Bova Ben - Droga przez Układ Słoneczny 01 - Księżyc 01 - Wschód księżyca.pdf

(2431 KB) Pobierz
Bova Ben-Droga przez Uklad Sloneczny 1-Ksiezyc 1-Wschod ksiezyca
Ben Bova - Wschód księżyca
Ben Bova
Wschód Księżyca
(Moonrise)
Przekład Maria Gębicka-Frąc
Dla Barbary, jak zawsze...
Dla mężczyzn i kobiet Lunarnego Podziemia,
oby niebawem wyszli w światło...
A zwłaszcza dla Jean i Billa Pogue.
Mamy władzę, ty i ja,
Lecz cóż to dobrego da?
Odmienilibyśmy świat,
Gdybyśmy wiedzieli, jak
Jacques Brel
Część I
PRZEZNACZENIE
Mare Nubium
– Wspaniałe pustkowie.
Paul Stavenger zawsze wypowiadał te słowa, gdy wychodził na nagą, zasłaną pyłem powierzchnię Księżyca. Tym
razem jednak był to nie tylko cytat, lecz również prośba, modlitwa.
Stojąc przy otwartym włazie śluzy powietrznej, spoglądał przez wizjer na nagą przestrzeń rozciągającą się we
wszystkich kierunkach. Normalnie taki widok działał na niego kojąco, przynosił mu spokój, teraz jednak było inaczej. Paul
walczył z bólem, który mroził mu wnętrzności. Walczył ze strachem. Widział już, jak umierają ludzie, ale nigdy tak, jak
Tinker i   Wojo. Zabici. Zamordowani. Mnie też próbował załatwić, pomyślał. Ci biedni dranie po prostu przypadkiem
weszli mu w drogę.
Paul wyszedł na piaszczysty regolit, wzbijając butami obłoczki pyłu, które unosiły się leniwie i opadały powoli,
ściągane w dół przez niewielką grawitację Księżyca.
Trzeba stąd spływać, powiedział sobie. Zwiewać, zanim te przeklęte żuki mnie też dopadną.
Trzydzieści kilometrów pustki dzieliło ten podpowierzchniowy schron od sąsiedniego. Musiał pokonać tę odległość
na piechotą. Mały rakietowy skoczek był nie do użytku, a   ciągnik nie budził zaufania; nanożuki już go zainfekowały.
Wedle jego wiedzy równie dobrze mogły roić się w skafandrze, przeżuwając w tej chwili hermetyczną izolację i plastik.
Cóż, pomyślał, niedługo się przekonasz. Jedna stopa przed drugą. Albo dokonam tego na własnych nogach, albo
wcale.
Trzydzieści kilometrów. Pieszo, i niedługo wzejdzie Słońce.
– Dobra – powiedział drżącym głosem. – Niech się dzieje co chce, ale na moich zasadach.
Niebo było idealnie czarne, ale przez filtry wizjera przebijał blask tylko paru gwiazd. Patrzyły na niego niew-
zruszenie, nie mrugając, poważne jak oczy Boga.
Paul odwrócił się lekko w marszu i zadarł głowę, żeby spojrzeć na opasłą, nadętą Ziemię, błękitną i lśniąco białą,
wiszącą na ciemnym niebie. Tak blisko. Tak daleko. Tam czeka na niego Joanna. Czy Greg ją także próbował zabić! Ta
myśl przyprawiła go o nowy skurcz strachu i gniewu.
– Bierz dupę w troki – mruknął. Wędrował przez pustą równinę, uciekając przed śmiercią po jednym kroku na raz.
Całą siłą woli powstrzymywał się od biegu. Masz do przebycia trzydzieści kilometrów. Przygotuj się na długi marsz, dosto-
suj tempo.
Skafander więził woń strachu. Paul widział śmierć dwóch ludzi; czysty traf, że oszalałe nanomaszyny nie zabiły
i jego. Skąd wiesz, że nie zainfekowały skafandra? – zapytał się w myślach. Ponuro odpowiedział: Co za różnica? Jeśli tak,
to już jestem martwy.
1 / 236
421213846.004.png
 
Ben Bova - Wschód księżyca
Ale wydawało się, że skafander spisuje się bez zarzutu. Prawdziwa próba nastąpi po przekroczeniu linii terminatora,
gdy wyjdzie z nocy w oślepiającą furię dnia. Trzydzieści kilometrów w takiej temperaturze... Ze świadomością, że jeśli się
zatrzymasz, jesteś trupem.
Wyliczył wszystko w głowie, gdy tylko zrozumiał, co się stało w schronie. Trzydzieści kilometrów. Zapas tlenu
w   zbiorniku skafandra wystarczy na dwanaście godzin. Bez recyklingu. Musisz robić dwa i   pół kilometra na godzinę.
Najlepiej trzy, co zapewni margines bezpieczeństwa.
Trzy kilometry na godzinę. Przez dziesięć godzin. Dasz radę. Pewnie, że dasz radę.
Teraz jednak, gdy brnął przez niegościnne pustkowie Mare Nubium, opadły go wątpliwości. Nie spędziłeś dzie-
sięciu godzin w marszu od... Chryste, od czasu pierwszej wizyty na Księżycu. Prawie dwadzieścia lat temu. Dwadzieścia
zakichanych lat. Byłeś wówczas szczeniakiem.
Cóż, musisz zrobić to teraz. Jeśli nie, umrzesz. A wtedy Greg wygra. I będzie mordować w drodze na szczyt.
Choć nadal panowała noc, dziki krajobraz nie skrywał się w zupełnym mroku. Falisty, dziobaty teren pławił się
w   ziemskiej poświacie. Paul widział głazy rozrzucone po nagim regolicie, krawędzie kraterów dość głębokich, by go
połknąć, wklęśnięcia mniejszych, o które mógł się potknąć i upaść, jeśli nie zachowa należytej ostrożności.
Nic, tylko skały i kratery, i ostra bezkompromisowa linia horyzontu, jak skraj świata, początek nieskończoności. Ani
źdźbła trawy, ani kropli wody. Surowa, naga skała rozciągająca się jak okiem sięgnąć we wszystkie strony.
A jednak zawsze ją kochał. Tutaj, na powierzchni Księżyca nawet w pękatym, krępującym ruchy skafandrze zawsze
czuł się wolny, zdany wyłącznie na siebie – sam we wszechświecie, gdzie jedynym problemem jest utrzymanie się przy
życiu. Oto, co daje nam Księżyc, powiedział sobie. Sprowadza wszystko do fundamentalnego, jedynego pytania. Zamier-
zasz żyć czy umrzeć? Wszystko inne to bzdura. A ja? Chcę żyć czy umrzeć?
Potem znów pomyślał o Joannie i wiedział, że chodzi o coś więcej. Co z nią? Czy Joanna żyje? Czy Greg oszalał do
tego stopnia, żeby i ją uśmiercić? Nie chodzi tylko o mnie, uświadomił sobie. Nie był sam nawet tutaj, czterysta tysięcy
kilometrów od Ziemi i tamtejszych zawiłości. Choć po tej stronie gór pierścieniowych krateru Alfons nie było prócz niego
żywego człowieka – ani istoty innego rodzaju – wiedział, że od niego zależy życie wielu ludzi.
Joanna. Nie wolno pozwolić, by Greg dopadł Joannę. Muszę go powstrzymać.
Przystanął, dysząc ciężko. Wizjer hełmu był przymglony. Wezbrała w nim panika. Czyżby nanożuki dostały się do
skafandra? Podniósł lewą rękę, by sprawdzić panel wyświetlacza na przedramieniu. Ręka drżała tak mocno, że chcąc
odczytać wskazania, musiał przytrzymać ją drugą. Postukał w przycisk regulatora obiegu powietrza i usłyszał krzepiące
zawodzenie przyspieszającego wentylatora.
W porządku, nadal działa. Skafander sprawuje się jak trzeba. Opanuj się. Idź dalej.
Odwrócił się, żeby zobaczyć, jak daleko odszedł od podpowierzchniowego schronu, który Greg przemienił
w śmiertelną pułapkę. Z zadowoleniem stwierdził, że szary garb pokruszonych skał rysuje się na horyzoncie. Zrobiłem już
parę kilometrów, pomyślał.
Odciski podeszw rysowały się jasno, niemal fosforyzowały na tle ciemnego regolitu. Za parę tysięcy lat też ściem-
nieją; ultrafiolet wszystko opala. Niemal się roześmiał. Dobrze, że już jestem opalony.
Ruszył w   dalszą drogę, sprawdzając kierunek na odbiorniku GPS wbudowanym w   panel skafandra. Niestety,
w chwili wyjścia ze schronu jedyny widoczny satelita GPS wisiał nisko nad horyzontem, sygnał był słaby i rwał się co parę
sekund. Ale to musiało wystarczyć. Nie mógł liczyć na inną pomoc nawigacyjną, a już z pewnością nie na znaki drogowe
na szerokiej przestrzeni Mare Nubium.
Między innymi schronami, oddalonymi maksymalnie piętnaście kilometrów jeden od drugiego, aż do pierścienia, co
półtora kilometra stały latarnie kierunkowe. Greg dobrze to zaplanował; na miejsce zbrodni wybrał najnowszy z tymów.
Paul brnął dalej, żałując, że jego radio ma za mały zasięg, by sygnał dotarł do najbliższego tyma. Zresztą i tak
nikogo tam nie ma, pomyślał. To tylko schron przekaźnikowy. Ale jest zaopatrzony w tlen i wodę. I ma radio.
Tak nagle, że aż się przestraszył, na horyzoncie rozbłysła jasność. Słońce.
Zerknął na zegarek. Tak, dokonane z grubsza obliczenia były całkiem poprawne. Za parę minut Słońce go dopędzi
i resztę podróży odbędzie w jego świetle.
Chryste, pomyślał, osłona zaparowała, gdy na zewnątrz było prawie sto stopni poniżej zera. Co się stanie, gdy tem-
peratura wzrośnie do stu dwudziestu w plusie, a ten przeklęty skafander nie wypromieniuje mojego ciepła?
Sardoniczny głos w jego głowie odparł: Zaraz się przekonasz.
Linia terminatora sunęła mu na spotkanie, falując po nierównym gruncie, przybliżając się w tempie idącego człow-
ieka.
Choć trawił go strach, wspomniał swoje pierwsze dni na Księżycu: podniecające przemierzanie terenów dotąd niet-
kniętych ludzką stopą, zapierającą dech w piersiach wspaniałość surowego krajobrazu, ciszę i dramatyczne widoki.
Było, minęło, powiedział sobie. Teraz musisz dotrzeć do najbliższego schronu, zanim skończy ci się tlen. Albo za-
nim ugotujesz się na słońcu. Albo zanim przeklęte żuki zjedzą twój skafander.
Zmusił się do dalszego marszu, bojąc się chwili wyjścia z cienia nocy w niefiltrowaną zajadłość promieni słonec-
znych.
2 / 236
421213846.005.png
 
Ben Bova - Wschód księżyca
Idąc w kierunku narastającej jasności, wrócił myślami do dnia, kiedy wszystko się zaczęło, do czasów, kiedy poślu-
bił Joannę i   dzięki temu przejął kontrolę nad Masterson Aerospace. Do chwili, kiedy Greg Masterson zaczął go nien-
awidzić.
Nawet wtedy wszystko sprowadzało się do ocalenia Bazy Księżycowej. Paul uświadomił sobie, że poświęcił jej
większą część życia.
– Większą część? – zapytał na głos. – Do diabła, masz cholernie duże szansę na poświęcenie całego.
Savannah
Spędzali popołudnie w łóżku, kochając się, bezpieczni w przekonaniu, że jej mąż jest na zebraniu komitetu wykon-
awczego.
Z początku Paul sądził, że romans będzie przelotny. Joanna, żona szefa Masterson Aerospace, nie miała zamiaru
zrywać małżeństwa. Postawiła sprawę jasno, gdy kochali się pierwszy raz, na pluszowym rozkładanym fotelu
w służbowym odrzutowcu Paula w hangarze na prywatnym lotnisku korporacji.
Paul był zaskoczony jej namiętnością. Przez pewien czas myślał, że może robi to z czarnym wyłącznie z ciekawości
lub też dlatego, że to ją rajcuje. Ale chodziło o coś więcej. Znacznie więcej.
Joanna Masterson była urodziwą kobietą, wysoką i   gibką, z   gładką twarzą, która idzie w   parze ze starymi pi-
eniędzmi. Jednak otaczała ją subtelna aura tragedii, która przyciągała go nieodparcie. Coś w jej smutnych szarozielonych
oczach prosiło o pociechę, ukojenie, miłość.
Pod dystyngowaną powierzchownością kryła się kobieta udręczona, związana z   człowiekiem, który sypiał ze
wszystkimi z wyjątkiem niej. Nie znaczy to, że Paul zaliczał się do świętych; korzystał ze wszystkich nadarzających się
okazji.
Bzykanie się z żoną szefa było niebezpieczne dla nich obojga, ale ryzyko dodawało pieprzu romansowi. Paul nie
miał zamiaru angażować się emocjonalnie. Na świecie nie brakowało kobiet chętnych do zabawy i były astronauta, obecnie
zajmujący kierownicze stanowisko w korporacji, nie miał problemów z ich zaliczaniem. Syn norweskiego kapitana żeglugi
i   jamajskiej nauczycielki miał urok, pieniądze i   niewymuszoną pewność siebie, a   na dodatek olśniewający uśmiech:
wszystkie te elementy tworzyły nieodpartą kombinację.
A jednak zaledwie po paru namiętnych spotkaniach z Joanną przestał widywać się z innymi kobietami. Nie zapla-
nował tego z rozmysłem; po prostu przestały go interesować, gdy zaczął sypiać z tą jedną. Joanna wyznała mu, że nigdy
dotąd nie miała kochanka.
– Nie przypuszczałam, że to zrobię – powiedziała – dopóki nie poznałam ciebie.
Zadzwonił telefon, gdy leżeli spoceni i wyczerpani po długiej sesji, która zaczęła się delikatnie, niemal leniwie,
a zakończyła gwałtownie, w wybuchu pojękiwań i sapnięć.
Joanna odgarnęła gąszcz popielatoblond włosów i sięgnęła po telefon. Paul podziwiał krzywiznę jej biodra i gład-
kość pleców, gdy podnosiła słuchawkę.
Jej ciało stężało.
– Samobójstwo?
Paul usiadł. Joanna pobladła z szoku.
– Tak – powiedziała do telefonu. – Tak, oczywiście. – Głos miała spokojny, ale Paul widział przenikające ją drżenie
i ból w szeroko otwartych oczach. Ręka, zaciśnięta na słuchawce z taką siłą, że pobielały palce, trzęsła się okropnie.
– Rozumiem. Dobrze. Będę za kwadrans.
Joanna chciała odstawić telefon na szafkę nocną, nie trafiła i aparat spadł na dywan.
– Zabił się – powiedziała.
– Kto?
– Gregory.
– Twój mąż?
– Wziął pistolet ze swojej kolekcji i... odebrał sobie życie. – Wyglądała jak ogłuszona. – Zabił się.
Paula opadło poczucie winy, niemal wstyd, że w takiej chwili leży z nią nagi w łóżku.
– Przykro mi – wymamrotał.
Joanna podniosła się i chwiejnym krokiem ruszyła do łazienki. Na chwilę przystanęła w drzwiach, przytrzymując
się futryny. Z widocznym wysiłkiem wzięła się w garść. Odwróciła się do niego.
– Tak. Mnie też. – Powiedziała to bezdźwięcznie, bez śladu emocji, jakby ćwiczyła kwestię do roli, którą miała od-
grywać.
Paul wstał z łóżka. Nagle zabrakło mu odwagi, by wejść z nią pod prysznic. Chciał iść do swojego mieszkania.
– Zmyję się, zanim ktoś przyjdzie – zawołał do Joanny.
– Tak będzie najlepiej. Muszę jechać do biura. Dzwonili z policji.
Szukając spodni, zapytał:
– Jechać z tobą?
3 / 236
421213846.001.png
 
Ben Bova - Wschód księżyca
– Nie, nie pokazujmy się razem. Zadzwonię do ciebie wieczorem.
Jadąc brzegiem rzeki Savannah w kierunku swojego apartamentowca, Paul próbował przeanalizować własne uczu-
cia. Gregory Masterson II był pijakiem i bezkonkurencyjnym sukinsynem, bijącym go na głowę w zaliczaniu panienek.
Joanna przysięgła, że nigdy wcześniej nie miała romansu, i on jej wierzył. Z Gregorym sprawa przedstawiała się zupełnie
inaczej. Nie obchodziło go, kto wie o jego skokach w bok. Lubił popisywać się swoimi kobietami, jakby z premedytacją
chciał zdruzgotać Joannę, upodlić ją ponad wszelką miarę.
Do diabła, pomyślał Paul, powinieneś coś powiedzieć. Sypiasz z żoną faceta. Ale z ciebie lojalny, godny zaufania
pracownik.
A więc Gregory palnął sobie w   łeb. Dlaczego? Czy dowiedział się o   Joannie i   o   mnie? Paul potrząsnął głową,
skręcając na podjazd budynku. Nie, z naszego powodu nie popełniłby samobójstwa. Prędzej morderstwo.
Jadąc przeszkloną windą do swojego penthouse’u, zastanawiał się, jak syn Joanny przyjmie wiadomość. Gregory
Masterson III. Założę się, że będzie liczyć na przejęcie władzy. Na zachowanie kontroli nad korporacją w rękach rodziny.
Ojciec doprowadził firmę na skraj bankructwa; syn dokończy dzieła. Smarkacz nawet nie umie odpryskać się po piwie.
Paul wystukał kod na zamku elektronicznym, wszedł do holu i z miejsca skręcił do barku. Nalał sobie kieliszek
czystej tequili i zastanowił się, jak Joanna radzi sobie z policją, jak zniosła widok martwego męża. Pewnie wpakował lufę
w usta, pomyślał. Krew i mózg w całym gabinecie.
Czując w gardle ciepło tequili, podszedł do wielkiego panoramicznego okna w salonie. Patrzył na spokojną rzekę,
na statki turystyczne pływające z prądem i pod prąd. Księżyc, prawie w pełni, wspinał się nad horyzont, blady i przym-
glony na jasnoniebieskim niebie.
Wstrząsnęła nim straszna myśl.
– Co będzie z Bazą Księżycową? – zapytał głośno. – Nie pozwolę jej zamknąć.
Nowy York
Paul poleciał dwusilnikowym odrzutowcem na nowojorskie lotnisko JFK, sam. Joanny nie widział od trzech ty-
godni, jakie minęły od śmierci Gregory’ego Mastersona. Zadzwonił i zaproponował, że zabierze ją do Nowego Jorku, ale
postanowiła lecieć wraz z rewidentem księgowym korporacji samolotem zmarłego męża. Rada nadzorcza miała mianować
nowego dyrektora generalnego Masterson Aerospace i Paul wiedział, że wybór automatycznie padnie na młodego Grega.
Wiedział też, że pierwszym posunięciem Grega po zajęciu dyrektorskiego stołka będzie zamknięcie Bazy Księży-
cowej. Od pięciu lat korporacja kierowała Bazą na mocy umowy z rządem, ale ostatnio Waszyngton przestał finansować
projekt i postanowił go „sprywatyzować”. Masterson Aerospace miała prawo wyboru: albo utrzymywać Bazę własnym
kosztem, albo ją zlikwidować.
Przewodniczący rady nadzorczej był przeciwny kontynuowaniu operacji, a   Greg rwał się, żeby pokazać jemu
i reszcie zarządu, że można zredukować koszty. Paul musiał przyznać, że utrzymywanie Bazy stanowi poważne obciążenie
finansowe i zdawał sobie sprawę, że ten stan rzeczy nie ulegnie zmianie jeszcze przez wiele lat. Ale kiedyś... gdyby tylko
zdołał zachować Bazę do czasu, aż zacznie przynosić zyski.
To będzie trudne, gdy władza przejdzie w ręce Grega. Może nawet niemożliwe. Przez całą drogę do Nowego Jorku
Paul desperacko zastanawiał się, jak przekonać Grega do utrzymywania Bazy jeszcze przez parę lat, póki nie pojawi się
przynajmniej cień szansy na rentowność.
Baza to przyszłość korporacji, powtarzał sobie. Przyszłość ludzkości. Księżyc jest kluczem do wszystkiego, co
chcemy robić w kosmosie. Zakłady produkcyjne na orbicie, badania naukowe, nawet turystyka – wszystko zależy od wyk-
orzystywania Księżyca jako zaplecza materiałowego.
Ale trzeba czasu, żeby taka operacja zaczęła wychodzić na swoje. Czasu i kolosalnych pieniędzy. I wiary. Gregowi
brakuje wiary. Nigdy jej nie miał i prawdopodobnie nigdy mieć nie będzie.
Paul miał jej pod dostatkiem. Do przesuwania ustalonych granic potrzeba szaleńców wyjątkowego rodzaju. Zagor-
załych fanatyków, jak von Braun, który godził się pracować dla każdego, łącznie z Hitlerem, byle tylko mieć widoki na
wysłanie rakiety na Księżyc. Trzeba wiary, absolutnie ślepej wiary, że to, co robisz, warte jest każdej ceny, każdego ryzyka
– warte twojej przyszłości, majątku i życia.
Ja mam tę wiarę, Bóg mi świadkiem. Muszę sprawić, żeby Greg w końcu przejrzał na oczy. Jakoś tego dokonam.
Zmuszę go, żeby mnie wysłuchał. Zmuszę, by uwierzył.
Port lotniczy JFK był tłoczny jak zawsze, rozkład przewidywał jednoczesne lądowanie dwunastu samolotów. Kiedy
Paul podkołował swoim odrzutowcem do hangaru korporacji i zsunął się po drabince na betonową rampę, uszy go rozbo-
lały od wycia i ryku setek silników.
Gdy szedł w   kierunku czekającej limuzyny, z   marynarką zarzuconą na ramię, ziemia zatrzęsła się nagle i   niski
grzmot zagłuszył wszystkie inne dźwięki. Paul odwrócił się i   zobaczył kliper rakietowy, majestatycznie wynoszony
w   niebo przez osiem ryczących silników. W   jego oczach smukły, gładki stożek plastiku i   metalu wyglądał jak
najpiękniejsze dzieło sztuki.
4 / 236
421213846.002.png
 
Ben Bova - Wschód księżyca
Znał klipry jak własną kieszeń, nie był mu obcy żaden detal prostej, eleganckiej sylwetki, żaden element, który
skrywał się pod powłoką. Stożek z rakietami na płaskiej podstawie startował pionowo i pionowo lądował, siadając delikat-
nie na pióropuszach gazów wylotowych. Między startem a lądowaniem w maksymalnie czterdzieści pięć minut pokonywał
odległości interkontynentalne. Mógł też jednym susem wyskoczyć na orbitę.
Lotnisko jakby zamarło, inne odgłosy i ruch znalazły się w stanie zawieszenia, gdy grzmiący kliper wznosił się
zrazu powoli, potem coraz szybciej, malejąc w oczach. Fale przeraźliwego hałasu omywały Paula niemal z fizyczną siłą,
potężny ryk rakiet wykraczał poza progi ludzkiego słuchu. Paul wyszczerzył zęby i zdusił chęć zasalutowania odlatującemu
statkowi. Ogłuszający grzmot u   większości ludzi budził uczucia zbliżone do uniesienia religijnego. Paul „nawrócił”
czterech członków rady nadzorczej na projekt klipra rakietowego za pomocą prostej taktyki. Przyprowadził ich na lotnisko,
żeby mogli zobaczyć start próbny. Usłyszeć go. I poczuć.
Szofer otworzył drzwi limuzyny. Śmiejąc się pod nosem, Paul wskoczył na kanapę. Zastanawiał się, dokąd zmierza
ten kliper. Wiedział, że Nowy Jork ma codzienne połączenia z Tokio, Sydney, Buenos Aires i Hongkongiem. Niebawem
dojdą kolejne miasta. Lot do dowolnego miejsca na kuli ziemskiej trwał maksymalnie czterdzieści pięć minut.
Klipry rakietowe odsunęły od Masterson Aerospace widmo bankructwa. Paul popierał je, walczył o nie i gotów był
dla nich zabijać nie tylko dlatego, że dzięki nim Masterson stał się liderem w nowej dziedzinie transportu komercyjnego.
Stanął dla nich na krawędzi przepaści i bez namysłu zrobił krok naprzód, bo jednym skokiem mogły wychodzić na orbitę,
i to tańszym kosztem niż inne pojazdy rakietowe. Liczył, że być może dzięki nim Baza Księżycowa nie pójdzie na dno.
Dlatego usilnie forsował projekt, pokonując przeszkodę w postaci zarządu Masterson Aerospace – łącznie z osobą świętej
pamięci Gregory’ego Mastersona II.
Klipry rakietowe wyciągną Bazę Księżycową z finansowego dołka, o ile Greg Masterson III wcześniej jej nie zlik-
widuje.
Gdy chłodna, cicha limuzyna wyjeżdżała z lotniska na magistralę pełną najbardziej agresywnych kierowców świata,
Paul uświadomił sobie, że klipry są dla niego czymś więcej niż tylko deską ratunku, która mogłaby utrzymać na pow-
ierzchni Bazę Księżycową. Prawda, przyczynił się do ich sukcesu, ale one nie pozostały mu dłużne. Miał karnację
smagłego Sycylijczyka, kiedy jednak wiele lat temu zaczął pracować w Masterson Aerospace, był dla wszystkich tylko
czarnym byłym astronautą. Z akcentem na „czarnym”. Klipry pociągnęły go w górę. Dzięki ich sukcesowi został czarnym
kierownikiem działu operacji kosmicznych Mastersona i czarnym członkiem rady nadzorczej.
I czarnym kochankiem żony zmarłego szefa, dodał uszczypliwie.
Paul nigdy nie lubił Nowego Jorku. Gdy limuzyna przedzierała się w   tłoku po wyboistej, dziurawej magistrali
w stronę mostu na Manhattan, pomyślał, że Nowy Jork nie jest miastem, tylko przerośniętym frenetycznym mrowiskiem,
zawsze balansującym na krawędzi eksplozji. Dwadzieścia lat po ustanowieniu tak zwanych Praw Renesansowych metropo-
lia nadal była przeludniona, hałaśliwa, niebezpieczna.
Elektryczność napędzała wszystkie samochody, ciężarówki i   autobusy jadące na Manhattan. Staroświeckich po-
jazdów o archaicznym napędzie nie przepuszczano przez tunele ani mosty wiodące na wyspę. Taka polityka zaowocowała
znacznym oczyszczeniem powietrza, choć mgliste chmury zanieczyszczeń nadal napływały przez rzekę Hudson z New
Jersey.
Na każdym rogu wisiały kamery dozoru policyjnego, a zminiaturyzowane bezzałogowe policyjne samoloty obser-
wacyjne polatywały w   powietrzu jak gołębie. Konni gliniarze trójkami i   piątkami patrolowali zatłoczone ulice. Sprze-
dawcy, nawet dzieciaki myjące szyby samochodów na światłach, musieli legitymować się wielkimi żółtymi zezwoleniami,
a w przypadku ich braku dostawali nakaz opuszczenia Manhattanu.
A jednak na ulicach nie brakowało paserów zachwalających kradziony towar, dzieciaków wymieniających się pac-
zuszkami narkotyków, prostytutek pokazujących swoje wdzięki. Prawa Renesansowe spowodowały zanik brutalnych
przestępstw, to wszystko. Działalność sprzeczna z   prawem nadal kwitła, lecz w   formie zorganizowanej i   zasadniczo
pozbawionej przemocy. Człowiek mógł kupić albo sprzedać dosłownie wszystko, od najnowszych narkotyków po
najnowsze kreacje, prosto z uprowadzonej ciężarówki, ale było mało prawdopodobne, że oberwie po łbie i straci portfel.
Jednakże przedpotopowe mosty i wąskie, zakorkowane ulice niewiele się zmieniły. Limuzyna przepychała się ka-
wałek po kawałku. Gdy tylko przystawała na skrzyżowaniu, natychmiast zjawiały się dzieciaki i   obryzgiwały przednią
szybę brązowawą cieczą. Za każdym razem szofer odrobinę opuszczał szybę i wysuwał przez szparę kupon wydany przez
miasto.
Pewnie przy każdym wyjeździe zużywa cały płyn do czyszczenia szyb, pomyślał Paul, gdy limuzyna z włączonymi
wycieraczkami pełzła przez centrum.
Na jednym skrzyżowaniu do okna od jego strony zastukały trzy uśmiechnięte dziewczyny, pochylając się nisko, by
pokazać, że nie mają nic pod swobodnymi bluzkami. Dzieci, uświadomił sobie Paul. Miały gruby makijaż, ale nie więcej
niż po piętnaście lat. Trzech konnych policjantów przyglądało im się z odległości dwudziestu metrów.
Paul odmownie pokręcił głową. Dotąd obywałem się bez tego rodzaju ryzyka, pomyślał. Prostytutki zrobiły
zawiedzione miny. Gliniarze też. Światła zmieniły się na zielone i limuzyna ruszyła.
5 / 236
421213846.003.png
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin