Burgess Antohny - Rozpustne nasienie.pdf

(944 KB) Pobierz
78417119 UNPDF
ANTHONY BURGESS
ROZPUSTNE NASIENIE
Przełożył z angielskiego i przypisami opatrzył: Robert Stiller
Wydanie oryginalne: 1962
Wydanie polskie: 2003
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
Było to w dniu poprzedzającym noc, kiedy uderzyły wreszcie noże urzędowego
niezadowolenia.
Beatrice Joanna Foxe siąkała nosem, jak przystało na żałobną matkę, gdy mały trupek
w żółtym plastikowym pojemniku przechodził w ręce dwóch pracowników Ministerstwa
Rolnictwa (Departament Odzyskiwania Fosforu). Były to wesołe stworzenia, o twarzach jak
węgiel i uzębieniu jak śnieg, a jedno z nich śpiewało popularną od niedawna piosenkę. Ciągle
wygruchiwana w telewizji przez powłóczyście obojnakich młodzieńców, niezbyt pasowała do
tego męskiego głosu z głębokiej, basowej gardzieli z Wysp Karaibskich. W dodatku
makabryczna.
Mój przeuroczy Fred,
Wszyscy się doń trzęsą,
Od brzucha po grzbiet
On jest moje mięso.
Mały trupek nazywał się Roger, a nie Fred. Beatrice Joannie wyrwało się szlochanie,
lecz tamten sobie dalej wyśpiewywał, nie przejmując się swym zajęciem, wobec którego
ciągła praktyka wytworzyła w nim pełnię beztroski.
- I po wszystkim - rzekł serdecznie dr Acheson, gruby wałach anglosaski. - Znów kęs
pięciotlenku fosforu dla Matki Ziemi. Chyba nawet nie pół kilo. Ale i to się przyda. - Tu
śpiewak zamienił się w świstaka. Poświstując kiwnął głową i wręczył kwit. - Proszę wstąpić
do mego biura, pani Foxe - uśmiechnął się dr Acheson. - Wydam pani kopię świadectwa
śmierci. Zaniesie ją pani do Ministerstwa Bezpłodności i wypłacą pani kondolencje.
Gotówką.
- Ja chcę tylko mojego synka - zasiąkała.
- To przejdzie - odpowiedział jej radośnie dr Acheson. - Każdemu przechodzi. -
Przyglądał się dobrodusznie, jak dwaj czarni wynoszą pojemnik na korytarz do windy. Ich
ciężarówka czekała o dwadzieścia trzy piętra niżej. - Proszę o tym pomyśleć z narodowego, z
globalnego punktu widzenia. Jedna gęba mniej do wyżywienia. Pół kilograma pięciotlenku
fosforu dla głodnej ziemi. W pewnym sensie syn do pani wróci, pani Foxe. - Ruszył przodem
do swego malutkiego gabinetu. - Panno Herschhorn - powiedział do sekretarki - proszę
świadectwo śmierci. - Panna Herschhorn w typie germańsko-chińskim prędko wykwakała
dane do swego printofonu; ze slotu wysunął się wydruk; dr Acheson płynnym, kobiecym
ruchem przybił swój podpis. - Proszę, pani Foxe - powiedział. - I naprawdę niech pani to
weźmie na rozum.
- Na rozum - odparła cierpko - to ja widzę, że gdyby pan doktor się postarał, można
było go zachować przy życiu. Ale pan uznał, że nie warto. Jedna więcej gęba do wyżywienia,
bardziej przydatna Państwu jako fosfor. Och, wy wszyscy jesteście tacy bez serca. - Znowu
się rozpłakała. Panna Herschhorn, brzydka chuda dziewczyna o psim spojrzeniu i czarnych,
bardzo prostych włosach zrobiła minę do swego zwierzchnika. Wszyscy byli najwidoczniej
przyzwyczajeni do takich spraw.
- Był już w ciężkim stanie - łagodnie rzekł dr Acheson. - Naprawdę staraliśmy się, jak
Doga kocham. Ale takie zapalenie opon to sprawa galopująca, rozumie pani, galopująca. Poza
tym - dodał z naganą - za późno go pani do nas przyniosła.
- Sama o tym wiem. To moja wina. - Chusteczka jej całkiem przemokła. - Jednak
można go było uratować. Mój mąż tak samo uważa. Ale wy się już chyba nie troszczycie o
ludzkie życie. Wy tu wszyscy. Och, moje biedactwo.
- Owszem, troszczymy się o ludzkie życie! - odparł surowo dr Acheson. - Troszczymy
się o zachowanie stabilizacji. Troszczymy się o to, żeby Ziemia nie padła ofiarą
przeludnienia. Troszczymy się, żeby każdy miał co jeść. Proszę - głos mu złagodniał - iść
teraz do domu i odpocząć. Idąc do wyjścia pokaże pani to świadectwo w Aptece i poprosi o
coś na uspokojenie. No, już dobrze - poklepał ją po ramieniu. - Proszę być rozsądna. I
nowoczesna. Taka inteligentna kobieta. Macierzyństwo proszę zostawić tym z dołów, oni do
tego są. Oczywiście - uśmiechnął się - tego wymagają również od pani przepisy. Miała pani
swój ustalony przydział. Z macierzyństwem dla pani koniec. Niech pani się postara
zlikwidować w sobie uczucia macierzyńskie. - Znów ją poklepał i w ostatnim klepnięciu
wyraził, że to koniec i basta. - A teraz przepraszam...
- Nigdy - rzekła Beatrice Joanna. - Nigdy wam tego nie przebaczę. Nikomu z was.
- Żegnam, pani Foxe! - panna Herschhorn włączyła malutki dyktafon, który zaczął
syntetycznym głosem, brzmiącym jak u psychopaty, recytować terminarz wizyt dra Achesona
na popołudnie. Jego tłusty zad odwrócony był arogancko do Beatrice Joanny. Już po
wszystkim: jej synek w drodze do przerobienia na pięciotlenek fosforu, a z niej tylko
pieprzona, ślimacząca się zawalidroga. Wyszła z podniesioną głową na korytarz,
pomaszerowała do windy. Ładna dziewczyna w wieku dwudziestu dziewięciu lat, ładna po
dawnemu, w tym guście, którego w jej środowisku już nie akceptowano. Prosta czarna suknia
bez wdzięku i wcięcia nie mogła ukryć jej ruchliwej wydatności w biodrach, obciskający
stanik zaś nie potrafił do końca spłaszczyć jej znakomitego biustu. Włosy o barwie cydru
nosiła, według mody, przycięte w grzywkę i proste; twarz upudrowaną zwyczajnie na biało;
żadnych perfum, bo perfumy są wyłącznie dla mężczyzn; a jednak (i nawet przybladła od tego
smutku) roztaczała wokół siebie jak gdyby żar i blask zdrowia, a co gorsza, jakby groźbę
płodności. Było w Beatrice Joannie coś atawistycznego: wzdrygnęła się instynktownie na
widok dwóch radiografistek w białych płaszczach, które wyszły z gabinetu na drugim końcu
korytarza i poszły ociężale ku windzie, miłośnie do siebie uśmiechnięte, wpatrzone sobie w
oczy i splecione palcami. Obecnie zachęcano do tego (wszystko i byle co, byle odwrócić seks
od jego naturalnego celu) i po całym kraju nawoływały afisze Ministerstwa Bezpłodności,
ukazujące, w ironicznych kolorkach dziecięcych, obejmującą się parę jednej lub drugiej płci z
podpisem: Skoro już Sapiens to Homo. W Instytucie Homoseksu odbywały się nawet kursy
wieczorowe.
Beatrice Joanna spojrzała z niesmakiem, wchodząc do windy, na chichoczącą parę w
uścisku. Dwie białe kobiety były typami klasycznie dopełniającymi się: puszyste kociątko i
krępe żabsko. Beatrice Joannie zebrało się na mdłości, odwróciła się plecami do całujących
się. Na piętnastym piętrze winda zgarnęła wymuskanego dupiastego młodzieńca w modnym,
dobrze skrojonym żakiecie bez klap, w obcisłych spodenkach do pół łydki i w kwiecistej
koszuli z okrągłym dekoltem. Zwrócił ostre z niesmaku oczy na dwie miłośnice, z irytacją
wzruszając ramionami, i z równym niesmakiem odął usta na pełną kobiecość Beatrice Joanny.
Zaczął sobie szybkimi, wprawnymi ruchami poprawiać makijaż, wdzięcząc się, gdy wargi
jego całowały szminkę, do swego odbicia w lustrze. Miłośnice zachichotały, nie wiadomo, z
niego czy z Beatrice Joanny. - Co za świat! - pomyślała, gdy tak lecieli w dół. - Ale -
zastanowiła się, spoglądając na niego ukradkiem lecz uważniej - może to chytra symulacja.
Może ten młody człowiek, jak jej szwagier Derek, jak jej kochanek Derek, nieustannie
odgrywa publicznie taką rolę i zawdzięcza swą pozycję i możliwości awansu temu oszustwu?
Ale - znów nie mogła się pozbyć tej myśli, tak często ją nachodzącej - musi być coś z gruntu
niezdrowego w mężczyźnie, który potrafi coś takiego choćby udawać. Ona z pewnością nigdy
by nie potrafiła, nie mogłaby symulować obleśnych gestów homoseksualnej miłości, choćby
od tego zależało jej życie. Świat oszalał; do czego to doprowadzi? Kiedy winda zjechała na
parter, wetknęła sobie torebkę pod pachę, znów podniosła do góry głowę i zebrała się w sobie
do śmiałego skoku w ten obłąkany świat na zewnątrz. Z jakiegoś powodu drzwi windy zacięły
się. - Coś podobnego! - oburzył się fircyk z wielką dupą, szarpiąc się z nimi, i w tej samej
chwili odruchowego lęku przed zamknięciem w pułapce jej chora wyobraźnia przeistoczyła
kabinę tej windy w żółty pojemnik z potencjalnym pięciotlenkiem fosforu. - Och - załkało jej
się po cichu - mój biedny chłopczyk.
- Coś podobnego. - To młody goguś, jaskrawy od cyklamenowej szminki na wargach,
zaświergotał widząc jej łzy. Drzwi windy odpuściły i rozwarły się. Plakat na ścianie holu
pokazywał dwóch mężczyzn w czułym uścisku. Kochaj swego bliźniego! brzmiał podpis.
Przyjaciółki zachichotały na Beatrice Joannę.
- Niech was diabli - powiedziała, ocierając oczy. - Żeby wszystkich was diabli
porwali. Jesteście nieczyści, otóż to, jesteście nieczyści.
Młodzieniec zachybotał się, wydając odgłos zgorszenia, i odfalował. Lesbijka jak
żabsko opiekuńczo objęła ramieniem swą przyjaciółkę i przyjrzała się wrogo Beatrice
Joannie. - Ja jej dam nieczyści - przemówiła ochryple. - Wytrę jej mordę o błoto, zobaczysz. -
Och, Fredo - rzekła z uwielbieniem ta druga - jaka ty jesteś dzielna.
2
Kiedy Beatrice Joanna zjeżdżała na dół, jej mąż Tristram Foxe wjeżdżał na górę.
Sunął w pomruku maszynerii na trzydzieste drugie piętro Szkoły Unitarnej (Męskiej)
Londynu Południowego (Kanał) Rejon Czwarty. Licząca sześćdziesięciu uczniów Klasa Piąta
(Rzut X-l) czekała na jego lekcję z historii współczesnej. Tylna ściana windy, na wpół
zasłonięta cielskiem nauczyciela sztuki Jordana, przedstawiała mapę Wielkiej Brytanii,
całkiem świeżą, nowe wydanie dla szkół. Ciekawe. Wielki Londyn, na wschód i na południe
dochodzący do morza, wgryzł się jeszcze głębiej w Prowincje Północną i Zachodnią; jego
nową granicę na północy stanowiła teraz linia biegnąca od Lowestoft do Birmingham; a na
zachodzie w dół od Birmingham do Bournemouth. Powiadano, że chcący przenieść się z
Prowincji do Wielkiego Londynu nie muszą się przeprowadzać; wystarczy poczekać. Same
Prowincje ciągle jeszcze ukazywały stare granice hrabstw, ale diaspora, imigracja i mieszanki
rasowe sprawiły, że narodowe określenia „Walia” i „Szkocja” straciły już dawną ścisłość.
Uczący matematyki w niższych klasach Beck mówił do Jordana: - Powinno się
zlikwidować jedno albo drugie. Kompromis! ta nasza wieczna przypadłość, liberalny nałóg
kompromisu! Siedem siódmaków to jedna gwinea, dziesięć szóstaków to korona, osiem
półkoronówek to funt. Biedne młodziaki nie mogą się w tym połapać. My niczego nie
umiemy wyrzucić, to nasz wielki grzech narodowy! - tu Foxe wysiadł, a stary łysoń Beck
odjechał dalej bluzgając. Tristram ruszył do Klasy Piątej, wmaszerował, mrugnął do uczniów.
Majowe światło z okna zwróconego ku morzu wybielało ich puste twarze, puste ściany.
Rozpoczął lekcję.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin