Bova Ben - Droga przez Układ Słoneczny 10 - Urwisko.pdf

(1221 KB) Pobierz
Bova Ben-Droga przez Uklad Sloneczny 10-Urwisko
Ben Bova - Urwisko
Ben Bova
Urwisko
Przełożyła Jolanta Pers
Tytuł oryginału: „The Precipice”
Wydanie polskie: 2004
Wojny asteroid, Księga 1
Dla Irvinga Levitta, rzadkiego skarbu pośród ludzi Dla Barbary, która wnosi do mego życia piękno
PODZIĘKOWANIA
Specjalne podziękowania dla Jeffa Mitchella, prawdziwego specjalisty w dziedzinie rakiet; dla Chrisa Fountaina,
metalurga i optymisty; oraz dla Lee Modesitt, ekonomistki z wyobraźnią; prawdziwych przyjaciół.
Na współczesnym obszarze tropików i jego obrzeżach żyje ponad połowa populacji świata, liczącej miliardy ludzi.
Wielu już egzystuje na granicy przetrwania i jest uzależnionych od pomocy żywnościowej dostarczanej z „pasów
zbożowych” bardziej umiarkowanych stref. Nawet mała zmiana klimatu (...) zmniejszyłaby fizycznie ograniczenia geo-
graficzne zbioru plonów (...). Pozostawiam Państwa wyobraźni skutki, jakie taka zmiana klimatu miałaby dla większości
ludzi.
Stephen Drury
Stepping Stones: Evolving the Earth and Its Life (...) niektórzy ludzie już podjęli śmiałe, nowe wyzwanie, podbój
kosmosu. To zdrowy objaw, wyraźny znak, że niektórzy {z nas nadal są nieokiełznanymi istotami, niechętnymi, by poddać
się udomowieniu w jakichkolwiek więzach, nawet ograniczeniach przestrzennych powierzchni naszej planety.
Carleton S. Coon The Story of Man (Wydanie trzecie)
Memphis
- Jezu - mruczał pilot. - Jezu, Jezu, Jezu.
Helikopter pędził na północ, szarpiąc, podskakując między postrzępioną ziemią w dole, a grubą warstwą szarych
chmur kłębiących się tuż nad nim, próbując trzymać się autostrady międzystanowej numer 55, od międzynarodowego portu
lotniczego Memphis do tego, co zostało ze zniszczonego miasta.
Nie było widać skrawka autostrady; była od horyzontu po horyzont zatłoczona uciekinierami, samochody przesu-
wały się zderzak w zderzak, niekończący się sznur samochodów, ciężarówek, furgonetek, autobusów, pieszych rojących się
jak mrówki, przedzierających się z mozołem odnogami drogi w zacinającym, drobnym deszczu, kobiety pchające dziecinne
wózki, mężczyźni i chłopcy ciągnący dwukółki wysoko załadowane uratowanym z domów dobytkiem. Woda podchodziła
pod obwałowania drogi, podnosząc się nieprzerwanie, sięgając po nieszczęśników porzucających swoje domy, swoje
nadzieje, swój świat w rozpaczliwej próbie ucieczki przed powodzią.
Dan Randolph poczuł, jak paski uprzęży wpijają mu się w ramiona; patrzył z przerażeniem przez okno ze swojego
fotela za dwoma pilotami. Czuł, jak boli go głowa, a zatyczki filtrów w nosie uciskają. Prawie nie zauważył, jak helikopter
trzęsie się i podskakuje na silnym wietrze; obserwował gęsty strumień uchodźców pełznący autostradą. To jak na wojnie,
pomyślał. Tylko że wrogiem jest Matka Natura. Już powódź była wystarczającą katastrofą, ale trzęsienie ziemi całkiem
pognębiło ludzi.
Dan ponownie przyłożył do oczu elektroniczną lornetkę i patrzył, szukając w tłumie zrozpaczonych, prze-
mokniętych ludzi jednej twarzy, kobiety, po którą tu przyleciał. Niemożliwe. Tam musi być pół miliona ludzi, pomyślał.
Może więcej. Znalezienie jej to byłby cud.
Helikopter podskoczył i opadł pod naporem nagłego podmuchu wiatru, a lornetka boleśnie uderzyła Dana w czoło.
Zaczął krzyczeć coś do pilota i zauważył, że wpadli w kolejną falę deszczu. Grube, ciężkie krople rozpryskiwały się o okna
helikoptera i Dan prawie przestał cokolwiek widzieć.
Pilot przesunął przezroczyste przepierzenie sanitarne, które odcinało przedział pasażerski. Dan stłumił w sobie nagłą
chęć, by zasunąć je z powrotem. Po co sterylne przegrody, jeśli i tak są narażone na kontakt z powietrzem z zewnątrz?
- Proszę pana, musimy zawrócić! - przekrzykiwał wycie silników pilot.
- Nie!- odkrzyknął Dan. - Musimy ją znaleźć! Odwracając się w fotelu tak, by znaleźć się twarzą w twarz z Danem,
pilot wskazał palcem zalaną wodą szybę. - Panie Ran-dolph, może pan mnie zwolnić, jak wylądujemy, ale nie zamierzam
się pakować w coś takiego.
Usiłując zobaczyć coś za poruszającymi się wycieraczkami, Dan ujrzał cztery ciemne, przerażające, lejkowate
kształty wijące się po drugiej stronie wezbranej Missisipi, pył i odłamki unoszące się wszędzie tam, gdzie dotknęły ziemi.
Wyglądały jak spiralne, wijące się węże przemieszczające się po ziemi, niszczące wszystko, czego dotknęły: budynki
eksplodowały, drzewa wylatywały w powietrze z korzeniami, samochody fruwały jak suche liście, parki, osiedla mieszkan-
iowe, centra handlowe, wszystko zniszczone jednym uderzeniem bezlitosnego, bezmyślnego huraganu, rozniesione w
strzępy całkowicie i bezlitośnie, jak uderzone pociskiem wroga.
Wrogiem jest Matka Natura, powtarzał Dan po cichu, tępo gapiąc się na nadciągające tornada. Nie mógł nic zrobić i
doskonale o tym wiedział. Ich nie da się kupić, przekupić, oswoić pochlebstwem, posiąść, groźbą zmusić do posłuszeństwa.
Po raz pierwszy od czasów dzieciństwa Daniel Hamilton Randolph czuł się całkowicie bezsilny.
Zamknął przepierzenie i przeszukał kieszenie w poszukiwaniu antyseptycznego spreju; helikopter zawrócił, lecąc w
kierunku czegoś, co kiedyś było międzynarodowymi lotniskiem; było to ostatnie połączenie Memphis z resztą kraju.
Powódź odcięła elektryczność, zniszczyła mosty, pokryła drogi warstwą brązowej, błotnistej wody. Większa część miasta
pozostawała pod wodą od paru dni.
Potem przyszło trzęsienie ziemi. Solidna dziewiątka w skali Richtera, tak potężna, że zrównała z ziemią budynki od
Nashvil-le do Little Rock, a na północy aż po St. Louis. Nowy Orlean był pod wodą od lat, bo podnoszący się poziom wód
1 / 122
421225050.004.png
 
Ben Bova - Urwisko
Zatoki Meksykańskiej zmienił linię brzegową od Florydy po Teksas. Missisipi przekroczyła poziom powodziowy w okoli-
cach Cairo i nadal rosła.
A teraz, przy braku środków łączności, milionach bezdomnych w niekończącym się deszczu, wstrząsach wtórnych
zdolnych obalić drapacze chmur, Dan Randolph szukał jedynej osoby, która coś dla niego znaczyła, jedynej kobiety, którą
kiedykolwiek kochał.
Poczuł, jak lornetka wyślizguje mu się z palców i oparł głowę o fotel. To beznadziejne. Znalezienie Jane wśród tych
wszystkich ludzi...
Drugi pilot odwrócił się w fotelu i zaczął stukać w przezroczyste przepierzenie.
- Co? - wrzasnął Dan.
Nie próbując nawet przekrzykiwać ryku silników, drugi pilot wskazał na słuchawkę w hełmie. Dan zrozumiał i pod-
niósł słuchawki, które rzucił na podłogę. Spryskał je środkiem antybak-teryjnym, kiedy je dostał, teraz jednak powtórzył
operację.
Nałożył je na głowę i usłyszał metaliczny, pełen trzasków głos spikera wiadomości:
- ...bez wątpienia zidentyfikowane jako zwłoki Jane Scanwell. Była pani prezydent, dziwacznym zrządzeniem losu
została znaleziona na Wyspie Prezydenta, gdzie najprawdopodobniej próbowała pomóc rodzinie uchodźców uciec przed
wzbierającymi wodami Missisipi. Ich łódź przewróciła się, została porwana przez nurt i roztrzaskała się o wystające z
wody drzewa.
- Jane Scanwell, pięćdziesiąta druga prezydent Stanów Zjednoczonych, zginęła, próbując ratować poszkodowanych
wskutek powodzi i trzęsienia ziemi na gruzach Memphis, stan Tennessee.
La Guaira
W Wenezueli też padało, gdy Dan Randolph wreszcie dotarł do swojego biura. Kolejny huragan szalał po Karai-
bach, pustosząc Barbados i Wyspy Zawietrzne, zrzucając dwadzieścia pięć centymetrów wody na La Guaira i Caracas, na
kontynent, a miało być jeszcze więcej.
Dan usiadł za wielkim, pustym biurkiem, mając nadal na sobie pomięte spodnie i sweter, w których przyleciał ze
Stanów. W biurze pachniało mchem i pleśnią z powodu niekończącego się deszczu, mimo działającej klimatyzacji. Nie
miał już filtrów w nosie; powietrze w jego biurze było rutynowo filtrowane i poddawane działaniu lamp ultrafioletowych.
Opierając się o miękki obrotowy fotel ze skóry o barwie karmelu, Dan spojrzał na smagany wiatrem kompleks star-
towy. Rakiety odholowano do hal montażowych. Podczas takiej burzy nie ośmieliliby się wystrzelić nawet potężnych,
niezawodnych kliprów rakietowych. Widać było jak wieże startowe trzęsą się pod naporem wiatru i pod uderzeniem
poziomych fal deszczu; niektóre z mniejszych budynków już zostały pozbawione dachów. Za wieżami startowymi szalało
dzikie, spienione morze, fale o białych grzywach. Wiatr ryczał jak dzika bestia, wprawiając w drżenie nawet grube
podwójne szyby biura Randolpha.
To już trzecia burza, a jeszcze nie mamy nawet czwartego lipca. Jakby interesy nie szły już wystarczająco źle, to
jeszcze mamy te huragany. W tym tempie do Święta Pracy będę bankrutem.
Przegrywamy, pomyślał Dan. Toczymy wojnę i przegrywamy ją. Do licha, prawie już przegraliśmy. Po co udawać,
że jest inaczej?
Wilgoć przyprawiała go o ból głęboko w kościach, wspomnienie o artretyzmie i chorobie popromiennej, którą
przeszedł całe lata temu. Powinienem wracać do Selene, powiedział sobie w duchu. Człowiek ze zrujnowanym systemem
immunologicznym nie powinien przebywać na Ziemi, jeśli nie musi.
Siedział jednak przez wiele godzin, patrząc na szalejącą burzę, ale widząc tylko twarz Jane Scanwell, przypominając
sobie dźwięk jej głosu, dotykjej palców, miękką jedwabistość jej skóry, jej zapach i wygląd, który rozpromieniał każde
pomieszczenie, to, jak wypełniała jego życie, choć nigdy naprawdę nie byli razem, tylko przez parę godzin od czasu do
czasu, zanim zdarzyła im się ta przykra kłótnia. Tyle ich dzieliło. Kiedy już opuściła Biały Dom, udało im się spędzić kilka
godzin na tropikalnym atolu. Które też zakończyły się kłótnią.
Kiedyś jednak postrzegali wszystko w ten sam sposób, mieli ten sam cel, walczyli po tej samej stronie. Efekt cie-
plarniany oznaczał wojnę, wojnę zmuszającą ludzką cywilizację do walki ze ślepymi siłami przyrody. Jane rozumiała to
równie dobrze jak Dan. Chcieli walczyć w tej wojnie razem.
I to ją zabiło.
Czy powinienem ciągnąc to dalej? - zastanawiał się Dan. Jakie to ma znaczenie? Jaki sens? Chciał płakać, ale łzy
nie nadeszły.
Dan Randolph zawsze wydawał się większy, niż był w rzeczywistości. Był solidnie zbudowanym mężczyzną wagi
lekkośredniej, nadal w dobrej kondycji, choć teraz, po sześćdziesiątce, utrzymanie tego stanu wymagało wielu godzin
ciężkiej pracy na siłowni. Jego włosy, kiedyś blond barwy piasku, były teraz całkiem siwe; jego pracownicy nazwali go za
plecami „srebrnym lisem”. Miał twarz boksera, o mocno zarysowanej szczęce, z nosem rozpłaszczonym wiele lat temu w
bójce, kiedy był robotnikiem budowlanym w kosmosie. Mimo olbrzymiego majątku, jaki od tych czasów zgromadził,
nigdy nie poprawił chirurgicznie kształtu nosa. Niektórzy mówili, że to jakiś perwersyjny sposób na zgrywanie twardziela.
Miał jasnoszare oczy, które często błyszczały z rozbawieniem, a stawały się puste i smutne, gdy spotykał się z ludzką głu-
potą.
Rozległ się brzęczyk, a z powierzchni biurka wyłonił się zgrabny ekran.
Dan przekręcił się w fotelu tak, by lepiej widzieć. Ujrzał młodą, poważną twarz swojej asystentki administracyjnej.
Teresa pochodziła z Caracas, była wysoka, długonoga, o skórze barwy kakao ze śmietanką i ciemnobrązowych, mig-
dałowych oczach. Parę lat wcześniej Dan pewnie próbowałby zaciągnąć ją do łóżka i ani chybi udałoby mu się. Teraz był
zwyczajnie rozdrażniony tym, że przeszkadza mu we wspomnieniach.
- Już prawie pora obiadowa - rzekła.
- I co z tego?
- Martin Humphries czeka na pana przez cały dzień. Zack Freiberg chce, żeby pan się z nim spotkał.
2 / 122
421225050.005.png
 
Ben Bova - Urwisko
Dan skrzywił się. Zack był pierwszym, który ostrzegał go przed zbliżającym się efektem cieplarnianym.
- Nie dziś, Tereso - odparł. - Nie chcę dziś widzieć się z nikim.
Młoda kobieta zawahała się przez sekundę, po czym spytała cicho, prawie nieśmiało:
- Czy mam przynieść panu obiad? Dan potrząsnął głową.
- Nie jestem głodny.
- Musi pan coś jeść.
Spojrzał na jej obraz na ekranie - młoda, zaangażowana kobieta, zmartwiona tym, że jej szefowi przydarzyło się coś
niemiłego. Poczuł, jak wzbiera w nim gniew, bezsensowna, ślepa, nieopanowana furia.
- Nie, do jasnej cholery - warknął. - To ty musisz jeść. Ja mogę robić, co tylko przyjdzie mi do głowy, a jeśli chcesz
nadal dostawać wypłatę, daj mi święty spokój.
Zobaczył, jak oczy otwierają jej się szeroko ze zdumienia. Otworzyła usta, ale nic nie powiedziała. Dan strzelił pal-
cami i ekran zgasł. Kolejne pstryknięcie i schował się z powrotem do niszy w biurku z różanego drewna.
Oparł się w fotelu i zaniknął oczy. Próbował uciec przed wspomnieniami, ale było to niemożliwe.
A miało być tak wspaniale. Jakieś sto czy dwieście lat temu zapowiadano, że globalne ocieplenie doprowadzi do
przełomu cieplarnianego. Nie stopniowego ocieplenia, ale nagłej, gwałtownej zmiany światowego klimatu. Całe ciepło
zgromadzone w oceanach miało przedostać się do atmosfery. Czapy lodowe Grenlandii i Antarktyki miały się roztopić.
Poziom morza miał gwałtownie wzrosnąć w ciągu dziesięciu czy dwudziestu lat. Wielkie burze w dużych ilościach. Zmi-
any klimatu zmieniające żyzne lądy w nieużytki.
No i co z tego? Użyjemy kosmicznych zasobów do rozwiązania wszystkich problemów. Energia? Zbudujemy
satelity zasilane energią słoneczną, energią promieniowania kosmicznego i starczy na wszystkie potrzeby. Surowce?
Będziemy je pozyskiwali z Księżyca i asteroid; w kosmosie jest więcej bogactw naturalnych, niż może dostarczyć cała
Ziemia. Produkcja żywności?
Cóż, to będzie niełatwy problem. Wszyscy o tym wiemy. Ale mając dość energii i dość surowców możemy nawad-
niać tereny rolnicze zdewastowane zmianą klimatu.
Tak, jasne. A kiedy połowa większych miast świata zostanie zalana, co zrobimy? Co możemy zrobić? Co uczynimy,
kiedy sieć przesyłowa energii elektrycznej zostanie zniszczona? Kiedy trzęsienia ziemi i fale tsunami zniszczą serce Ja-
ponii? Zabawimy się w chowanego. A kiedy trzęsienie ziemi zrówna z ziemią stany środkowego zachodu, co zrobimy?
Będziemy próbowali pomóc ocalałym, a Jane zginie.
Drzwi biura otwarły się z hukiem i wszedł wielki mężczyzna z radą brodą, niosąc pięknie rzeźbioną tacę z tekowego
drewna wyładowaną parującymi naczyniami. W jego wielkich dłoniach taca wyglądała jak dziecinna zabawka.
- Teresa mówi, że musisz coś zjeść - oznajmił wysokim, przyjemnym tenorem, stawiając tacę na biurku Dana.
- Powiedziałem, że nie jestem głodny.
- Do diaska, nie możesz się głodzić. Zjedz coś.
Dan spojrzał na tacę. Parująca miska zupy, sałatka, danie główne ukryte pod pokrywą z nierdzewnej stali, dzbanek z
kawą. Żadnego wina. Nic alkoholowego.
Odepchnął tacę w stronę rudobrodego olbrzyma.
- Zjedz to sam, George.
Przysuwając do biurka jedno z wyściełanych krzeseł, Wielki George spojrzał swojemu szefowi prosto w oczy i
odepchnął tacę z powrotem do Randolpha.
- Jedz - odparł. - Dobrze ci to zrobi.
Dan spojrzał na George’a Ambrose’a. Znał Wielkiego George’a z czasów, gdy ten był uciekinierem na Księżycu,
ukrywając się przed władzami Selene City razem z garstką innych niebieskich ptaków, którzy chcieli uchodzić za Księży-
cowe Podziemie. Wielki George był teraz osobistym ochroniarzem Dana; nosił zamiast połatanych kombinezonów szyte na
miarę garnitury. Dalej wyglądał jednak na ledwie ucywilizowanego człowieka pogranicza: wielki, nieokrzesany typ, który
chętnie wtłoczy ci głowę do klatki piersiowej, nie żywiąc nawet specjalnie nieprzyjaznych uczuć.
- Coś ci powiem - rzedł Dan, czując, jak usta wykrzywia mu niepewny uśmiech. - Podzielimy się.
George wyszczerzył się w odpowiedzi.
- Dobry pomysł, szefie.
Przez kilka minut jedli w milczeniu, George pożarł całe danie główne, które okazało się niewielką porcją żeberek.
Dan siorb-nął parę łyżek zupy i przeżuł sałatkę.
- Lepiej niż za dawnych czasów, nie? - rzekł George, nadal żując kawałek żeberka. - Pieprzone sojaburgery i recyk-
lowane szczyny do picia.
Dan zignorował tę podjętą przez młodszego mężczyznę próbę rozchmurzenia go.
- Czy Teresa poszła do domu? - spytał. - Nie.
Zirytowany Dan spojrzał na zegarek.
- Do cholery, ona nie jest moją niańką. Nie chcę, żeby wisiała nade mną jak...
- Ten facet, Humphries, dalej czeka na wizytę - przypomniał George.
- O tej porze? On tam jeszcze siedzi? Na litość boską, jest prawie dziewiąta. Odbiło mu? Czy utknął tu z powodu
burzy? Czy Teresa nie może sama wpaść na to, żeby go wpakować do któregoś apartamentu dla gości?
George potrząsnął kędzierzawą głową.
- Powiedział, że będzie tu tkwił, dopóki go nie przyjmiesz. Umówił się, no wiesz.
Dan z irytacją wypuścił powietrze. Właśnie wróciłem z pogrzebu, a oni chcą, żebym trzymał się jakiegoś planu wi-
zyt sprzed tygodni.
- Teresa mówi, że on ją drażni.
- Drażni?
- No, startuje do niej. Sam zobacz. Marszcząc brwi, Dan mruknął:
- Teresa sobie poradzi.
- Przemawia przez ciebie doświadczenie? - uśmiechnął się George.
3 / 122
421225050.001.png
 
Ben Bova - Urwisko
- Startuje do niej przez cały czas, jak tu siedzi?
- Mam mu przemówić do rozumu? - spytał George.
Przez chwilę Dan napawał się obrazem George’a wyrzucającego gościa z budynku. Wtedy jednak przyszła refleksja,
że ten człowiek wróciłby jutro. Trzeba brać się z powrotem do pracy, powiedział sobie w duchu. Nie mogę jej unikać na
zawsze.
- Zabierz tacę - powiedział Wielkiemu George’owi - i wpuść tego całego Humphriesa.
George oblizał usta.
- Mogę przynieść deser i kawę.
- Świetnie - rzekł Dan, nie chcąc się wykłócać. - Przynieś.
Uśmiechając się, George uniósł jedną ręką zasypaną resztkami jedzenia tacę i ruszył do drzwi. Dan zobaczył, że
okruchy są także na biurku. Zirytowany zmiótł je na dywan.
W drzwiach pojawiła się Teresa.
- Pan Martin Humphries - ogłosiła. Wygląda na spiętą, pomyślał Dan. Humphries musiał nieźle dać sięjej we znaki.
Martin Humphries wyglądał dość młodo. Był raczej niski, o parę centymetrów niższy od Teresy, i wyglądał jakoś
miękko, miał zaokrąglone ramiona i linię talii, przez co było widać, że zaczyna tyć, mimo starannego drapowania bor-
dowego blezera. Wydawał się tryskać energią, gdy przemierzył gabinet i usiadł przy biurku Dana.
Dan wstał i wyciągnął rękę nad biurkiem.
- Przepraszam, że musiał pan czekać - rzekł, zmuszając się do uśmiechu.
Humphries ujął dłoń Dana i odwzajemnił mocny uścisk.
- Rozumiem - odparł. - Strasznie mi przykro, że nachodzę pana w takim nieszczęściu.
Jego oczy powiedziały Danowi, że słowa te nie były niczym więcej jak rytuałem, który gość powinien wykonać.
Twarz Mar-tina Humphriesa była okrągła, prawie chłopięca. Oczy jednak były twarde jak diamenty, zimne i szare jak sma-
gane wiatrem morze na zewnątrz.
Usiedli, a George wszedł ponownie do gabinetu z tacą ciastek, dzbankiem z kawą i kilkoma porcelanowymi
filiżankami i talerzykami. Przy całych swoich rozmiarach Wielki George poruszał się lekko jak tancerz - albo nocny wła-
mywacz. Ani Dan, ani Humphries nie powiedzieli jednego słowa, gdy George ostrożnie stawiał tacę na biurku i szybko, po
cichu opuszczał gabinet.
- Mam nadzieję, że nie uniemożliwiłem panu zjedzenia obiadu - rzekł Dan, wykonując gest w stronę ciastek.
Humphries zignorował tacę.
- Nie ma problemu. Miło się gadało z pańską sekretarką.
- Naprawdę? - upewnił się cicho Dan.
- Pracowita osóbka. Chętnie bym ją panu podkupił.
- Nie ma szans - warknął Dan. Humphries beztrosko wzruszył ramionami.
- Nieważne. Przyszedłem porozmawiać o obecnej sytuacji. Dan machnął ręką w stronę okna.
- Ma pan na myśli przełom cieplarniany?
- Mam na myśli to, że możemy pomóc światowej gospodarce wygrzebać się ze strat, jakie ciągle ponosi - i zgarnąć
przy tym niezłe zyski dla siebie.
Dan poczuł, że brwi unoszą mu się do góry. Sięgnął po jedno z delikatnych ciasteczek, po czym zdecydował, że
lepiej będzie najpierw nalać sobie kawy. Firma Dana, Astro Manufactu-ring Inc., była bliska bankructwa i cały finansowy
światek o tym wiedział.
- Niezłe zyski to by mi się przydały - rzekł ostrożnie. Humphries uśmiechnął się, ale Dan nie dostrzegł w tym
uśmiechu ciepła.
- Co ma pan na myśli? - spytał.
- Ziemia jest pogrążona w chaosie z powodu nagłej zmiany klimatu - rzekł Humphries.
- Tak, przełomu cieplarnianego - przytaknął mu Dan.
- Selene i inne społeczności księżycowe jednak jakoś sobie radzą.
Dan skinął głową.
- Na Księżycu nie brak energii ani surowców. Mają wszystko, czego im trzeba. Teraz są samowystarczalni.
- Mogliby pomagać Ziemi - rzekł Humphries. - Budując satelity zasilane energią słoneczną. Wysyłając surowce na
Ziemię. Nawet produkując rzeczy potrzebne ludziom na Ziemi, ale niedostępne, bo fabryki zostały zniszczone.
- Próbowaliśmy to robić - rzekł Dan. - Nadal próbujemy. To za mało.
Humphries pokiwał głową.
- To dlatego, że ograniczacie się do zasobów, jakie możecie pozyskać z Księżyca.
- I asteroid bliskich Ziemi - dodał Dan.
- I asteroid, tak - zgodził się Humphries, jakby oczekiwał takiej odpowiedzi.
- Co pan więc proponuje?
Humphries obejrzał się przez ramię, jakby się bał, że ktoś posłuchuje.
- Pas - rzekł prawie szeptem.
Dan patrzył na Humphriesa przez długą chwilę w milczeniu. Następnie odchylił głowę do tyłu i śmiał się, długo,
głośno i gorzko.
Stacja kosmiczna GALILEO
Doganiali ją.
Nadal w skafandrze kosmicznym, Pancho Lane, pozbawiona wagi, przemieszczała się przez moduł laboratoryjny,
zadziwiając japońskich techników, gdy przesuwała się szybko środkową nawą, co kilka metrów odpychając się od labora-
toryjnego sprzętu szybkimi ruchami mocnych rąk. Słyszała, jak mężczyźni za nią pokrzykują ze złością.
4 / 122
421225050.002.png
 
Ben Bova - Urwisko
Gdyby któryś z tych durni miał na tyle jaj, żeby włożyć skafander i wyjść na otwartą przestrzeń, żeby odciąć mi
drogę, to byłby koniec ze mną, pomyślała.
Na początku była to zabawa, wyzwanie. Który z pilotów przebywających na pokładzie stacji potrafi najdłużej oddy-
chać w próżni? Na stacji przebywała szóstka pilotów Astro Corporation czekających na transport skoczkiem do Selene
City: czterech facetów, Pancho i nowa dziewczyna, Amanda Cunningham.
Jasne, to Pancho ich podpuściła. Dlatego tak się złościli. Wszyscy snuli się po mesie, praktycznie unosząc się w
powietrzu tam, gdzie nie dało się przyczepić pętlami na stopy do podłogi dookoła stołu i jego pojedynczej, cienkiej jak
łodyżka nogi. Rozmowa zeszła na oddychanie w próżni: jak długo można wstrzymać oddech w kosmosie, żeby nie zrobić
sobie krzywdy?
- Rekord to cztery minuty - ogłosił jeden z facetów. - Ustalił go Harry Kirschbaum.
- Harry Kirschbaum? A któż to jest, u licha? Nigdy o nim nie słyszałem.
- Umarł młodo. Zaśmiali się.
Amanda, która właśnie dołączyła do zespołu wprost ze szkoły technicznej w Londynie, miała anielską twarzyczkę
uczennicy, okoloną delikatnymi blond lokami i wielkie, niewinne, błękitne oczy, ale krzywizny jej figury sprawiały, że
wszyscy mężczyźni dookoła zaczynali się ślinić.
- Kiedyś musiałam poprawić hełm - powiedziała. - Podczas szkolnych ćwiczeń w zbiorniku próżniowym.
- Ile to trwało?
Wzruszyła ramionami i nawet Pancho zauważyła, jak układa się jej kombinezon.
- Dziesięć sekund. Może piętnaście.
Pancho nie przepadała za Amandą. Wkurzająca smarkula ze starannym akcentem wyższych klas. Jedno spojrzenie i
wszyscy faceci zapominali o Pancho, co było wkurzające, bo niektórzy faceci byli dość sympatyczni.
Pancho była smukła i żylasta, z długimi, szczupłymi nogami, które zdradzały jej afrykańskie pochodzenie. Jej skóra
nie była ciemniejsza niż u mieszkanek zachodniego Teksasu, ale twarz miała bardzo pospolitą, z wysuniętą-jej zdaniem -
szczęką i małymi, półprzymkniętymi brązowymi oczami. Nosiła zawsze krótkie fryzury, przez co ludzie zaczęli plotkować,
że jest lesbijką. Nie była to prawda. Jej długie, umięśnione nogi i ramiona miały jednak siłę mężczyzny i nigdy nie pozwo-
liła, aby jakiś facet w czymś ją pokonał - chyba że sama tego chciała.
Skoczek, który miał ich zabrać na Selene, spóźniał się. Pęknięta dysza jednego z wyrzutnikow, a ostatnią rzeczą,
jakiej by życzyli sobie kontrolerzy lotu, to katastrofa podczas transferu szóstki pilotów. Pewnie od niedzieli przebudowali
już tę rakietę z czterdzieści pięć razy, a ich znosiło w stronę Księżyca.
Cała szóstka czekała w mesie i gadała o oddychaniu w próżni. Jeden z chłopców chwalił się, że wytrzymał w próżni
całą minutę.
- To już wiemy, skąd twoje IQ - rzucił jego kolega.
- Nikt nie wytrzymał całej minuty.
- Sześćdziesiąt sekund - upierał się mężczyzna.
- Płuca by ci wybuchły.
- Mówię wam, sześćdziesiąt sekund. Co do sekundy.
- Bez żadnych skutków? Zawahał się, nagie zawstydzony. - To jak?
Próbując beztrosko wzruszyć ramionami, przyznał::
- Lewe płuco mi się zapadło.
Zaśmiali się z zakłopotaniem.
- Pewnie mogłabym wytrzymać sześćdziesiąt sekund - ogłosiła Pancho.
- Ty? - najbliżej ulokowany mężczyzna ryknął śmiechem.
- Może Mandy, ona to ma czym oddychać.
Amanda uśmiechnęła się nieśmiało. Ale wszyscy zauważyli, kiedy wciągnęła powietrze.
Pancho stłumiła w sobie gniew na ich zwierzęce zachowanie.
- Dziewięćdziesiąt sekund - rzekła obojętnie.
- Dziewięćdziesiąt sekund? Niemożliwe!
- Chcesz się założyć? - spytała Pancho.
- Nikt nie może wytrzymać w próżni przez dziewięćdziesiąt sekund. Gałki oczne by ci eksplodowały.
Pancho zaprezentowała zęby w uśmiechu.
- Ile chcesz na to postawić?
- A jak odbiorę forsę, kiedy będziesz martwa?
- Albo z uszkodzonym mózgiem.
- Ona już ma uszkodzony mózg, skoro mówi, że może wytrzymać w próżni przez dziewięćdziesiąt sekund.
- Przeleję pieniądze na konto powiernicze, żeby wasza piątka mogła pobrać pieniądze w przypadku mojej śmierci
albo niezdolności - rzekła spokojnie Pancho.
- Taa, jasne.
Wskazała na telefon wiszący na ścianie obok automatu z kanapkami.
- Przelew elektroniczny. Wystarczą dwie minuty. Zamilkli.
- Ile? - spytała Pancho, obserwując ich oczy.
- Tygodniówka - warknął jeden z mężczyzn.
- Miesięczna pensja - odparła Pancho.
- Cała?
- Czemu nie? Jesteście tacy pewni, że mi się nie uda, czemu więc nie miesięczna pensja? Wrzucę na konto powier-
nicze pięć pensji, więc każdy coś dostanie.
- Miesięczna pensja.
W końcu zgodzili się. Pancho wiedziała, że są przekonani, że stchórzy po dwudziestu trzech sekundach, oni dostaną
pieniądze, a jej nic się nie stanie.
5 / 122
421225050.003.png
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin