić
go o przebaczenie. Bał się, że stary człowiek wypędzi go z klasztoru, upokorzy go, oskarży o to, że zanieczyszcza
powietrze, którym oddychają.
– Przyjmuję – wyszeptał.
– Od czterech lat żyjesz wśród nas – oświadczył wielki lama – ale nie jako jeden z nas. Wykorzystywałeś nasze
sanktuarium i naszą drogę życia dla osobistej wygody.
Yamagata milczał. To była prawda.
Powoli, w słowach twardych jak kamienie górskiego orlego gniazda, wielki lama oznajmił Yamagacie, że musi
szukać prawdziwej pokuty, w przeciwnym razie będzie już zawsze uginał się pod ciężarem win.
– Jak mam to zrobić? – spytał Yamagata.
Lama milczał przez długą chwilę, po czym rzekł:
– Stań się jednym z nas. Przyjmij naszą drogę. Szukaj swojej ścieżki do odkupienia. Szukaj oświecenia.
Yamagata skinął głową na zgodę.
Targany wyrzutami sumienia, Yamagata wkroczył na ścieżkę pokuty. Odesłał swojego kucharza do Japonii, pozbył
się wygodnych mebli i sprzętu elektronicznego, przeprowadził się do prostej celi i próbował żyć jak lamowie. Pościł
z nimi, modlił się, spał na prostym drewnianym podeście. I co noc, w zimie czy w lecie, wspinał się na szczyt wieży, by
spędzać w samotności godziny na kontemplacji, próbując medytować, próbując znaleźć prawdziwe odkupienie dla swojej
duszy.
Wielki lama zmarł, gdyż ten odłam nie akceptował kuracji odmładzających, i został zastąpiony przez młodszego.
A jednak co noc Yamagata wspinał się niepewnym krokiem na wieżę i siadał w pozycji lotosu na zimnej kamiennej
posadzce wieży, czekając – na co? Wybaczenie? Zrozumienie?
Nie. Po wielu latach Yamagata uświadomił sobie, że tak naprawdę poszukuje oświecenia, satori, ścieżki
samorealizacji, którą chce podążać.
Nic. Moc po nocy, rok po roku, ani śladu. Yamagata modlił się do milczącego nieba i nie otrzymywał odpowiedzi.
Zastanawiał się, gdzie popełnił błąd, czy nie zasłużył na jakiś znak ze strony bezgranicznego wszechświata. Głęboko
w duszy uważał jednak, że całe te medytacje i umartwienia nie były niczym więcej poza starannie ukrytym nonsensem. I to
go martwiło, uświadomił sobie, że dopóki dopuszcza takie myśli, nigdy nie znajdzie ścieżki, której tak rozpaczliwie szuka.
Owiał go chłodny wiatr, przykucnął więc przy kamiennej barierze, szczękając zębami, mimo ciepłego płaszcza,
którym się owinął i futrzanej czapy naciągniętej na uszy. Przycisnął podbródek do piersi, a jakiś głos wewnętrzny mówił
mu, że jest głupcem, godząc się na to cierpienie i poniżenie. Z uporem jednak tkwił w miejscu, czekając, trwając w nadziei,
modląc się o oświecenie.
Noc była mroźna. Dmący wicher przeszywał go lodowymi igłami. Yamagata siedział sam, w opuszczeniu, próbując
nie zwracać uwagi na mroźny wiatr, próbując odnaleźć swoją ścieżkę do odkupienia. Nic. Tylko ciemność i błyszczące
punkciki tysięcy gwiazd patrzących na niego z czarnego sklepienia nieba.
Odwzajemnił ich spojrzenie. Dostrzegł Wielką Niedźwiedzicę i znalazł Gwiazdę Polarną. Gwiazda Biegunowa była
oddalona o tysiące lat świetlnych, przypomniał to sobie z wykładu z astronomii, wiele lat temu.
Najbliższą gwiazdą była Alfa Centauri, ale znajdowała się za daleko na południu, by dostrzec ją zza tych
lodowatych gór.
Nagle Yamagata odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się, serdecznym, głębokim śmiechem zachwytu, zapominając
o kąsających zębach lamentującego nocnego wiatru. Oczywiście, powiedział sobie w duchu. Odpowiedź była przy mnie
przez te wszystkie lata, a ja byłem zbyt ślepy, żeby ją dostrzec. Gwiazdy! Moja droga musi prowadzić do gwiazd.
KSIĘGA I
KRÓLESTWO OGNIA
Nie chełp się, Czasie, że ujrzysz mą zmianę!
Swe piramidy wznosisz z nową siłą,
Lecz mnie nie dziwią, nie są mi nieznane,
Są powtórzeniem tego, co już było.
PRZYBYCIE
Saito Yamagata musiał zmrużyć oczy od potężnego blasku Słońca, mimo przyciemnionej szybki hełmu.
– To prawdziwe królestwo ognia – szepnął do siebie. – Nic dziwnego, że nasi przodkowie cię czcili, gwiazdo
dzienna.
Mimo nieokreślonego niepokoju, w solidnie izolowanym skafandrze Yamagata czuł się dość wygodnie. System
chłodzenia i radiatory wystające z pleców jak para ciemnych, podłużnych skrzydeł, najwyraźniej działały znakomicie.
A mimo to bliskość Słońca, wszechogarniający blask, sam rozmiar tej kipieli, kotłująca się kula skłębionych gazów
przyprawiały jego nerwy o drżenie. Wypełniało sobą niebo. Yamagata widział koronę słoneczną sięgającą od
zakrzywionego ramienia Słońca w czarną pustkę kosmosu, potężne mosty plazmy o temperaturze milionów stopni,
wypiętrzające się i znikające w płonącej, rozżarzonej fotosferze.
Zadrżał w ciasnej przestrzeni skafandra. Dość tego zwiedzania, powiedział sobie. Już udowodniłeś gościom
i załodze, że jesteś zuchwały i odważny, zobaczyli i zapamiętają. Wracaj do statku. Wracaj do pracy. Najwyższy czas
rozpocząć trzecie życie.
2 / 105
421219672.005.png
 
Ben Bova - Merkury
Yamagata przyleciał na Merkurego w poszukiwaniu zbawienia. Dziwna droga do stanu łaski, pomyślał. Najpierw
muszę przejść przez to ogniste piekło, jak katolik przebywający w czyśćcu przed wstąpieniem do nieba. Próbował stoicko
wzruszyć ramionami, ale odkrył, że w skafandrze jest to niemożliwe, więc uniósł lewe ramię za pomocą
zminiaturyzowanych serwomotorów skafandra i przyglądał się klawiaturze owiniętej wokół nadgarstka, aż doszedł do
wniosku, że wie, które klawisze powinien nacisnąć, by uruchomić moduł napędowy skafandra. Mógłby poprosić o pomoc,
ale nie chciał ryzykować utraty twarzy. Mimo wytężonych wysiłków łamów, którzy próbowali nauczyć go pokory,
Yamagata nadal był dumnym człowiekiem. Jeśli odlecę w przestrzeń, powiedział sobie, wtedy poproszę o pomoc. I będę
twierdził, że to jakiś błąd w funkcjonowaniu skafandra, dodał z szelmowskim uśmiechem.
Odczuł coś na kształt przyjemności, gdy udało mu się odwrócić twarzą do Himawari, wielkiego, obracającego się
powoli statku, który przywiózł na Merkurego jego i dwoje jego gości. Zaczął lecieć w jego stronę w umiarkowanym
tempie. Yamagata o mało nie doznał szoku, gdy uświadomił sobie, że oto po raz pierwszy jest w przestrzeni kosmicznej.
Przez wszystkie te lata, kiedy budował satelity energetyczne i zgarniał fortunę, nie opuścił Ziemi. Potem zmarł na raka,
został zamrożony, a następnie przywrócony do życia: Większość swego drugiego życia spędził w klasztorze w Himalajach.
Nigdy nie poleciał w kosmos. Aż do teraz.
Czas zacząć moje trzecie życie, powiedział sobie, gdy zbliżał się do Himawari. Czas odpokutować za dwa pierwsze.
Czas na gwiazdy.
LĄDOWANIE
Nawet przy pomocy dwóch podwładnych, zdjęcie pękatego, solidnie izolowanego kombinezonu zajęło Yamagacie
prawie godzinę. Stał i ociekał potem, pewnie też paskudnie cuchnął, ale nikt z asystentów nie ośmielił się odezwać ani
słowem czy choć skrzywić się z niesmakiem. Kiedy pomagali mu włożyć skafander, Yamagacie przyszedł do głowy
hiszpański torreador, wkładający swój „kostium ze światła” przed walką z bykiem. A teraz czuł się jak średniowieczny
rycerz zdejmujący poobijaną zbroję po ciężkim pojedynku.
Yamagata doskonale wiedział, że wyjście na zewnątrz statku w skafandrze było zwykłą zachcianką, ale człowiek
z jego majątkiem i władzą mógł sobie na nie pozwolić. Poza tym chciał zrobić wrażenie na podwładnych i gościach. Choć
od lat Yamagata Corporation faktycznie zarządzał jego syn Nobu, Yamagata-senior był wszędzie traktowany z szacunkiem.
Mimo wielu lat pracy, jakie włożyli w niego lamowie, Yamagata nadal uwielbiał, kiedy mu schlebiano.
Rozumiał, że duży majątek daje władzę. Chciał jednak czegoś więcej. Pragnął szacunku i prestiżu. Chciał, by
zapamiętano go nie tylko jako bogatego czy potężnego człowieka; chciał przejść do historii dzięki swojej wizji, szczodrości
i dążeniom. Chciał być tym, który podaruje ludzkiej rasie gwiazdy.
Satelity słoneczne Yamagata Corporation dostarczały tak bardzo potrzebnej energii elektrycznej Ziemi zniszczonej
powodziami wywołanymi przez efekt cieplarniany i gwałtownymi zmianami klimatu. Pod wodzą Nobuhiko korporacja
pomagała skierować Japonię i inne kraje, które ucierpiały z powodu globalnego ocieplenia, z powrotem na drogę do
dobrobytu.
I wolności. Yamagata wiedział, że jedno nie może istnieć bez drugiego. Kiedy przełom cieplarniany uderzył z taką
gwałtownością, zatapiając nabrzeżne miasta, niszcząc globalną sieć elektryczną, podkopując światową gospodarkę,
ziemskie rządy obrały represyjny, autorytarny kierunek. Ludzie, którzy są głodni, bezdomni i pozbawieni nadziei, będą
zawsze skłonni zamienić swoją wolność osobistą na porządek, żywność i bezpieczeństwo. Do władzy doszły
ultrakonserwatywne ugrupowania religijne w Azji, na Bliskim Wschodzie, nawet w Europie i Ameryce. Rządziły
z absolutną wiarą w swoje przekonania i zerową tolerancją dla kogokolwiek innego.
Teraz, gdy klimat ustabilizował się i w pewnym stopniu powrócił dobrobyt, wiele narodów świata znów podjęło
walkę o prawa jednostki, walcząc o to samo, o co walczyli ich przodkowie z władcami i tyranami, całe wieki wcześniej.
Wszystko dąży ku dobremu, powiedział sobie Yamagata. Ale to nie wystarczy. Ludzka rasa musi przekraczać
granice, poszerzać horyzonty. Prędzej czy później ludzkość musi sięgnąć gwiazd. I to będzie mój dar dla ludzkości.
Czy potrafię tego dokonać? Często zadawał sobie takie pytania. Czy mam dość siły i woli, by to zrealizować?
W poprzednich żywotach był twardzielem, bezwzględnym gigantem w biznesie, zanim powalił go rak. Ale to robiłem dla
siebie, pomyślał, dla mojej korporacji i dziedzictwa mojego syna. A teraz walczę o to, żeby osiągnąć coś wielkiego dla
ludzkości, nie tylko dla moich samolubnych celów. Znów uśmiechnął się gorzko. Ty głupcze, ostrzegł się w duchu. To, co
teraz robisz, także wykorzystasz do własnych celów. Nie próbuj się oszukiwać. Nie próbuj ukrywać własnych ambicji pod
płaszczem szlachetności.
Pytanie to nie przestawało go jednak nurtować: czy będę miał dość determinacji, dość siły i uporu, by wprowadzić
ten szalony plan w życie?
Wreszcie uwolnił się ze wszystkich części skafandra, odzieży spodniej i butów, i stał w pokrytym plamami potu
błękitnym kombinezonie, z wyszytym na piersi emblematem rodziny i korporacji, białym żurawiem w locie. Odprawił
podwładnych szorstkim gestem. Skłonili się i mruknęli coś z szacunkiem, gdy Yamagata odwrócił się i ruszył korytarzem
prowadzącym do jego prywatnej kajuty z gorącym prysznicem.
Yamagata był potężnie zbudowanym mężczyzną, mierzył ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i nie wyglądał na
więcej niż pięćdziesiąt lat, dzięki terapii odmładzającej. W młodości był smukły jak samurajski miecz, ale lata dobrobytu
w pierwszym życiu zmiękczyły jego rysy i zaokrągliły ciało oraz twarz. Rak wyżarł większość z tego, a lata spędzone
w klasztorze zapewniły mu szczupłą sylwetkę. Kiedy jednak opuścił Himalaje, by rozpocząć swoje trzecie życie, szybko
znów zaczął odnajdywać przyjemność w jedzeniu i piciu. Teraz ponownie miał lekko pulchne kształty, a jego
przemoknięty, poplamiony kombinezon już zaczynał uwypuklać te krągłości. Miał okrągłą twarz pociętą licznymi
zmarszczkami od częstego uśmiechania się. W swoim pierwszym życiu Yamagata śmiał się wiele, choć w latach, które
spędził na pokucie i wyrzeczeniach, w kamiennej fortecy łamów, wysoko w Himalajach, śmiech był rzeczą cenną i rzadką.
Odświeżony po wyjściu spod prysznica, odziany w idealnie czystą koszulkę i modne ciemne spodnie, Yamagata
ruszył na mostek statku. Pomyślał o odwiedzeniu swoich gości, ale uznał, że zobaczy ich później, przy obiedzie. Gdy tylko
wkroczył na mostek przez otwartą klapę, japońska załoga stanęła na baczność z szacunkiem.
3 / 105
421219672.001.png
 
Ben Bova - Merkury
Yamagata machnął ręką, by wrócili do swoich obowiązków, i zwrócił się do kapitana.
– Czy jesteśmy gotowi do wysłania lądownika na powierzchnię planety?
Kapitan usiłował przybrać obojętny wyraz twarzy, ale dla Yamagaty było oczywiste, że ten pomysł mu się nie
podoba.
– Sir, nie ma potrzeby, by schodził pan na powierzchnię – rzekł, prawie szeptem. – Mamy na statku wszystkie
niezbędne urządzenia automatyczne...
– Rozumiem – rzekł Yamagata, uśmiechając się, by dać kapitanowi do zrozumienia, że nie poczuł się urażony
z powodu jego niechęci. – Mimo to chciałbym zobaczyć instalację na własne oczy. Znajduje się koło bieguna północnego,
jak rozumiem.
– Tak jest, sir. Borealis Planitia.
– Koło krateru Goethego – rzekł Yamagata.
Kapitan wysunął podbródek w geście oznaczającym uznanie dla znajomości geografii u Yamagaty, ale mruknął:
– Na dole jest dość nieprzyjemnie, sir.
– Tak słyszałem. Ale wygoda osobista to nie wszystko, wie pan. Mój syn, Nobuhiko, uwielbia jazdę na nartach.
W życiu nie będę w stanie zrozumieć, po co ktoś miałby ryzykować życiem i kośćmi dla przyjemności zsuwania się z góry
po śniegu, w zimnie i wilgoci, ale on to kocha.
Kapitan pochylił głowę, po czym dodał ostrzegawczym tonem:
– Hm... to, co się dzieje na dole, określa się jako Piekło Dantego, sir.
BAZA DANYCH
Najbliższa Słońcu planeta, Merkury, to mały, jałowy, gęsty, pozbawiony powietrza, trawiony żarem glob.
Przez całe stulecia astronomowie uważali, że w swoim ruchu wokół Słońca Merkury nie obraca się wokół własnej
osi i jest zwrócony do niego cały czas tą samą stroną, zaś druga zawsze pogrążona jest w ciemnościach. Sądzili, że strona
zwrócona do Słońca musi być najgorętszą powierzchnią planetarną w Układzie Słonecznym, zaś ciemna strona musiała
zamarznąć do temperatury bliskiej zera absolutnego.
Tak jednak nie jest. Merkury obraca się powoli wokół własnej osi, a wykonanie jednego obrotu zajmuje mu 58,6
dnia. Jego rok – czas obiegu wokół Słońca – to 87,97 ziemskiego dnia.
Powoduje to dziwną sytuację. Prędkość obrotowa Merkurego to prawie pięćdziesiąt dziewięć ziemskich dni, czyli
dokładnie dwie trzecie planetarnego roku. Osoba stojąca na powierzchni planety widziałaby, jak wielkie Słońce
przemieszcza się ze wschodu na zachód po ciemnym, pozbawionym powietrza niebie, ale znacząco zwalnia, po czym
zmienia bieg i rusza znów na wschód, by ponownie rozpocząć wędrówkę na zachód. W niektórych miejscach na Merkurym
Słońce wschodzi na krótko, po czym znów znika za horyzontem, by ponownie wzejść na całą resztę merkuriańskiego dnia.
Po zachodzie Słońce znów wyziera na chwilę zza horyzontu, po czym chowa się na resztę nocy.
Licząc merkuriański dzień od chwili, gdy Słońce pojawi się w zenicie (lokalne południe) do chwili, gdy następnym
razem osiągnie ten sam punkt, otrzymamy wartość sto siedemdziesiąt sześć ziemskich dni. Mierząc dzień od południa do
południa, dochodzimy do wniosku, że merkuriański dzień jest dwa razy dłuższy niż jego rok!
Słońce na merkuriańskim niebie jest ogromne. Wygląda na dwa razy większe niż widziane z Ziemi, i to
z najbardziej oddalonego punktu zakrzywionej orbity, a trzy razy większe – z położonego najbliżej Słońca.
I jest tam gorąco. Temperatury dzienne przekraczają 400°C, osiągają czterokrotną wartość temperatury wrzenia
wody, a to temperatura wystarczająca do stopienia cynku. W nocy temperatura spada do 135°C poniżej zera, gdyż nie ma
tam atmosfery, która zatrzymywałaby ciepło dnia; wypromieniowuje ono w kosmos.
Ze średnicą jedynie 4879 kilometrów, Merkury jest najmniejszą planetą w Układzie Słonecznym, nie licząc
odległego Plutona. Jowisz i Saturn mają księżyce większe od Merkurego. Planeta jest większa od Księżyca Ziemi o trochę
więcej niż jedną trzecią.
Merkury jest jednak gęstą planetą, z dużym żelaznym jądrem i stosunkowo cienką skorupą planetarną zbudowaną ze
skały opartej na krzemie. Przyczyną tego jest prawdopodobnie fakt, że planeta powstała blisko Słońca i większość
krzemianów osiągnęła zbyt wysoką temperaturę, by ulec zagęszczeniu i przejściu w stan stały; pozostały w stanie
gazowym i zostały wywiane z wiatrem słonecznym, przez co na budowę planety nie zostało już wiele materiału, poza
żelazem i innymi metalami.
Inna możliwość to taka, że większa część skalistej skorupy Merkurego została zdmuchnięta w przestrzeń kosmiczną
przez uderzenie wielkiej asteroidy, u zarania historii Układu Słonecznego. Zniszczona, pozbawiona powietrza
powierzchnia Merkurego przypomina w dużym stopniu powierzchnię Księżyca, dając świadectwo bezlitosnego
bombardowania asteroidami i większymi planetezymalami, które pędziły przez Układ Słoneczny ponad miliard lat temu.
Basen Caloris to wielka niecka otoczona okrągłym pierścieniem łańcuchów górskich, o średnicy jakichś 1300 kilometrów.
Ten gigantyczny krater, pozostały po zderzeniu, stanowi punkt zbiegu linii uskoków przecinających skalistą powierzchnię
planety na długości setek kilometrów.
W Merkurego uderzyła asteroida o średnicy jakichś stu kilometrów, prawie cztery miliardy lat temu, żłobiąc Basen
Caloris i wysyłając w przestrzeń większość skalistej skorupy planety.
Mimo straszliwego żaru od pobliskiego Słońca, w regionach polarnych planety istnieje woda. Komety lodowe, które
uderzyły w planetę, utkwiły w kraterach w pobliżu biegunów, gdzie światło słoneczne nigdy nie dociera. Podobnie jak na
Księżycu, lód jest dla ludzi i ich maszyn bezcennym bogactwem.
PIEKŁO DANTEGO
Yamagata poleciał małym wahadłowcem na pozbawioną powietrza powierzchnię planety, w samej koszulce,
przypięty do ergonomicznie wyściełanego fotela, znajdującego się tuż za fotelami pierwszego i drugiego pilota. Ludzie byli
w gruncie rzeczy zbędni jako piloci; wahadłowiec mógł lecieć sterowany wyłącznie przez automatycznego pilota, ale
4 / 105
421219672.002.png
 
Ben Bova - Merkury
kapitan Himawari uparł się, by jego znakomitemu pracodawcy towarzyszył nie jeden człowiek, ale aż dwóch.
Sam wahadłowiec był właściwie skorupą metalu powlekanego stopem ceramicznym, z silnikiem rakietowym
i silniczkami manewrowymi, oraz trzema pajęczymi nogami podwozia. Yamagata prawie nie czuł przyspieszenia.
Oddzielenie się od Himawari przebiegło łagodnie, a lądowanie w niskiej grawitacji Merkurego było dziecinnie łatwe.
Kiedy tylko podpory dotknęły gruntu i układ napędowy automatycznie się wyłączył, pilot obrócił fotel i zwrócił się
do Yamagaty:
– Tutejsza grawitacja wynosi tylko jedną trzecią ziemskiej, sir.
Drugi pilot, ładna Europejka o wydatnych wargach, dodała:
– Podobnie jak na Marsie.
Yamagata uśmiechnął się do nich uprzejmie.
– Nigdy nie byłem na Marsie. Mój syn kiedyś myślał o przewiezieniu mnie na Księżyc, ale wtedy byłem martwy.
Para pilotów patrzyła, jak rozpina pasy i wstaje, prawie sięgając głową metalowego sufitu kabiny. Ich ostrzeżenie
o niskiej grawitacji było oczywiście czystą formalnością. Yamagata polecił kapitanowi Himawari ustawić grawitację na
jedną trzecią ziemskiej po osiągnięciu orbity Merkurego, po czterodniowym locie z Ziemi, więc przy jednej trzeciej g czuł
się dość komfortowo.
Pochylając się nad fotelami pilotów Yamagata wyjrzał przez okno kokpitu. Choć było przyciemnione, widać było,
że na zewnątrz panuje żar i upał. Bezlitosny. Słoneczny żar. Kamienista powierzchnia Merkurego była pusta, jałowa,
upstrzona kraterami, pełna wijących się pęknięć. Dostrzegł długi cień rzucany przez ich wahadłowiec na nagim
kamienistym gruncie, wydłużony owal.
– Słońce jest więc za nami – mruknął Yamagata.
– Tak, sir – odparł pilot. – Zajdzie za cztery godziny.
Drugi pilot, która jeszcze nie nauczyła się, że powinna się podporządkować pierwszemu, dodała:
– A potem wzejdzie znów na siedemdziesiąt trzy minuty, zanim znów zajdzie i zapadnie główna noc.
Yamagata dostrzegł na tworzy pilota niezadowolenie. Mężczyzna nie odezwał się jednak. Wskazał w kierunku
zaokrąglonego kamiennego kopca.
– Tam jest baza – poinformował Yamagatę. – Piekło Dantego.
– Właśnie rozkładają rękaw dostępu – zauważył Yamagata.
Po nierównym gruncie na metalowych kołach toczyła się składana rura, która przypominała Yamagacie gąsienice
o licznych nóżkach pełzającą po łodydze rośliny. Poczuł lekki wstrząs, gdy czoło rękawa uderzyło o śluzę powietrzną.
Pilot obserwował dane na panelu sterowania, migotały tam jakieś światełka, a na ekranie przesuwały się jakieś
cyfry. Dotknął palcem rogu ekranu i pojawił się obraz, jeszcze więcej liczb i trzy mrugające zielone światełka.
– Rękaw połączony ze śluzą powietrzną – ogłosił, przechodząc na skrótowy profesjonalny żargon i zwrócił się do
drugiego pilota: – Sprawdź go i potwierdź szczelność.
Bez słowa wstała z fotela, minęła Yamagatę i ruszyła w stronę śluzy. Krótka bliskość jej ciała i delikatny zapach
kwiatowych perfum sprawiły mu przyjemność. Co by zrobiła, gdybym poprosił ją o zostanie ze mną w bazie, pomyślał
Yamagata. Europejka. I sądząc z zachowania, bardzo niezależna. Ale ja umówiłem się na obiad z moimi gośćmi,
przypomniał sobie. Myśl jednak gdzieś pozostała.
Po chwili spędzonej w milczeniu pilot wstał z fotela i wykonał trzy duże kroki w stronę wewnętrznej klapy śluzy.
Drugi pilot podeszła z drugiej strony, z lekkim uśmiechem na wydatnych ustach.
– Potwierdzam szczelność – oświadczyła, prawie beztroskim tonem. – Rękaw jest szczelny, a układ chłodzenia
sprawny.
Yamagata dostrzegł, że zewnętrzna klapa śluzy jest otwarta, a za nią rozpościera się rękaw dostępu. Uprzejmie
podziękował obu pilotom i wkroczył do rękawa. Mimo niefrasobliwości, drugi pilot miała na tyle wyczucia, żeby
poprawnie się ukłonić. Rękaw był duży, mógł w nim stać bez pochylania się. Podłoga lekko sprężynowała pod jego
stopami. Rękaw zakręcał lekko w lewo; po pokonaniu kilku kroków nie widział już pary pilotów stojących przy klapie
wahadłowca.
Potem zobaczył wejście do bazy, zamknięte. Nad zakrzywioną górną częścią klapy ktoś nabazgrał czymś
krwistoczerwonym: „To jest piekło i ja jestem w nim”.
Yamagata skrzywił się. Sięgnął do elektronicznej klawiatury sterującej klapą, ale zanim jej dotknął, klapa sama
stanęła otworem.
Szczupły blady mężczyzna o ciemnych włosach kręcących się nad uszami stał po drugiej stronie klapy; nie miał na
sobie kombinezonu, w którym spodziewał się go zobaczyć Yamagata, ale luźną białą koszulę z długimi rękawami, ciasno
zapiętymi przy nadgarstkach, i ciemne porozciągane spodnie o nogawkach upchniętych do cholewek wypolerowanych
butów sięgających połowy łydki. W talii miał szeroki skórzany pas.
Uśmiechnął się uprzejmie i wyciągnął rękę do Yamagaty.
– Witam w bazie Goethe, panie Yamagata. Jest mi bardzo przyjemnie, że mogę pana powitać. Jestem Dante Alexios.
Yamagata odwzajemnił uścisk. Uścisk gospodarza był silny, uśmiech sympatyczny. Jednak z jego twarzą było coś
nie tak. Dwie połówki twarzy robiły wrażenie niedopasowanych, jakby nieudolny chirurg zszył ze sobą dwie zupełnie
różne twarze. Nawet jego uśmiech był jakiś krzywy; nadawał mu kpiący, a nie przyjacielski wyraz.
I te oczy. W ciemnobrązowych oczach Dantego Alexiosa czaiła się jakaś wewnętrzna furia. Yamagata to dostrzegł.
Rzeczywiście, piekło Dantego, pomyślał.
FUNDACJA „ENERGIA SŁONECZNA”
Alexios wprowadził Yamagatę do ciasnej, dusznej bazy. Była mała, zbudowana z myślą o wydajności, a nie ludzkim
komforcie. Był to właściwie duży bąbel z metalu o strukturze plastra miodu, pokryty gruzem skalnym z powierzchni
Merkurego, mającym chronić bazę przed żarem i promieniowaniem, w środku podzielony na pomieszczenia sypialne
i większe przestrzenie. W bazie Goethe pracowały zaledwie dwa tuziny inżynierów i techników, ale odnosiło się wrażenie,
5 / 105
421219672.003.png
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin