Bova Ben - Droga przez Układ Słoneczny 00 - Powersat.pdf

(1839 KB) Pobierz
Bova Ben-Powersat
Ben Bova - Powersat - satelita energetyczny
Ben Bova
Powersat - satelita energetyczny
Tyt. oryginału: Powersat
Książkę tę dedykuję wszystkim, którzy oddali życie na dzikim pograniczu.
LOT PRÓBNY
- Kalifornia na optycznej.
Pilot oblatywacz Hannah Aarons dostrzegła linię brzegową: niski, ciemny cień rozciągnięty wzdłuż
zakrzywionego horyzontu, daleko w dole. Za owiewką kokpitu, wykonaną z grubego kwarcu, zobaczyła, że niebo wzdłuż
horyzontu rozjaśnia się pierwszym promieniami słońca, dalej ciemniejąc na fioletowo i wreszcie przechodząc w czarną
nieskończoność kosmosu.
Wahadłowiec pędził po niebie z prędkością 16 machów i przeciął linię brzegową Kalifornii na wysokości 60
kilometrów, dokładnie na kursie. Przez szybkę hełmu ciśnieniowego kombinezonu Aarons dostrzegła, że tytanowy nos
wahadłowca zaczyna się lekko żarzyć w strzępiastych chmurach. Leciała w stronę lądowiska na wyspie Matagorda na
teksańskim wybrzeżu. Usłyszała, jak powietrze zaczyna gwizdać, owiewając kokpit.
- Na mój znak, Hannah - w słuchawkach rozległ się głos kontrolera lotu. - Nos w górę za trzydzieści sekund.
- Zrozumiałam, nos w górę za trzydzieści sekund - odpowiedziała.
Horyzont znikł z pola widzenia; nos wahadłowca lekko się uniósł. Widziała teraz tylko czerń kosmicznej pustki w
górze.
Skupiła się na ekranach panelu sterowania. Odczyt na prędkościomierzu zaczynał maleć: 16, 15,5, 15... Czując,
jak hamowanie wciska jej uprząż w ciało, Hannah wsłuchiwała się we własny oddech: chropawy, z wysiłkiem. Kątem oka
dostrzegła, jak skraj pękatego skrzydła wahadłowca nagle zmienia barwę na rubinową. Wiedziała, że za parę sekund będzie
czerwony jak wiśnia.
Wahadłowiec nagle skoczył w dół tak gwałtownie, że Hannah boleśnie uderzyła nosem o szybkę hełmu. Gdyby
nie uprząż, pewnie skręciłaby kark. Powietrze na zewnątrz kokpitu zaczęło wyć, otaczając ją strumieniami
pomarańczowego ognia.
- Niekontrolowane opadanie! - krzyknęła do mikrofonu i lewą ręką szarpnęła wolant do siebie. Mimo osłon miała
wrażenie, że jej ramiona ważą po dziesięć ton. Wahadłowiec trząsł się tak, że przestawała cokolwiek widzieć. Odniosła
wrażenie, że stery są zablokowane; nie mogła ich ruszyć.
- Przełączam na ręczne - rzekła słabym głosem. Przez poświatę poza kokpitem dostrzegła pędzący na jej spotkanie
grunt. Spokojnie, powtarzała sobie. Tylko spokojnie!
- Przechodzę na FBW - zawołała, uderzając w przycisk, który uruchamiał sterowanie w trybie fly-by-wire.
- Brak reakcji!
Wahadłowiec nadal pędził w dół, wirując jak opadający liść; obijała się boleśnie o ściany ciasnego kokpitu.
- Skacz! - wrzeszczał kontroler, głośno i rozpaczliwie. - Hannah, wynoś się stamtąd!
Wahadłowiec szaleńczo wirował. Hannah obijała się w fotelu na wszystkie strony, w obłąkanej spirali, w locie w
stronę ziemi. Poczuła smak krwi w ustach. Nadymane części skafandra przeciążeniowego uciskały jej wnętrzności jak
pastę w tubce.
- Hannah! - rozległ się jakiś inny głos. - Tu Tenny. Katapultuj się. Natychmiast!
Pokiwała głową w hełmie. Cóż innego mogła zrobić. Brak innych opcji. Już po wahadłowcu. Nieludzkim
wysiłkiem przesunęła prawą rękę wzdłuż osłony, w stronę czerwonego przycisku katapulty. Czując ból, otworzyła klapkę -
i wtedy lewe skrzydło wahadłowca odpadło z potwornym wizgiem, a cały wahadłowiec obrócił się o 180 stopni.
Ręka Hannah trzasnęła w nadgarstku. Przeszyła ją fala bólu aż do ramienia. Nadal usiłowała nacisnąć przycisk,
gdy wahadłowiec rozpadł się na kilka rozżarzonych fragmentów, opadając ku ziemi jak dymiące meteory, a szczątki wraku
rozsypały się na powierzchni kilkuset kilometrów kwadratowych płaskiej, porośniętej krzakami ziemi zachodniego
Teksasu.
WYSPA MATAGORDA, TEKSAS
Dan Randolph stał przy szerokim oknie w swoim biurze, gapiąc się ponuro na rozpościerający się poniżej hangar.
W promieniach gorącego, letniego słońca, dwóch techników zdejmowało z zaparkowanej na zewnątrz ciężarówki
poskręcany kawałek wraku, tak delikatnie, jakby było to ciało poległego towarzysza. Wyglądał na część skrzydła, ale był za
bardzo poczerniały i zdeformowany, żeby dało się to określić z całą pewnością.
Na podłodze hangaru wyklejono białą taśmą zarys wahadłowca. W miarę jak znoszono kawałki wraku, technicy i
ludzie z ekipy dochodzeniowej Federalnego Ministerstwa Lotnictwa i Krajowej Rady ds. Bezpieczeństwa w Transporcie
układali je na właściwych miejscach.
- Jak już wszystko pozbierają - mruknął Dan - zaczną sekcję zwłok.
Obok Randolpha stał Saito Yamagata, z rękami splecionymi z tyłu i głową pochyloną w wyrazie współczucia.
- Równie dobrze mogliby zrobić sekcję zwłok mnie - mruknął Dan. - Już po mnie.
- Danielu, jesteś naprawdę za młody, żeby być aż tak zgorzkniałym - zauważył Yamagata.
Dan Randolph obrzucił swojego byłego szefa kwaśnym spojrzeniem.
- Dość przeżyłem, żeby zgorzknieć - odparł.
Yamagata spojrzał na niego z ukosa. Japończycy zawsze się uśmiechali, bez względu na to, co się działo.
Yamagata, założyciel i szef młodej, lecz błyskawicznie się rozwijającej japońskiej korporacji zajmującej się lotami
kosmicznymi, miał powody, żeby się uśmiechać. Miał na sobie trzyczęściowy garnitur uszyty przez krawca z Saville Row,
błękitny, z malutką szpilką w klapie marynarki: żuraw w locie, rodzinny herb. Na jego ciemnych włosach, zaczesanych do
1 / 151
423982208.004.png
 
Ben Bova - Powersat - satelita energetyczny
tyłu nad szerokim czołem, zaczynały się już koło skroni pojawiać ślady siwizny. Był najwyższy ze wszystkich członków
rodziny, którzy jeszcze żyli w rodzinnej pamięci, miał 180 cm wzrostu i był o cal wyższy od Randolpha. Kiedyś Yamagata
był smukły jak samurajskie ostrze, ale ostatnie lata życia w dobrobycie sprawiły, że zaokrąglił się, a rysy twarzy mu
zmiękły. Jego oczy nadal jednak były uważne, czujne, przenikliwe.
Dan był w samej koszuli, z rękawami podwiniętymi powyżej łokcia. Mimo średniej masy ciała był solidnie
zbudowany i było w nim coś zadziornego; pewnie dlatego, że kilka lat temu złamał nos w bójce z trzema japońskimi
robotnikami. Kiedy się uśmiechał, kobiety dochodziły jednak do wniosku, że jego okrągło ciosana twarz jest całkiem
przystojna, a kiedy chciał, umiał być czarujący. Teraz jednak nie miał na to ochoty. Jego szare oczy, które często lśniły,
jakby w skrytości ducha był zdziwiony głupotą tego świata, teraz były smutne, puste; czaiła się w nich klęska.
Wahadłowiec był jego marzeniem; postawił wszystko na jedną kartę, wszystko, co zdołał wyżebrać i pożyczyć.
Jego firma, Astro Manufacturing Corporation, chciała udowodnić, że prywatne przedsiębiorstwo może zarabiać na lotach w
kosmos. A teraz jego marzenie legło w gruzach, strzaskane i poskręcane leżało na podłodze hangaru.
Dan dostrzegł małą, szczupłą postać w odległym rogu hangaru: Getry Adair, pilot rezerwowy, smukły i niewielki;
z tej odległości wyglądał jak piegowaty chłopiec o twarzy barwy piasku. Adair patrzył w milczeniu na szczątki układane na
podłodze. Często droczył się z Hannah Aarons; ona była poważna, a on - kipiący entuzjazmem żartowniś. Teraz nie miał
się z kim droczyć. Stał jak opuszczony przez wszystkich nastolatek, a technicy wnosili poczerniałe, poskręcane kawałki,
które kiedyś były maszyną - przecież to on mógł nią lecieć. Dan odwrócił się od okna.
- Dziś jest piąta rocznica założenia Astro Corporation, Sai. I pewnie ostatnia.
W jego biurze było pełno papierzysk i dokumentów, które leżały w stertach na potężnym, groteskowym
wiktoriańskim biurku z czarnego orzecha. Nawet przez okno o grubych, podwójnych szkłach czuł głębokie, potężne
drżenie suwnicy, która przenosiła poczerniałe szczątki kokpitu na drugą stroną hangaru, gdzie czekali technicy, by położyć
je na właściwym miejscu na podłodze.
Stojący obok Randolpha Yamagata położył delikatnie rękę na ramieniu młodszego mężczyzny i rzekł:
- Dan, jeśli pozwolisz, żebym wykupił twoją firmę, będziesz mógł dalej ją prowadzić.
Randolph skrzywił się.
- Aż do ostatecznej katastrofy.
- Potrzebujesz kapitału. Chciałem zaproponować...
- Sai, obaj wiemy, że jeśli mnie wykupisz, za rok znajdę się na bruku, bez względu na to, jak bardzo teraz nie
chcesz się mnie pozbyć. Taka firma jak Astro Corporation nie może mieć dwóch szefów. Ty to wiesz, a ja wiem, że ty
wiesz.
Uśmiech Yamagaty nieznacznie zbladł.
- Pewnie masz rację - przyznał. - Ale muszę ci coś po wiedzieć, Dan. Czy to nie jeden z twoich prezesów mawiał,
że jeśli idzie ku ciężkiemu, twardzi ludzie idą...?
- Tak, tam gdzie idzie się lżej - mruknął Randolph.
Yamagata potrząsnął głową.
- Masz tyle atutów, Danielu. Satelita energetyczny jest prawie gotowy, prawda? On sam może być wart kilka
miliardów.
- Jeśli zadziała.
- Doskonale wiesz, że tak. Model demonstracyjny Yamagaty działa, prawda?
Randolph pokiwał niechętnie głową. Pomagał przy budowie satelity energetycznego, jako pracownik Yamagaty.
Potem wykorzystał sukces tego satelity, by zdobyć inwestorów dla własnej firmy, Astro Manufacturing Corporation.
Yamagata wpadł wtedy w złość, kiedy jednak dowiedział się o katastrofie, przyleciał z Tokio. Żeby pomóc, przynajmniej
tak powiedział Randolphowi. Żeby wygarnąć konkurencję po korzystnej cenie, pomyślał Dan.
- Twoja firma nie jest pierwszą, która doświadcza trudności, bo założyciel okazał się nadmiernym optymistą i był
za bardzo zakochany we własnych marzeniach.
- Marzeniach? Ja nie mam marzeń. Jestem twardym jak skała biznesmenem - prychnął Randolph. - Może nie
jestem dobrym biznesmenem, ale nie jestem marzycielem z głową w chmurach.
Yamagata spojrzał na Amerykanina, którego znał od prawie dziesięciu lat.
- Jesteś pewien?
- Nie jestem - warknął Dan. - Wahadłowiec jest ważnym elementem całości. Jeśli nie będziemy mieli taniej i
niezawodnej metody transportu na orbitę, satelita energetyczny będzie tylko wielkim bibelotem na niebie.
- Bibelotem? - Yamagata przez sekundę wyglądał na zaskoczonego. - Aha, czymś kosztownym i bezużytecznym.
- Dokładnie, Sai.
- Więc masz zamiar kontynuować budowę wahadłowca?
- Jeśli zdołam.
Yamagata zawahał się na moment, po czym rzekł:
- Mogę dostarczyć ci kapitału na trzy kolejne lata, nawet przy obecnym poziomie strat.
- Nie, dzięki, Sai. Tkwiłbym po dwakroć w szambie, gdy bym pozwolił komuś położyć łapy na moje firmie.
Yamagata westchnął dramatycznie.
- Ależ ty jesteś uparty, Danielu.
Randolph dotknął swojego krzywego nosa.
- Też to zauważyłeś?
Drzwi uchyliły się i zajrzała asystentka Randolpha.
- Joe Tenny przyszedł - powiedziała. - Pogrzeb pani Aarons...
Tenny przepchnął się obok niej: niski, pulchny, ponury mężczyzna w koszulce i ciasnym, srebrnoszarym swetrze
oraz nowych błękitnych dżinsach.
- Trzeba się zbierać na pogrzeb Hannah, szefie - powiedział szorstko, lecz rzeczowo. - Ja prowadzę.
2 / 151
423982208.005.png
 
Ben Bova - Powersat - satelita energetyczny
CHARTUM, SUDAN
Asim al-Baszyr siedział spokojnie z rękami złożonymi na brzuchu, a pozostali siedzący wokół stołu radośnie
gratulowali sobie nawzajem. Głupcy, pomyślał. Ale utrzymywał na okrągłej, brodatej twarzy starannie wystudiowaną
obojętną minę.
Nazwali się Dziewiątką. Żadnych poetyckich imion, żadnych bohaterskich deklaracji czy odważnych czynów. Po
prostu Dziewiątka. Pracowali w tajemnicy, planowali w tajemnicy, a nawet zwycięstwa święcili w tajemnicy.
Tutaj, w sali konferencyjnej zapuszczonego hotelu, gdzie pachniało stęchłym cynamonem i zepsutym olejem
używanym do smażenia w kuchni po drugiej stronie korytarza, większość miała na sobie plemienne szaty, także ich
sudański gospodarz, który siedział na końcu stołu, okutany w białą galabiję i turban. W podupadłej stolicy zapomnianego
przez wszystkich Sudanu byli bezpieczni: nie było tu wścibskich oczu ani zabójców z Zachodu. A przynajmniej tak im się
wydawało. Al-Baszyr nosił jednak zachodni garnitur, choć nienawidził krawata.
- Powstrzymaliśmy Amerykanina - rzekł wysoki, brodaty Saudyjczyk, uśmiechając się radośnie. - Jego marzenia
legły w gruzach, czy raczej w szczątkach jego wahadłowca.
- Ale oni nie wiedzą, że ta katastrofa to nasza sprawka - oświadczył ciemnoskóry Sudańczyk. - Myślą, że to był
wypadek.
- Tym lepiej - odparł Saudyjczyk. - Niech niewierni tak myślą. Nie ma potrzeby ściągania na siebie uwagi.
Pozostali przytaknęli mruknięciem.
Formalnym szefem grupy był uchodźca z Iraku, niegdyś generał, nadal lubiący nosić oliwkowozielony mundur.
Spotykali się rzadko i w ukryciu. Dłuższe przebywanie ze sobą nie było bezpieczne. Mimo wszystkich środków
bezpieczeństwa, mimo wszystkich sukcesów Jankesi i ich służalcze pieski nadal dysponowali potężnym arsenałem, którego
mogli użyć przeciwko nim.
- Celem tego spotkania - rzekł generał głębokim, niskim głosem, na tyle głośno, żeby uciszyć wszystkich
pozostałych przy stole - jest podjęcie decyzji, gdzie teraz uderzyć.
- Randolph jest załatwiony - oznajmił Egipcjanin, którzy opracował plan zniszczenia wahadłowca. - Astro
Manufacturing Corporation zostanie postawiona w stan upadłości w ciągu najbliższych trzech miesięcy. Albo jeszcze
wcześniej.
Al-Baszyr uniósł rękę w geście sprzeciwu.
- Być może za wcześnie na świętowanie zwycięstwa.
Co masz na myśli? - spytał Saudyjczyk, a jego twarz o szczupłym, jastrzębim nosie pociemniała z
niezadowolenia.
- Randolph to zaradny człowiek - rzekł al-Baszyr.
- I co z tego? Zadaliśmy poważny cios jego przedsięwzięciu - zaoponował Egipcjanin, a na jego okrągłej, łysej
głowie pojawiły się krople potu, mimo obracających się leniwie wentylatorów. - Moim zdaniem Randolph jest skończony.
- Być może - zgodził się niechętnie al-Baszyr.
Generał, siedzący na honorowym miejscu przy stole, zmrużył oczy.
- Cóż cię trapi, bracie?
Bracie? Al-Baszyr spojrzał na niego z pogardą. Ci maniacy i fanatycy religijni nie są moimi braćmi. Postarał się
jednak nie okazywać niechęci. Muszę wytłumaczyć tym świrom, że sytuacja jest poważna, przypomniał sobie.
Odsunął krzesło i wstał. Wszystkie oczy zwróciły się w jego stronę, a w sali zapanowała cisza.
- Jak powiedziałem, Randolph to zaradny człowiek. I jego Astro Corporation nadal ma satelitę energetycznego na
orbicie. Jest prawie gotowy.
- Ale bez wahadłowca to przedsięwzięcie nie może się powieść - wtrącił Egipcjanin. - Obsługa satelity byłaby zbyt
kosztowna, wysyłanie ludzi, którzy mieliby go naprawiać i konserwować. Montowanie go z wykorzystaniem klasycznych
rakiet o mało nie doprowadziło go do bankructwa.
- To prawda, nie da się czerpać zysków z satelity energetycznego bez wahadłowca - przyznał al-Baszyr. - Ale sam
satelita jest wart kilka miliardów dolarów, prawda? To niezły element przetargowy dla kogoś o takim darze przekonywania,
jak ma Randolph.
- Więc wysadźmy go w powietrze - oznajmił Saudyjczyk, uderzając blat stołu dłonią o długich palcach. - To go
wykończy.
- To nas wykończy - warknął al-Baszyr.
Cała reszta patrzyła na niego, nie ukrywając wrogości.
- Pozwolę sobie przypomnieć, że wszystkie zwycięstwa naszych ludzi nad Ameryką drogo nas kosztowały. Po
jedenastym września doszło do wyniszczenia talibów w Afganistanie.
- Nieprzejednanie Saddama Husseina doprowadziło do inwazji na Irak i upodlenia tego kraju. Nasze największe
zwycięstwo, Dzień Mostów, skończyło się katastrofą i permanentną amerykańską „ochroną” pól naftowych Zatoki Perskiej.
- Przecież nie zajęli pól w Iranie! - warknął mułła.
- Ani w Arabii - dodał Saudyjczyk.
- Do tego dojdzie - ostrzegł al-Baszyr - jeśli znów uderzymy otwarcie.
- Przecież oni nie wiedzą, że to my stoimy za katastrofą wahadłowca - przypomniał generał. - A katastrofa
zdyskredytowała samą ideę wahadłowca.
- I bardzo dobrze - przyznał al-Baszyr. - Jeśli jednak wysadzimy satelitę, spadnie na nas zemsta Amerykanów.
W pomieszczeniu znów zrobiło się cicho. Po chwili przemówił generał.
- Co więc powinniśmy zrobić?
Al-Baszyr o mało się nie uśmiechnął. Mam ich, pomyślał. Z całą powagą odparł:
- Powinniśmy wykorzystać tego satelitę. Do własnych celów.
SATELITA ENERGETYCZNY
3 / 151
423982208.001.png
 
Ben Bova - Powersat - satelita energetyczny
W ciszy i w pustce, ponad 35 tysięcy kilometrów nad równikiem, unosi się potężny, płaski kwadrat o boku o
długości czterech kilometrów. Krąży z prędkością równą prędkości obrotowej Ziemi: pozostaje zawsze nad tym samym
punktem na jej powierzchni. Z Teksasu wygląda jak wielka jasna gwiazda na południu, prawie w połowie odległości
między horyzontem a zenitem. Gdyby wiedzieć dokładnie, w które miejsce patrzeć, można by go dostrzec nawet w świetle
dnia.
Ekipie pracującej przy jego montażu przypomina wielką, kwadratową wyspę. Strona zwrócona do Słońca jest
czarna i lekko lśni; ogniwa słoneczne chciwie spijają energię słoneczną i w ciszy przetwarzają ją na prąd elektryczny.
Dolna część satelity, zwrócona w stronę Ziemi, jest najeżona antenami mikrofalowymi i obudowami, w których znajdują
się konwertery i magnetrony, a także tymczasowe pomieszczenia dla robotników. Odziani w skafandry robotnicy,
wyglądający jak karzełki przy olbrzymim satelicie, krążą wokół satelity na przypominających miotły skuterach
próżniowych - prostych pojazdach składających się głównie z małego silniczka rakietowego i strzemion, do których można
włożyć obute stopy.
Daleko w dole, na pustynnych terenach dzierżawionych od stanu Nowy Meksyk, rozpościera się szerokie na
osiem kilometrów pole anten odbiorczych, które wyglądają jak tysiące metalowych wieszaków wbitych w ziemię. Anteny
odbiorcze, jak określają je technicy, czekają na wiązkę mikrofalową, którą pewnego dnia prześle satelita.
W 1968 r. doktor Peter S. Glaser, inżynier zatrudniony przez firmę Arthur D. Little Inc. z Cambridge, stan
Massachusetts, wynalazł satelitę energetycznego.
Pomysł Glasera był prosty. Ogniwa słoneczne przekształcają światło słoneczne w elektryczność; ten pomysł
wykorzystywano już na statkach kosmicznych od czasów satelity Vanguard w 1958 r. Czemu więc nie zbudować satelity
specjalnie po to, żeby wytwarzać energię elektryczną z nieprzerwanego strumienia słonecznego światła i przesyłać ją do
stacji odbiorczych na Ziemi? Podstawowe technologie były już dostępne: ogniwa słoneczne, stosowane na przykład w
kalkulatorach kieszonkowych, miały generować energię elektryczną; przekaźniki mikrofalowe, które montuje się w
kuchenkach mikrofalowych, miały przekazywać energię na Ziemię. Anteny odbiorcze na powierzchni Ziemi miały
przekształcać energię mikrofal z powrotem na prąd elektryczny.
Problem natury technicznej był jeden: satelita energetyczny musiałby być ogromny, szerokości kilku kilometrów.
Mógłby jednak generować energię elektryczną o mocy tysięcy megawatów i przesyłać ją na Ziemię. Bez wytwarzania
zanieczyszczeń, bo satelita nie zużywa żadnego paliwa. Elektrownią byłoby samo Słońce, jakieś sto pięćdziesiąt milionów
kilometrów od Ziemi.
W latach 70. NASA i Ministerstwo Energetyki przeprowadziły wspólne badania na temat wykonalności takich
satelitów słonecznych; wnioski sugerowały, że koszty wyniosłyby wiele milionów dolarów. Pomysł został odłożony na
półkę.
Tak się jednak nie stało w Japonii. W lutym 1993 r. japoński Instytut Badań Kosmicznych i Astronautyki
przeprowadził w kosmosie pierwszy eksperyment polegający na przesłaniu wiązki mikrofal z jednego statku do drugiego.
Jej moc wynosiła zaledwie 900 watów, a eksperyment trwał poniżej jednej minuty. Był to jednak pierwszy krok na drodze
japońskiego programu SunSat, którego celem miało być zbudowanie eksperymentalnego satelity, mogącego przesyłać na
Ziemię energię o mocy dziesięciu megawatów.
W drugiej dekadzie XXI wieku światowy rynek energetyczny osiągnął wartość ponad biliona dolarów rocznie.
Większość energii była wytwarzana z paliw kopalnych: węgla, gazu ziemnego i ropy naftowej, pochodzącej głównie z
Bliskiego Wschodu. W Japonii, gdzie istniały ścisłe związki między rządem a prywatnym korporacjami, program SunSat
został dyskretnie przekazany nowej firmie Yamagata Industries Corporation, która zbudowała demonstracyjnego satelitę
energetycznego na niskiej orbicie. Przesyłał on energię o mocy dwunastu megawatów do stacji odbiorczej na pustyni Gobi.
Program Yamagaty miał być w założeniu międzynarodowy; korporacja zatrudniała inżynierów i techników z wielu krajów,
między innymi Daniela Hamiltona Randolpha, młodego inżyniera elektryka, który właśnie odebrał dyplom Virginia
Polytechnical Institute.
Choć satelity energetyczne nie miały korzystać z żadnych paliw kopalnych ani radioaktywnych, wielu ekologów
protestowało przeciwko transmitowaniu potężnej wiązki mikrofal w atmosferze. Rysowali obrazki z ptakami, które zostały
usmażone żywcem podczas przelotu przez wiązkę, i twierdzili, że wiązka będzie mieć długofalowy wpływ na klimat.
Dlatego właśnie pierwsza japońska stacja została zlokalizowana w dalekiej, słabo zaludnionej Mongolii. A promień
mikrofal był tak rozproszony, że konie mogły się paść między antenami i nic im się nie działo.
Kiedy satelita demonstracyjny rozpoczął pracę, Dan Randolph wrócił do rodzinnych Stanów i założył Astro
Manufacturing Corporation. Powołując się na sukces Japończyków, przekonał konsorcjum amerykańskich i japońskich
finansistów do zapewnienia firmie wsparcia kapitałowego w celu zbudowania pełnowymiarowego satelity energetycznego,
mogącego przesyłać na Ziemię dziesięć tysięcy megawatów. Tłumaczył im, że choć koszty kapitałowe zbudowania stacji
orbitalnej są cztery albo pięć razy większe od budowy elektrowni atomowej, koszty operacyjne są tak niskie, że satelita
zacznie przynosić dochód po trzech latach od daty uruchomienia. A kiedy pierwszy pełnowymiarowy satelita zacznie
działać, koszty kapitałowe następnych znacznie spadną.
Poplecznicy Yamagaty w japońskim rządzie powiedzieli mu, że zdrada Amerykanina to typowe zachowanie
cudzoziemca i tego się właśnie spodziewali. Yamagata milczał i cierpliwie czekał. W milczeniu obserwował, jak firma
Randolpha błyskawicznie buduje satelitę energetycznego, podczas gdy jego własnej firmie szło to znacznie wolniej.
Starannie unikając brania pieniędzy od rządu i związanych z tym uciążliwych wymagań, Randolph zatrudnił setki
robotników. Zatrudnił ekspertów z NASA do wyszkolenia swoich ludzi i przekonał takie giganty przemysłu kosmicznego,
jak Boeing i Lockheed Martin, do masowej produkcji rakiet nośnych służących do wynoszenia na orbitę ludzi i sprzętu.
Niestety, nawet mimo obniżenia kosztów dzięki masowej produkcji koszty operacyjne doprowadziły Astro Corporation na
skraj bankructwa.
Kiedy potężny satelita energetyczny został zmontowany setki kilometrów nad Ziemią, a następnie przemieszczony
na orbitę docelową, Randolph zatrudnił grupę najlepszych inżynierów do zaprojektowania wahadłowca, który miał
startował na silnikach rakietowych, a następnie lądować jak samolot na dowolnym większym lotnisku, mogącego wynosić
4 / 151
423982208.002.png
 
Ben Bova - Powersat - satelita energetyczny
na orbit niewielki ładunek lub pół tuzina robotników. Miał to być czynnik kluczowy dla czerpania zysków z satelity
energetycznego Bez niego naprawianie i konserwacja potężnego satelity prze ludzi byłyby zbyt kosztowne, by mogły być
opłacalne.
A teraz Randolph ma swojego satelitę energetycznego. Budowa prawie się zakończyła. Ale wahadłowiec leżał
strzaskany na kawałki, a źródła finansowania się skończyły.
Jeśli nie liczyć oferty Yamagaty.
TAOS, NOWY MEKSYK
Dan siedział po drugiej stronie przejścia obok Joe Tenny’ego głównego inżyniera, Gerry Adair zaś pilotował
wysłużoną dwusilnikową Cessnę Citation. Lecieli do Nowego Meksyku, pogrzeb Hannah Aarons. Tenny włączył laptopa i
zajął się czymś zadowolony, że jego szef przeżywa wszystko w milczeniu.
Dan odezwał się w końcu.
- Kto pilnuje interesu?
- Lynn Van Buren - rzekł Joe. - Będzie mieć wszystko pod kontrolą, dopóki nie wrócimy.
- Ona też przyjaźniła się z Hannah, prawda?
- Do licha, Dan, dziewięćdziesiąt dziewięć i pół procent personelu przyjaźniło się z Hannah. Nie możemy ich
wszystkich zwolnić na pogrzeb i wysłać do Nowego Meksyku.
Główny radca prawny NASA z przykrością odmówił Danowi urządzenia Hannah pogrzebu z honorami
przeznaczonymi dla astronautów, którzy zginęli w kosmosie.
- Nie była pracownicą NASA - wyjaśnił z ociąganiem.
Na ekranie telefonu Dan dostrzegł smutek malujący się na twarzy mężczyzny i zdecydował, że nie będzie
naciskał. Uczelnia Hannah, Akademia Marynarki, zaproponowała pogrzeb na cmentarzu wojskowym Arlington, ale rodzina
wolała pochować ją w rodzinnym mieście, więc Dan leciał do Taos, niedaleko Santa Fe, na pogrzeb.
Ceremonia była krótka i pełna dostojeństwa. Rabin rodziny Aaronsów mówił o niespożytej energii Hannah. Chór
szkolny odśpiewał hymn żeglarzy, „Odwieczny Ojcze, któryś zdolny ratować”, dodając zwrotkę napisaną specjalnie dla
pilotów i astronautów:
O Panie, strzeż nas i poprowadź
W chmurach, gwiazdach i przestworzach,
Prowadź nas poprzez odmęty,
Przez burze, sztormy i zakręty.
Usłyszysz modlitwę o świcie
Za tych, co oddali swe życie!
Chłonąc ostry, poranny wiatr w słońcu, Dan zauważył, że Hannah będzie pochowana niedaleko grobu Kita
Carsona. Nieźle, mała, rzekł w duchu. Będziesz spoczywać niedaleko innego pioniera pogranicza. Dobre towarzystwo.
Niebo było jasne i czyste. Czując ciepłe, kojące promienie słońca na rękach, Dan rozmyślał o całej tej energii, jaką
Słońce wypromieniowuje nieprzerwanie od miliardów lat. Gdybyśmy potrafili zamienić na elektryczność jedną dziesiątą
procenta tej energii, świat nigdy już nie stanąłby w obliczu niedostatku energii. Nigdy. I moglibyśmy wyłączyć wszystkie
elektrownie na Ziemi, te na paliwa kopalne i jądrowe.
Jąkając się, Adair opowiedział o swoim uwielbieniu dla Hannah i obiecał, że będzie kontynuował rozpoczęte
przez nią dzieło. Teraz przyszła kolej na Dana; ten zastanawiał się, czy zdoła cokolwiek powiedzieć i nie rozkleić się.
Podszedł do grobu, wyszeptał słowa żalu i kondolencje mężowi Hannah, jej dziesięcioletniej córce i matce siedzącej na
wózku inwalidzkim. Mnąc kartkę z mową napisaną przez człowieka z działu PR, Dan rzekł po prostu:
- Żeglarz powrócił do domu, powrócił z morza. A myśliwy do domu powrócił z puszczy.
Nie był w stanie powiedzieć nic więcej. Rozpłakałby się jak dziecko.
Kiedy wszystko się skończyło, a Hannah spoczęła pod świeżo rozkopaną ziemią, Dan, Tenny i Adair ruszyli w
stronę cmentarnej bramy za rodziną Aaronsów. Przed bramą, jak stado rozjuszonych os, tłoczyli się dziennikarze i
reporterzy. Za bramę cmentarza, strzeżoną przez spokojnych Indian z karabinami gotowymi do strzału, wpuszczono tylko
rodzinę, najbliższych przyjaciół i współpracowników Hannah.
Dan wiedział, że będzie musiał stawić czoła dziennikarzom. Nie było innej możliwości.
- Mam ich jakoś odciągnąć od ciebie? - spytał ponuro Tenny, gdy szli w stronę żelaznej bramy.
Dan o mało się nie uśmiechnął. Tenny był zbudowany jak futbolista - nie był wysoki, ale krzepki. Dan wyobraził
sobie inżyniera roztrącającego reporterów jak kula kręgle.
- Nie - odparł, przyglądając się tłumowi czekającemu po drugiej stronie bramy. - Moja kolej. Muszę choć
spróbować znaleźć w tym jakiś pozytyw.
- Powodzenia - mruknął Tenny.
Dziennikarze otoczyli ich, gdy tylko strażnicy uchylili bramę. Dan wiedział, jakie będą pytania, po każdym
wypadku były takie same.
- Czy wie pan, jaka była przyczyna katastrofy?
- Czy to oznacza koniec tego przedsięwzięcia?
- Co pan zamierza teraz zrobić?
Rozłożył ręce, żeby ich uciszyć, po czym rzekł, najwyraźniej i najbardziej autorytatywnie, jak tylko umiał:
- Nad ustaleniem przyczyn katastrofy pracują najlepsi specjaliści na świecie. Teraz mogę tylko powiedzieć, że
prawdopodobnie była to usterka systemu sterowania.
- Czy Astro Corporation będzie w stanie kontynuować projekt związany z satelitą energetycznym?
- Taki mamy zamiar.
5 / 151
423982208.003.png
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin