Palmer Diana Specjalista od miłości.rtf

(260 KB) Pobierz
DIANA PALMER

DIANA PALMER

SPECJALISTA OD MIŁOŚCI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Z trudem tłumiąc śmiech Amelia Glenn wysiadła z windy na czternastym piętrze chicagowskiego biurowca i szczelniej zacisnęła poły beżowego płaszcza. Gdyby tylko mogli ją teraz zobaczyć znajomi z pracy! Nareszcie jakieś urozmaicenie po biurowej nudzie w firmie handlującej urządzeniami dla rolnictwa. Doprawdy, przyjaciółka mogłaby ją częściej prosić o takie przysługi.

Lśniące bransolety zadzwoniły tak głośno na przegubach jej rąk, że wywołało to zainteresowanie dwóch spieszących do windy biznesmenów. Ciekawe, jak zareagowaliby, gdyby nagle rozchyliła płaszcz... Maszerowała korytarzem, szukając drzwi z numerem 1411, kryjących siedzibę biura, do którego miała dostarczyć specjalne przesłanie. Najlepiej zrobiłaby to Kerrie, lecz ta zachorowała i ich wspólna przyjaciółka, Marla Sayers, poprosiła o przysługę właśnie ją, Amy. Nie było to nic nadzwyczajnego, po prostu chłopak Marli chciał zrobić kawał swojemu szefowi i wszyscy zgodnie uznali, że tylko Amelia ze swoją wspaniałą figurą może godnie zastąpić Kerrie. Rzeczywiście, zgrabna i opalona Amy mogłaby nawet w środku zimy reklamować kostiumy plażowe. Kiedy szła tanecznym krokiem, z długimi włosami spływającymi ciemną falą na ramiona, jasnymi oczami w oprawie ciemnych rzęs, patrzącymi z twarzy o klasycznych rysach, z łatwością można by ją wziąć za świeżo rozkwitłą nastolatkę. Przekraczając próg biura ze zdziwieniem stwierdziła, że nie ma w nim nikogo. Widocznie sekretarka poszła na lunch, pomyślała. Po raz pierwszy w życiu miała wykonać takie zadanie, więc postarała się o najbardziej uwodzicielski uśmiech, na jaki ją było stać i wziąwszy głęboki oddech, śmiało pchnęła drzwi gabinetu prezesa. Najwyraźniej trafiła na małe zebranie. Potężnie wyglądający mężczyzna w koszuli, bez marynarki, ze skupioną miną pochylał się nad jakimiś wykresami rozłożonymi na blacie dębowego biurka. Sprawiał wrażenie surowego i nieprzystępnego. Dwóch innych mężczyzn, wyglądających przy nim na chuderlaków, stało po obu stronach, z uwagą chłonąc każde jego słowo. Amy nie spodziewała się, że prezes Wentworth Carson okaże się typem kulturysty. Poza tym drobnym szczegółem wszystko zgadzało się z opisem, jaki przekazała jej Marla. Miała przed sobą biznesmena w każdym calu, o nienagannych manierach, ale kompletnie obojętnego na kobiece wdzięki. Bez trudu rozpoznałaby go w tłumie, a przecież w żadnym wypadku nie można by go nazwać przystojnym. Miał wydatny nos, krzaczaste brwi i twardo zarysowany podbródek. W ogóle bardziej wyglądał na zapaśnika niż na szefa wielkiej korporacji budowlanej. - Słucham panią? - Zmierzył ją przenikliwym spojrzeniem ciemnych oczu, przesłoniętych opadającym na czoło pasmem niesfornej czarnej czupryny.

Amy odpowiedziała mu przewrotnym uśmiechem i ze słowami: „Mam przesłanie dla pana” - odrzuciła płaszcz. Dwóch mężczyzn przy biurku dosłownie zamarło z wrażenia, wpatrując się w nią szeroko otwartymi oczami, w których pojawił się wyraz niekłamanego podziwu. Natomiast ich potężny towarzysz wyprostował się i po prostu spiorunował ją wzrokiem. Amelia miała niezły głos, choć z pewnością nie stanowiłaby zagrożenia dla śpiewaczek słynnej Metropolitan Opera. Nucąc melodię urodzinowej piosenki i uwodzicielsko kręcąc biodrami, aż zalśniły cekiny kostiumu wschodniej tancerki, który skąpo okrywał jej ciało, ruszyła ku ciemnowłosemu mężczyźnie.

Jednak Wentworth Carson trwał nieporuszony jak skała. Co gorsza, miał taką minę, jakby chciał wyrzucić nieproszonego gościa przez okno. Amy potraktowała to jako wyzwanie. Roześmiała się gardłowym, namiętnym śmiechem, jak prawdziwa tancerka uniosła ramiona w górę, podzwaniając bransoletami i podbiegła ku niemu zmysłowo wyginając ciało. Przezroczysta spódnica zawirowała wokół zgrabnych nóg, a krągłe piersi nęcąco uwydatniły się pod spiralnymi ozdobami stanika.

- Sto lat, kochanie! - Tym okrzykiem, pełnym uczucia, zamierzała zakończyć swój występ, ale nagle coś ją podkusiło i niespodziewanie dla samej siebie wspięła się na palce, by złożyć na twardych, kształtnych wargach mężczyzny najbardziej ognisty pocałunek, na jaki ją było stać. Z równym powodzeniem mogłaby całować posąg. Zwalista postać nawet nie drgnęła. Oczy patrzyły bez mrugnięcia. Trwało to moment, a potem nagle strząsnął ją z siebie, jakby parzyło go dotknięcie kobiecego ciała.

- Co ma oznaczać ten głupi dowcip? - zapytał chłodnym tonem.

- To po prostu życzenia urodzinowe - odpowiedziała lekkim tonem, starając się nie ujawniać swoich prawdziwych odczuć. Większość ludzi przyjmowała takie żarty pogodnie - jednak ten facet wyraźnie nie miał poczucia humoru albo nie lubił żartów swojego kolegi. Amelia była zdegustowana, lecz musiała spełnić misję do końca.

- Od kogo? - nalegał Carson, ignorując rozbawione spojrzenia towarzyszy.

- Od pańskiego współpracownika, Andrew Dedhama.

- W takim razie sam sobie zrobił dowcip - wycedził prezes ze zjadliwą satysfakcją. - Nie obchodzę dzisiaj urodzin.

Amy nie posiadała się z oburzenia. - Jak to? Dlaczego w takim razie nie sprostował pan omyłki na samym początku? - prychnęła wściekle. - Chyba nie myślał pan, że przyszłam tu z ulicy, żeby wcisnąć wam magazyny do prenumeraty, co? Z dezaprobatą uniósł krzaczaste brwi.

- Nie interesują mnie tego typu magazyny –warknął.

- A szkoda. Mógłby się pan z nich dowiedzieć, jak postępować z kobietami, bo chyba ma pan z tym kłopoty.

Choć wydawało się to niemożliwe, Amy odniosła wrażenie, że urósł jeszcze o kilka centymetrów.

- Proszę zachować swoje uwagi dla siebie. Daję pani pięć sekund na opuszczenie mojego biura - w przeciwnym wypadku wniosę przeciwko pani skargę o obrazę moralności.

- Nie jestem prostytutką - zaperzyła się, sięgając po płaszcz. - Nawet gdybyś nią była, do głowy by mi nie J przyszło, żeby skorzystać z twoich usług - parsknął pogardliwie, - A teraz proszę, drzwi są tam.

Amy zatrzęsła się z wściekłości. Wyrzuca ją jak psa! Co ją podkusiło, że dała się namówić Marli na ten dowcip!

- Kiedy już pan będzie miał urodziny, panie Lodowcu - rzuciła od drzwi - mam nadzieję, że tort ze świeczkami wybuchnie i rozsmaruje się panu na twarzy!

- Oby tylko pani z niego nie wyskoczyła - wycedził.

- Wykluczone - odparła ze słodziutkim uśmieszkiem. - Przy takiej liczbie świeczek zdążyłabym się spalić żywcem.

Tę celną uwagę zaakcentowała potężnym trzaśnięciem drzwiami. Biegła korytarzem, drżącymi rękami zaciskając poły płaszcza. Przy wyjściu natknęła się na sekretarkę, zdążającą do windy z tacą pełną filiżanek parującej kawy.

- Czy pani chciałaby się zobaczyć z prezesem Carsonem? - zapytała kobieta z miłym uśmiechem. - Przepraszam, musiałam wyjść, ale zaraz to załatwimy. Właśnie niosę im kawę na zebranie.

- Nie, nie trzeba, już się z nim widziałam - westchnęła smętnie Amy. - Współczuję jego żonie - dodała szczerze.

- Żonie?

Amelia odwróciła się z ręką na klamce drzwi wyjściowych.

- Nie jest żonaty?

- Skądże! - roześmiała się sekretarka. - Jeszcze nie znalazła się dość odważna, żeby spróbować. - Chyba rozumiem, co ma pani namyśli - mruknęła Amy.

ROZDZIAŁ DRUGI

Wściekłość dosłownie rozsadzała Amelię, kiedy z rozmachem otwierała drzwi do biura Marli. W dodatku, z powodu gorącego chicagowskiego lata, pod płaszczem dosłownie spływała potem. Niebieskie oczy przyjaciółki popatrzyły na nią spod jasnej grzywki.

- I jak poszło? - zapytała z uśmiechem.

- Ten Wentworth Carson - prychnęła Amy, zdzierając z siebie płaszcz i gorączkowo szperając w szafie koleżanki w poszukiwaniu spódnicy i bluzki - jest. najbardziej zimną rybą, jaką znam. Do tego wygląda jak wielka zimna ryba i ma takież poczucie humoru. Marla, która znała Amelię prawie od roku, kiedy ta skromna dziewczyna z Georgii przybyła do Chicago, nigdy nie widziała jej tak wściekłej.

- Andy mówił coś zupełnie innego - zdziwiła się.

- Ciekawe... W dodatku Carson wcale nie obchodził urodzin, a przynajmniej tak powiedział - kontynuowała Amy, z furią wciągając na siebie skromną biurową spódnicę i bluzkę. - Mało tego, insynuował, że jestem prostytutką i wyprosił mnie z biura twierdząc, że nie życzyłby sobie takiej ozdoby swojego urodzinowego przyjęcia jak ja. Nienawidzę tego faceta! - krzyknęła, wciskając nieszczęsny kostium tancerki głęboko do szafy.

Ramiona Marli trzęsły się od powstrzymywanego śmiechu.

- I co zrobiłaś? - wyjąkała wreszcie.

- Pocałowałam go. Marla z trudem łapała powietrze.

- Oczywiście to go jeszcze bardziej wkurzyło - po wiedziała Amelia, wyciągając szczotkę i gwałtownymi ruchami rozczesując pasma potarganych włosów.

- Sam mnie sprowokował tą swoją arogancką miną.

Mógłby się chociaż uśmiechnąć! Nie wyobrażam sobie, żeby jakaś kobieta pocałowała go z własnej woli, chyba żeby jej za to zapłacono. Marla wreszcie zdołała złapać oddech.

- Ten facet jest niesamowity. Tak mi przykro...

Gdyby Kenie nie zachorowała, oszczędziłabyś sobie przeżyć.

- Za żadne skarby bym się do niego nie zbliżyła. On jest... jest...

- Wielką zimną rybą, tak?

- Właśnie!

- Andy chyba tego nie przeżyje, kiedy dowie się o wszystkim - westchnęła przyjaciółka. - Mam nadzieję, że Wentworth Carson nie jest zawzięty, bo w przeciwnym wypadku mój biedak znajdzie się na bruku.

- Co go podkusiło, żeby sobie żartować z takiego faceta? - zastanawiała się Amy. - Nie dość, że nie ma za grosz poczucia humoru, to jeszcze nie obchodził tego dnia urodzin!

- Może Andy nie wiedział o tym - usprawiedliwiła go Marla, popatrując przepraszająco na koleżankę.

W nobliwym biurowym kostiumie, z włosami zwiniętymi w gładki węzeł, Amelia w niczym nie przypominała uwodzicielskiej tancerki.

- W każdym razie stokrotne dzięki za przysługę.

- Marla ucałowała ją impulsywnie. - Pociesz się, że Andy będzie miał za swoje. - Mam nadzieję. Powiedz mu, że ostatni raz tak się' dla niego poświęcam - rzuciła Amy, zmierzając do drzwi.

Przez całą drogę do domu nie mogła się pozbyć myśli o Wentworcie Carsonie. Ten wielki sztywniak musiał być najgorszym kochankiem świata, skoro nie był zdolny nawet do pocałunku! W ogóle nie miał ochoty go odwzajemnić! Mimowolnie zaczerwieniła się, przypominając sobie twardość jego zaciętych ust. I wtedy nagle przyszło jej do głowy, że musi być bardzo samotny.

Kiedy znalazła się w swojej małej kuchence, nałożyła fartuch i zaczęła przygotowywać sałatkę z tuńczyka. Wynajmowała domek w osiedlu niedaleko plaży. Choć skromny, dawał jej poczucie niezależności. Jego właściciele, przemili państwo Kennedy, mieszkali tuż obok i mogła na nich liczyć w każdej potrzebie. Ich kocur, Khan, puchaty syjamopers odwiedzał ją, gdy tylko zwęszył, że ma na obiad kurczaka.

Kiedy sałatka była już prawie gotowa, nagle odezwał się dzwonek u drzwi. Amy drgnęła zdumiona. Nikt jej nie odwiedzał oprócz Marli, ale ta praktycznie każdy wieczór spędzała z narzeczonym. Państwo Kennedy zaś nigdy nie składali jej niespodziewanych wizyt. W końcu uznała, że to najprawdopodobniej agent reklamowy i z niechęcią ruszyła ku drzwiom za­stanawiając się, jak najszybciej się go pozbyć. Otworzyła drzwi na długość łańcucha i ostrożnie zerknęła w wieczorną ciemność. Nagle znalazła się twarzą w twarz z najbardziej znienawidzonym człowiekiem.

Błękitne oczy Amy zalśniły w mroku jak sztylety.

- Nie daję prywatnych przedstawień - poinformowała Wentwortha Carsona.

- I dzięki Bogu - odparł. - Otworzy pani wreszcie te drzwi, czy mam je wyważyć?

Boże, ten potwór zdawał się rozsadzać ramionami framugę! Wystarczyłoby, żeby naparł mocniej, a państwo Kennedy wymówiliby jej mieszkanie z powodu dewastacji...

Z irytacją zwolniła łańcuch i wpuściła nieproszonego gościa. Mężczyzna ubrany był w modną granatową marynarkę, białe spodnie i białą, rozpiętą pod szyją koszulę, uwydatniającą opaloną szyję. Wyglądał zupełnie inaczej niż przed południem w biurze. Zbyt pociągająco, jak na przysłowiową zimną rybę. To spostrzeżenie spotęgowało irytację Amy.

On tymczasem ogarnął taksującym wzrokiem jej zgrabną sylwetkę w luźnej koszuli w niebieskozielono - - złote wzory, bose stopy, włosy spięte w niedbały węzeł i twarz bez śladu makijażu.

- Czy pani Amelia Glenn? - zapytał, jakby nie dowierzał własnym oczom.

- Co ja słyszę, panie Carson, pan nie jest czegoś pewny? - odparowała z wymuszonym uśmiechem.

- Wygląda pani o wiele poważniej - mruknął.

- Chciał pan zapewne powiedzieć, że wyglądam starzej. W końcu mam już dwadzieścia osiem lat. Mogłabym być pańską córką, prawda? - zapytała słodko.

- Mam czterdzieści lat.

- Czyli tylko dwanaście lat różnicy - poprawiła się skwapliwie. - Mimo to poczułam się dużo młodziej.

Popatrzył na nią wilkiem i wepchnął ręce w kieszenie. Zastanawiała się, czy w ogóle zdolny jest do uśmiechu.

- Pani Sayers powiedziała mi, że nie pracuje pani dla niej.

- Zgadza się. - Amy zawróciła do kuchni. - Zapraszam na sałatkę z tuńczyka, jeśli pan lubi - rzuciła przez ramię.

Wszedł do środka i usiadł na krześle przy kuchennym stole.

- Zastanawiam się, czy to przejaw typowej gościnności Południowców, czy może po prostu wyglądam na niedożywionego? Nie mogła powstrzymać uśmiechu.

- Niedożywiony? Zbankrutowałabym chyba, gdybym miała płacić pańskie rachunki za żywność!

- Muszę się poważnie ograniczać - przyznał szczerze. - A mimo to, gdybym nie wypacał nadmiaru kalorii w siłowni, wyglądałbym już jak chodząca beczka piwa.

Parsknęła niepohamowanym śmiechem, a potem się zaczerwieniła.

- Przepraszam...

- Nie szkodzi. Więc gdzie pani pracuje?

- Jestem maszynistką w firmie sprzedającej sprzęt rolniczy. Krzaczaste brwi uniosły się w zdumieniu.

- Tak, tak - zapewniła. - Czyżbym wyglądała na kogoś innego?

Na jego ustach pojawił się skurcz, który przy odrobinie dobrej woli można by uznać za uśmiech.

- Prawdę mówiąc oczekiwałem bardziej oryginalnego zajęcia - wyznał.

- Dorastałam, pomagając w zakładzie poligraficznym moich rodziców. Najbardziej egzotyczną rzeczą, jaką zrobiłam w życiu, był dzisiejszy występ na prośbę Marli.

- Skoro już o tym mówimy, Andy Dedham zaczął u mnie pracę miesiąc temu. - Carson przysunął sobie talerz i z apetytem zabrał się do tuńczyka. - Jeszcze mnie dobrze nie zna, ale chętnie mu to ułatwię. Mam zamiar zrewanżować się, z pani pomocą. Oczywiście musi pani wystąpić w tym samym kostiumie. Amy zamarła.

- Jak to?

- Jego matka pochodzi z Bostonu. Należy do kategorii tych szlachetnych wdów o nieposzlakowanej opinii i nienagannych manierach. Raz w miesiącu przyjeżdża tutaj i zabiera synka do La Pierre na wytworną kolację - wyjaśnił Carson, niedbale bawiąc się filiżanką.

- O nie! Tylko nie to! Takie eleganckie towarzystwo... Marla nigdy mi nie wybaczy.

- A gdzież się podział pani awanturniczy duch, panno Glenn?

- Schował się pod stołem. W żadnym wypadku tego nie zrobię - oznajmiła Amy urażonym tonem. Zastanawiał się nad czymś przez moment, patrząc na jej odęte wargi.

- A gdybym tak ja przysłał pani do pracy seksownego tancerza? - zapytał przymilnie. Momentalnie oblała się rumieńcem i spojrzała na niego przerażonym wzrokiem.

- Och, błagam, tylko nic to. Mój szef, pan Callahan, wylałby mnie z miejsca! Wargi mężczyzny rozchyliły się w leniwym uśmiechu.

- Rzeczywiście wylałby panią?

- Nie zrobi mi pan tego! - wykrzyknęła. - No cóż, Kleopatro, zrób się na bóstwo i bądź w La Pierre jutro o siódmej wieczorem. Kiedy wejdziesz do środka, spytaj o Carlosa. Wszystko będzie już umówione. A jeśli nie... - zawiesił głos, mierząc ją bezlitosnym spojrzeniem - jeśli nie, pojutrze złoży pani wizytę w biurze atrakcyjny okaz męski odziany jedynie w skąpe slipki. Amy ukryła twarz w dłoniach.

- Nie przeżyję tego! - Załkała bezsilnie.

- No, no, cóż za przewrotność... A tak się pani podobała własna rola.

- W końcu panu nie zaszkodziłam - wyszeptała.

- To prawda - przyznał, rozpierając się swobo­dnie na krześle, aż zatrzeszczało oparcie. Emanowało z niego niebezpiecznie pociągające poczucie własnej męskiej siły i brutalnego uroku. Nie mogła oderwać wzroku od wycięcia rozchylonej koszuli, z którego wyglądała ciemno owłosiona pierś. Był najbardziej seksownym mężczyzną, jakiego spotkała. Wszyscy inni wydawali się przy nim wątłymi mięczakami. Uniósł ciemne brwi i popatrzył na nią bystro.

- Czyżbym fascynował panią, panno Glenn? - zapytał z nutą rozbawienia w głosie. - A może szuka pani na moim ciele odpowiedniego miejsca, by wbić sztylet? Bojowo zadarła podbródek.

- Zastanawiam się po prostu, czemu krzesło nie załamało się jeszcze pod ciężarem pańskiego cielska.

Roześmiał się cicho i gardłowo, nie spuszczając z niej pełnego aprobaty spojrzenia. Miała ochotę zerwać się i uciec. Zamiast tego uprzejmym gestem podsunęła mu kanapki. Wziął jedną i zaczął ją uważnie oglądać.

- Szuka pan czegoś?

- Tak, arszeniku - odparł bezczelnie. Parsknęła śmiechem.

- Niestety, ostatnie zapasy zużyłam na kierowcę autobusu, który wysadził mnie o kilometr za moim przystankiem - pocieszyła go. - Są nieszkodliwe.

- Są nawet niezłe - pochwalił, pochłaniając wielki kęs. - Nie wiedziałem, że tuńczyk może tak smakować.

- Jest macerowany w soku z gruszek. Mam ten przepis od ojca. To tata gotuje w domu, bo mama potrafi tylko przypalić wodę.

- A co robi pani mama?

- Pomaga ojcu robić skład w drukarni. Jest w tym bardzo dobra i umie sobie radzić z klientami, ale słaba z niej gospodyni. Musiałam wcześnie nauczyć się gotować, inaczej umarłabym z głodu. Skończyła kanapkę i pociągnęła łyk kawy.

- A pan od dawna zajmuje się budownictwem?

- zapytała uprzejmie. Wzruszył potężnymi ramionami.

- Odkąd pamiętam. Moi rodzice umarli, kiedy byłem jeszcze dzieckiem. Wychowywała mnie babcia. Dbała o mnie i stale mówiła, bym robił w życiu tylko to, co lubię. Uznałem, że najbardziej lubię budować różne rzeczy. - Uśmiechnął się. - Wówczas wymusiła na mnie, bym zadzwonił do kuzyna, który był architektem i zapytał go bez żadnych wstępów, czy może znaleźć dla mnie pracę. Facet był tak zaskoczony, że z punktu mnie zatrudnił. Pracowałem u niego i jednocześnie studiowałem. Kiedy zrobiłem dyplom, zostałem jego wspólnikiem. Zamilkł na moment i westchnął smutno.

- On nie miał bliskiej rodziny, a z krewnych i uznawał tylko mnie. Umierając zapisał mi firmę. Udało mi się rozwinąć ją tak, że właściwie już jest dla mnie zbyt wielka. Muszę wykłócać się z radą nadzorczą o każdą najprostszą decyzję.

- Jak to dobrze, że jestem tylko biurową płotką i - oświadczyła Amy. - Nie wyobrażam sobie siebie w takiej roli.

- A ja to lubię - odparł, uśmiechając się do niej.

- Kocham wyzwania. Dzięki nim czuję, że żyję. Przyglądała mu się uważnie przez długą chwilę, nie starając się ukryć wyrazu zainteresowania. W jego wieku przydałaby mu się raczej rodzina niż kariera...

- Hej, niech pani powie wreszcie, o co chodzi!

- niecierpliwie przerwał milczenie. Wyprostowała się na krześle, jakby poczuła dotyk męskich dłoni, nagle świadoma swojej nagości pod cienką bluzą.

- Zastanawiałam się, dlaczego się pan jeszcze nie ożenił.

- Ponieważ nie chcę się żenić. - W jego oczach pojawił się niemiły błysk. - A pani może myśli, że już się do tego nie nadaję? Zapewniam, że się pani myli - stwierdził sucho. Sięgnął po filiżankę, by wysączyć ostatni łyk kawy.

- To co, pójdzie pani jutro do La Pierre, czy mam dzwonić? - zapytał wstając.

- Dobrze już, pójdę. - Westchnęła z rezygnacją. - Ale nigdy panu tego nie wybaczę - dodała mściwie.

- Tym się akurat najmniej przejmuję. Więcej już się nie zobaczymy. Dziękuję za kolację. Odprowadziła intruza do wyjścia ciesząc się, że wreszcie się go pozbędzie. Rozczarowała się jednak, bowiem Wentworth Carson odwrócił się nagle, ujął jej twarz w swoje wielkie dłonie i zmusił ją, by spojrzała mu w oczy.

- Należy ci się coś na pożegnanie... - szepnął i pochylił ku niej głowę. Zaatakował jej wargi twardym, gorącym pocałunkiem, szybko i wprawnie docierając do ciepłego wnętrza. W następnym momencie uległa, z bijącym sercem przechodząc na stronę wroga. Kilka razy całowała się już przedtem, ale nigdy w taki sposób. Drżąc, z przymkniętymi oczami i dłońmi zaciśniętymi w pięści, marzyła, by ta niesamowita chwila trwała wiecznie. Nawet nie dotknął jej ciała, lecz sam smak jego twardych warg sprawiał, że delektowała się tym mężczyzną z całą siłą pożądania, które obudziło się w niej po raz pierwszy w życiu.

Niespodziewanie uniósł głowę i ostro spojrzał w jej przymglone, nieprzytomne oczy. - Ty mała oszustko - wydyszał. - Teraz rozumiem, na co się porwałaś tego ranka. Przecież nawet nie wiesz, jak to się robi!

Miała już na końcu języka słowa: „Naucz mnie”. Jeszcze chwila, a zarzuciłaby mu ręce na szyję, lecz w ostatnim momencie przyszło opamiętanie. Odsunęła się od niego drżąc, ale nie spuściła wzroku.

- Już skończyłeś? - spytała spieczonymi wargami. - Tak. - Na jego surowej, ciemnej twarzy błąkał się cień uśmiechu. - Życie sprawia nam niespodzianki. Szkoda, że nasze ścieżki się rozchodzą. Z chęcią udzieliłbym ci kilku lekcji. Dwudziestoośmioletnia - i jeszcze niewinna. To doprawdy interesujący przypadek - stwierdził z błyskiem w oku.

- Lepiej zostaw mnie w spokoju i zajmij się o wiele bardziej interesującymi problemami budownictwa. Zrobię ci tę parszywą przysługę, a ty trzymaj swojego ekshibicjonistę z daleka od mojego biura. Nie mam zamiaru stracić pracy - warknęła.

- Jutro o siódmej - przypomniał, rzucając jej od drzwi ostatnie taksujące spojrzenie. - A swoją drogą, lepiej byś zarobiła jako egzotyczna tancerka - dodał. - Masz najpiękniejsze ciało, jakie widziałem.

Jeszcze długą chwilę stała na progu, patrząc w mrok. Zimna ryba! Już raczej uśpiony wulkan...

ROZDZIAŁ TRZECI

Pan Callahan był łysy, miał około sześćdziesiątki i sięgał Amy do ramienia. Małe oczka patrzyły przenikliwie zza okularów. Potrafił kląć nie gorzej od pijanego marynarza i na dobrą sprawę nawet pijany marynarz z najpodlejszej łajby miał więcej ludzkich uczuć od mego. Nie przyjmował do wiadomości faktu istnienia urlopów czy zwolnień chorobowych. Amelia już dawno rzuciłaby tę pracę, lecz, niestety, recesja sprawiła, że musiała zacisnąć zęby i, czekając na lepszą okazję, trzymać się znienawidzonego pryncypała. Gorszy mógł być jedynie powrót do Seagrove, jej rodzinnego miasteczka koło Savannah w Georga i pomaganie rodzicom w interesie. Ponadto wracając wpadłaby natychmiast w małżeńskie sidła Henry'ego Janretta, który czekał cierpliwie i z utęsknieniem, aż zachwyt wielkim miastem wreszcie wywietrzeje jej z głowy. Henry prowadził jedyną lokalną gazetę i jeśli nie zanudzał miejscowych notabli przeprowadzaniem wywiadów, wyżywał się w autorskiej rubryce na temat pszczelarstwa. Byli rówieśnikami. Amelia w chwilach zwątpienia myślała, że w końcu zgodzi się uszczęśliwić tego poczciwca. Trzymała go jednak stale w rezerwie na wszelki wypadek, łudząc się, że magia wielkiego miasta wreszcie odmieni jej życie. Sama nie wiedziała, dlaczego wybrała właśnie Chicago. Być może z powodu opowieści matki, która w czasie wojny trafiła do kobiecych służb pomocniczych i dostała przydział do bazy marynarki w słynnym Mieście Wiatrów, jak nazywano Chicago. Kto wie, może zadziałała też fascynacja gangsterską legendą... W każdym razie Amelia czując, że w małym miasteczku życie przecieka jej przez palce, podjęła desperacką decyzje. Niestety nowe życie przybrało postać nudnej harówki u pana Callahana.

Jęknęła z rozpaczą i sięgnęła po kolejny formularz, Za chwilę wzdrygnęła się ze zgrozą, gdyż przypomniało się jej zadanie, które ma wykonać wieczorem. W przerwie obiadowej zadzwoniła do Marli i spytała, czy może jeszcze raz pożyczyć kostium tancerki.

- Po co ci on? - dopytywała się przyjaciółka.

- Nie mam teraz czasu na wyjaśnienia - zbyła ją krótko. - Dasz czy nie?

- No... dobrz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin