Běhounek František - Na dwóch planetach.pdf

(850 KB) Pobierz
Behounek Frantiek - Na dwóch p
PROLOG
Przygoda statku "Waikiri"
Komunikacja lotnicza, obsługująca w rejonie Atlantyku północnego trasę z Europy i Afryki
do Ameryki i z powrotem dawno już zepchnęła na drugi plan podróżowanie statkami
transoceanicznych linii żeglugowych, natomiast w części południowej tego Oceanu —
podobnie zresztą jak i w południowej części Oceanu Spokojnego — komunikacja ta
przedstawia się zupełnie inaczej.
Nie tylko znacznie zmniejszy ruch pasażerski, lecz przede wszystkim brak odpowiednio
położonych wysp — gdzie samoloty mogłyby lądować po drodze dla uzupełnienia paliwa lub
dokonania w razie potrzeby niezbędnych reperacji maszyn — sprawia, że Ttiwet dziś jeszcze
trudno mówić o regularnej komunikacji lotniczej w tych rejonach. Tu statki pasażerskie
zachowały swe prerogatywy i prawdopodobnie utrzymają je jeszcze przez czas dłuższy,
mimo iż tak znaczne odległości domagają się wprost, by pokonywać je samolotem
odrzutowym, lecącym z przeciętną szybkością ośmiuset kilometrów na godzinę.
Podróż z Sydney w Australii do portu Yalparaiso, odległego o 11 019 km, powinna
normalnie trwać niecałe dwa tygodnie, wliczając w to także krótki postój w porcie Wellington
na Nowej Zelandii. Lecz pasażerski statek „Waikiri", należący do South Australian Shipping
Company, zazwyczaj skracał czas trwania podróży średnio o pół dnia. Był to nowoczesny
statek o dwudziestu tysiącach ton wyporności, a cztery motory Diesla zapewniały mu
przeciętną szybkość dwudziestu pięciu węzłów na godzinę. Jakkolwiek komplet pasażerów
wynosił tylko tysiąc pięćset osób,
załoga zaś liczyła pięciuset ludzi, to jednak statek był nie mniej wygodny niż znane kolosy
morskie jak ,,Queen Elisabeth" czy „Queen Mary", których żywot w służbie pasażerskiej był
już u schyłku..
Wczesnym popołudniem dnia 30 października 19... roku „Wai-kiri" przemierzał ostatni
odcinek drogi z Sydney do Valparaiso. Pogoda była wyjątkowo piękna jak na tę porę roku —
odpowiednik wiosny na półkuli północnej — a także jak na tę część Oceanu Spokojnego,
gdzie zazwyczaj od bieguna południowego wieją ostre, zimne wiatry, pędząc raz po raz
gęste, szare chmury, które przez większość dnia zasłaniają całe niebo: od zenitu aż po
krańce olbrzymiego kręgu horyzontu. Tego dnia niebo było lazurowe i bezchmurne, słońce
grzało cudownie, dokuczliwy południowy wiatr zmienił się w łagodny powiew, lekko tylko
marszczący długą, płytką falą powierzchnię morza. Nic więc dziwnego, że przy tak pięknej
pogodzie większość pasażerów opuściła po obfitym obiedzie jadalnie i saloniki: na
wszystkich pokładach pełno było ludzi. Stewardzi nie mogli nastarczyć leżaków, pasażerowie
z klasy turystycznej wyciągali się po prostu na pokładzie — tak wyszorowanym, że wprost
lśniącym czystością — i oparłszy się o nadbudówki pokładowe, zadowoleni z siebie i z całego
świata, wpatrywali się w nieustannie zmieniającą się grę fal.
Statek znajdował się właśnie tuż obok punktu, gdzie czterdziesty równoleżnik południowy
przecina dziewięćdziesiąty południk zachodni, odległego o prawie dwa tysiące kilometrów od
Valpa-raiso, celu swej podróży, gdy zdarzył się ów niezwykły wypadek, który obudził
zainteresowanie całego świata. Jego moment początkowy i końcowy udało się dokładnie
ustalić według zapisu logu mechanicznego, którego wskazówka szybkości spadła prawie do
zera, ponieważ podczas całego zajścia maszyny statku zastopowały. W chwili zatrzymania
się turbin „Waikiri", była godzina druga dwadzieścia pięć czasu miejscowego. W tym samym
momencie wszystkich znajdujących się na pokładzie statku ludzi — tak pasażerów jak załogę
— ogarnął ciężki, kataleptyczny sen, trwający blisko godzinę. Na cały ten czas statek
"Waikiri" zmienił się w pływający zamek „Śpiącej Królewny": kiedy fale elektromagnetyczne,
wysłane z niewidocznego jeszcze wówczas na wysokim niebie samolotu dotarły do
właściwych ośrodków w korze
 
mózgowej ludzi — wszyscy zasnęli w takich pozycjach, w jakich się w danym momencie
znajdowali. Z rąk grających w brydża wypadły karty, a głowy opadły bezwładnie na zielone
sukno stolików, składający raport kapitanowi oficer pokładowy usnął stojąc w służbowej
postawie z ręką przy daszku czapki, marynarz przy sterze zwinął się na miejscu w kłębek, ale
koła sterowego nie wypuścił z rąk. Spali podróżni na wszystkich pokładach, spał
radiotelegrafista w swej kabinie, kucharze przy kuchniach elektrycznych, maszyniści przy
turbinach i zbiornikach ropy. Nie kierowany przez nikogo statek, niesiony łagodnym prądem
morskim, leniwie sunął naprzód kołysząc się z boku na bok.
Samolot cicho i bezszelestnie opuścił się nad statek, potem nad jego częścią dziobową
zatrzymał się na wysokości kilkudziesięciu metrów. Rozmiarami był od statku znacznie
mniejszy, ogon jego nie sięgał nawet pierwszego komina, chociaż była to maszyna
z typu olbrzymów, biorąca na pokład stu trzydziestu pasażerów. W oczach każdego
przygodnego świadka — gdyby się taki znalazł — manewrowanie samolotu wzbudziłoby
podejrzenie. Wyglądało to tak, jakby między samolotem a statkiem powstała nagle
niewidoczna lecz bardzo mocna więź: maszyna wykonywała dosłownie te same ruchy co
„Waikiri", w spokojnym powietrzu posuwała się równie powoli naprzód, chybocąc się na boki
jak statek. To jednak nie koniec dziwów — wypadki toczyły się dalej. W ogonie samolotu
otworzyły się drzwiczki, wyszło przez nie kolejno dziesięciu ubranych w lotnicze kombinezony
mężczyzn. Sylwetki ich były drobne, cera twarzy ciemna. I chociaż między samolotem a
pokładem „Waikiri" nie było ani drabinki, ani liny, ludzie ci powoli zeszli na pokład. Przystanęli
na krótką chwilę rozmowy, potem rozeszli się po pokładzie. Za pół godziny spotkali się znowu
wszyscy w tym samym miejscu, skąd nastąpił powrót do samolotu. Droga powrotna
przebiegała podobnie jak zejście na pokład: powoli, w zupełnej ciszy, jeden po drugim
mężczyźni unosili się w górę ku drzwiczkom i znikali kolejno w kadłubie maszyny. Gdy ciężkie
drzwi zamknęły się za ostatnim przybyszem, samolot szybko począł się wznosić pionowo w
górę, nie czyniąc przy tym najmniejszego hałasu, mimo iż był to normalny, czteromotorowy
samolot odrzutowy, wyposażony podobnie jak wszystkie maszyny transoceaniczne. Po chwili
był już tylko niewielkim punktem zanikającym na tle błękitnego nieba.
Śpiący na statku ludzie zaczęli przecierać oczy. W dziesięć minut później, gdy już na dobre
ocknęli się ze snu, wszczęli gorączkowe rozmowy na temat tego zupełnie niespodziewanego
ataku powszechnej śpiączki. Pierwsze podejrzenie padło rzecz prosta na kucharzy i
stewardów: najprawdopodobniej wsypano do potraw — przypadkowo czy rozmyślnie — jakiś
preparat usypiający. Chociaż lekarz okrętowy od razu wykluczał takie podejrzenia
argumentując, że żaden środek usypiający nie mógłby jednakowo i w tym samym czasie
podziałać na tysiąc czterysta pięćdziesiąt sześć osób — tyle bowiem było na statku
pasażerów wraz z załogą — jednakże pobrano natychmiast próbki wszelkich pokarmów i
napojów, podawanych tak w jadalni pierwszej klasy, jak i klasy turystycznej, i zabezpieczono
je w kasie pancernej administracji statku. Wykonane później przez chemików w San
tiago de Chile analizy wykazały, że wszystko było w absolutnym porządku i że lekarz na
statku miał rację.
W trakcie pobierania i zabezpieczania próbek potraw i napojów pierwszy oficer zameldował
kapitanowi, że pan John Thomas z Melbourne w Australii, właściciel fabryki motorów
elektrycznych, stwierdził brak paszportu, który podczas obiadu z całą pewnością miał przy
sobie.
— Nie zgłosił żadnej innej straty? — spytał rozdrażniony kapitan, któremu na myśl o
czekających go konsekwencjach i nieprzyjemnościach, nerwy zaczynały już odmawiać
posłuszeństwa.
Oficer ruszył ramionami.
— Na razie zauważył tylko brak paszportu — odparł uprzejmie. — A oto i on sam!
Fabrykant jednak nie był sam, obok niego dreptał mały, szczupły człowieczek, przybrany w
surową czerń duchownego. Wnet się okazało, że był nim istotnie: przedstawił się jako pastor
Edward Nares z Birmingham, czasowo w podróży po rozmaitych ośrodkach kościoła
metodystów, do którego należał. Zirytowany fabrykant pierwszy wystąpił ze skargą, że prócz
paszportu stwierdził także brak 1165 dolarów.
 
Kapitan bezradnie rozłożył ręce. Bo jakże szukać na statku jego straty? Wszystkie
banknoty są jednakowe... chyba, że właściciel ma zanotowane numery posiadanych
banknotów... Tu okazało się, że jakkolwiek fabrykant wiedział dokładnie, ile miał pieniędzy w
portfelu, nie znał jednak numeru nawet banknotu tysiącdola-rowego.
— Więc jak pan sobie wyobraża, jak mogę ustalić, że to pańskie pieniądze? — pytał
bezradny kapitan.
— Ale w grę wchodzi także mój paszport zagraniczny — protestował dotknięty obywatel z
Melbourne.
— Mała, cieniutka książeczka, na statku takim jak „Waikiri"! Znajdzie się na nią tysiące
skrytek — kapitan zbył jego pretensje. — Nie wymaga pan chyba, bym kazał cały statek
prześwietlać promieniami rentgena? I to nawet zrobiłbym chętnie, gdybym tylko wiedział jak!
Na tę ironiczną uwagę fabrykant parsknął gniewnie i już gotował się do jakiejś niemiłej
odpowiedzi, gdy pierwszy oficer przeszkodził mu zwracając się z pytaniem do pastora:
— Czy i panu, panie pastorze, także coś zginęło? Tamten, wyraźnie zakłopotany, wsunął palec za
niski, sztywny kołnierzyk, parę razy pokręcił głową i po tym niemym wstępie oświadczył, że portfel z
pieniędzmi znalazł w innej kieszeni, niż nosi go zazwyczaj; miał w nim znaczną ilość pieniędzy w
angielskich banknotach, z których na pewno trochę brakuje. Nie umiał jednak ustalić sumy, ponieważ
miał w portfelu zarówno własne pieniądze, jak i sumy pochodzące ze zbiórki na misje wśród Indian
Ameryki Południowej.
— To ładnie pan przechowuje powierzone panu pieniądze! — zgromił go surowo fabrykant z
Melbourne.
Pastor nie zdołał jeszcze zareagować w odpowiedni sposób, gdy drzwi kajuty kapitana otwarły się,
bez pukania wszedł zaaferowany kierownik biblioteki:
— Panie kapitanie, melduję, że z czytelni pierwszej klasy zni-knęły wszystkie czasopisma,
magazyny i tygodniki... a także pełny komplet Encyclopaedia Britannica! Dwadzieścia cztery tomy
plus dwa tomy uzupełnień, ostatnie wydanie z 1959 roku, to, któreśmy nabyli właśnie niedawno, przed
odpłynięciem z Sydney!
Ten przydługi nieco meldunek wyrecytował jednym tchem, bez zatrzymania, tak że
zdenerwowanemu kapitanowi wydało się, iż usłyszał jedno niesłychanie długie i zawiłe słowo.
— Benson, czy pan oszalał? — wybuchnął odzyskawszy głos. — A któżby kradł encyklopedię z
czytelni pierwszej klasy?
— Kiedy ja mówię prawdę, panie kapitanie — bronił się urażony kierownik biblioteki. — Niech
pan sam pójdzie, zobaczy i zasięgnie opinii obu stewardów, którzy utrzymują porządek w czytelni...
Jeszcze podczas obiadu wszystkie książki i pisma były na miejscu!
— No proszę, cała encyklopedia, to już nie cieniutka książeczka, którą można schować w tysiącach
skrytek — zauważył jadowicie australijski fabrykant. — Nie trzeba już będzie nawet rentgena, by ją
znaleźć... Przypuszczam, że dwadzieścia sześć dużych tomów oprawnych w skórę waży co najmniej
sto pięćdziesiąt funtów!
Kapitan cisnął mu groźne spojrzenie, lecz nie uznał za właściwe odpowiedzieć na złośliwe uwagi.
— Panie Morgan! Proszę zarządzić rewizję statku! — warknął
pod adresem pierwszego oficera i odwrócił się plecami do obecnych w kajucie, na znak, że dość już
ma wszelkich rozmów z nimi.
Goście kolejno opuścili kajutę.
Następnie przez trzy godziny trwała rewizja statku; była ona o tyle dokładna, o ile można to
przeprowadzić na terenie małego, pływającego miasteczka, składającego się sponad czterystu kabin i z
górą tysiąca przeróżnych zakamarków wszelkich kształtów i wymiarów. Rewizja ta nie dała żadnych
rezultatów.
Gdy statek przybył do Valparaiso i wszyscy uczestnicy rejsu na wyścigi zaczęli opowiadać o
niezwykłej przygodzie, prasa światowa na serio zainteresowała się całą sprawą. Wysnuwano
najprzeróżniejsze domysły, wszystkie były jednak mało prawdopodobne; ostatecznie zgodzono się na
konkluzję, że był to po prostu kiepski dowcip. Zupełnie normalna drzemka w słońcu urosła do
wymiarów jakichś tajemniczych, kataleptycznych wpływów nieznanych mocy. Ten fabrykant
prawdopodobnie przegrał pieniądze w karty i bał się do tego przyznać żonie — uzasadniali autorzy
niezbyt mądrych kawałów — natomiast ten pastor sam ostatecznie nie wiedział dokładnie, ile miał
 
przy sobie pieniędzy. Kwestię zaś zaginionego paszportu fabrykanta zupełnie zbagatelizowano, a co do
spraw czasopism, to przecież jest rzeczą ogólnie znaną, że pasażerowie często zabierają je do kabin i
nikomu na myśl nie przyjdzie kwalifikować tego faktu jako kradzież.
— Także i encyklopedie zabierają? — zgłaszał ktoś zastrzeżenia.
I na to pytanie znalazło się wiele odpowiedzi. Po prostu kierownik się omylił, może zostawił
encyklopedię u introligatora w Sydney, a kto wie czy ją w ogóle kupił, przecież i wśród kierowników
bibliotek też mogą się znaleźć ludzie niezbyt uczciwi;
wreszcie może ktoś z czytelników, zirytowany informacjami encyklopedii, w ataku wściekłości całą
słynną Encyklopedię Brytyjską wyrzucił po prostu za burtę — argumentował jakiś dowcipniś.
Gdy wreszcie hałas wokół przygody statku „Waikiri" przycichł nieco, prasa podała kolejną
sensacyjną wiadomość, a sprytni reporterzy od razu połączyli ją z aferą na ,,Waikiri".
Do Vancouver, portu na zachodnim wybrzeżu Kanady, przypłynął niezbyt szybki szkuner motorowy
„Hans Egede" z załogą
norwesko-kanadyjską. Statek łowił na wodach antarktycznych dla wielkiej kanadyjskiej firmy
futrzarskiej specjalnie cenny gatunek fok, pływając głównie w okolicach archipelagu Palmera.
Po zakończeniu kampanii, przez cieśninę Drake'a i wschodni Pacyfik powracał do rodzimego
portu. Tego samego dnia, gdy na statku „Waikiri" miała miejsce owa dziwna przygoda, „Hans
Ege-de" znajdował się o sto mil na północ od kursu wielkiego, pasażerskiego statku. Fakt ten
potwierdziło ponad wszelką wątpliwość porównanie dzienników pokładowych obu statków.
Korzystając z wyjątkowo pięknej pogody dnia 30 października mechanik szkunera
przystąpił do przeglądu i oliwienia maszyn. Za zgodą kapitana wyłączył silnik, na szkunerze
zapanowała zupełna cisza. Warto ten fakt podkreślić, by właściwie zrozumieć cały późniejszy
przebieg wydarzeń.
Popołudniową wachtę pełnił zastępca kapitana, a wraz z nim norweski marynarz Harald
Skjelder. Znudzony marynarz rozglądał się apatycznie po statku, chwilami zamyślony
przechodził na rufę, by stwierdzić, że i tam także nic się nie dzieje, a tymczasem oficer tkwił
w miniaturowej kabinie nawigacyjnej, mieszczącej się na równie miniaturowym mostku
kapitańskim: nanosił na mapę położenie statku, które zgodnie z przepisami ustalił o godzinie
czternastej. Pracę tę przerwał mu wachtowy, który wpadłszy zameldował w wielkim
podnieceniu, że za prawą burtą jakiś wielki samolot opada w morze.
— Niechże to piorun strzeli! Teraz właśnie, kiedy silnik wyłączony! — zaklął oficer i
porzuciwszy mapy wybiegł na mostek.
Tu zawahał się chwilę: dać rozkaz do maszynowni, by jak najszybciej uruchomiono silnik?
Koło sterowe było zamocowane, marynarz pełniący funkcję sternika przebywał pod pokładem
i najspokojniej popijał sobie herbatę z rumem — skoro silnik był wyłączony nie miał przecież
nic do roboty.
— No, trzeba się temu najpierw przyjrzeć — zdecydował oficer, widząc, że przy sterze nie
ma sternika. Zdjął lornetę z wieszaka, szarpnął drzwiczki i niemal zjechał po stromej drabince
na pokład.
Harald Skjelder biegł tuż za nim.
— Istotnie, tak to wygląda, jakby chciał wodować — mruknął oficer obserwując przez
lornetę piękny, biały samolot, który
poziomą spiralą opuszczał się nad powierzchnię morza. W tej chwili był zaledwie pięćset stóp
od grzbietów fal. Przez lornetę doskonale było widać wszystkie szczegóły maszyny, można
by nawet odczytać napisy, gdyby się tam znajdowały.
— Odrzutowiec — zupełnie zbędnie informował marynarz, bo przez lornetkę widać było
świetnie wszystkie cztery dysze samolotu.
— Czyżby? Nie domyśliłbym się tego do samej śmierci — dziwił się drwiąco oficer. — No,
dosyć już tego gapienia się, ściągnijcie mi tu Nielsa, niech szybko słucha, co ci tam nadają!
W tym właśnie czasie radiotelegrafista szkunera Niels spoczywał słodko w objęciach
Morfeusza. Ponieważ szkuner nie jest wytwornym parowcem, zatrudnia więc jednego tylko
„radzika", a ten także musi mieć parę godzin odpoczynku.
Skjelder już szedł, gdy zatrzymał go okrzyk oficera:
— Spójrzcie no, przecież on leci bez silników!
 
W ostatniej chwili samolot przeszedł na lot poziomy i powoli mijał szkuner stale na tej
samej odległości.
— Przeszedł na lot ślizgowy — obojętnie zauważył Harald.
— Ślizgowy?... — skrzywił się szyderczo oficer. — Ależ z was mądrala, Skjelder. A czyż to
szybowiec?
— To jak pan sądzi: nie skrzydła go niosą? — ciągnął spokojnie flegmatyczny Norweg.
— Skrzydła, a jakże: skrzydła!... — parskał zirytowany oficer. — Żaden samolot odrzutowy
na skrzydłach się nie utrzyma! A to przecież jest Douglas C8, ma 130 miejsc pasażerskich,
więcej waży, niż nasz szkuner może wziąć ładunku. Znam te samoloty jak własną kieszeń,
mieszkam tuż przy lotnisku i stale im się z przyjemnością przyglądam, jak lądują.
— No to chyba idzie na silnikach — upierał się marynarz.
— Nie można się z wami dogadać — westchnął oficer, wciąż uważnie obserwując samolot,
aby móc później zainteresowanym podać dokładny opis maszyny. — A czy wy coś
słyszycie?...
Marynarz musiał przyznać, że prócz uderzeń fal o kil szkunera, nie słyszy nic.
— No naturalnie, że nic nie słychać! A te odrzutowce ryczą przecież od chwili włączenia
motorów jak całe stada morsów!
— To mam iść po Nielsa? — spytał marynarz.
— Uważam, że szkoda fatygi, ci tam na górze doskonale panują nad swoim samolotem —
zdecydował jego przełożony.
— Na maszynie jest znak PAA — dodał po chwili marynarz.
— Są także i jakieś inne znaki, jest znak rozpoznawczy Stanów Zjednoczonych. To z całą
pewnością Amerykanin — zakończył niechętnie oficer. Był Kanadyjczykiem i nie bardzo ko-
chał Amerykanów. Z czasów dawnej przeszłości, gdy jeszcze był młodym marynarzem,
utkwiła mu w pamięci jakaś bardzo nieprzyjemna historia z amerykańskimi celnikami; było to
jeszcze wówczas, gdy w Stanach obowiązywała prohibicja, a szmuglowanie alkoholu przez
granicę przynosiło znacznie większe zyski, niż niejedna mało wydajna kopalnia złota.
— Nic już nie rozumiem... Niech pan spojrzy, co on robi! — zawołał nagle Norweg.
Niezwykły wyczyn samolotu skruszył szybko skorupkę zobojętnienia: maszyna nagle
znieruchomiała, dobrych parę sekund
tkwiła zawieszona w jednym punkcie, potem szybko zaczęła się wznosić po linii prostej
pionowo w górę, wtopiła się w błękit nieba i w ciągu minuty zniknęła z oczu. Nawet lorneta
oficera nie mogła jej już wypatrzyć. Wszystko to rozegrało się w absolutnej ciszy — po prostu
jakby jakaś niewidzialna siła wciągała samolot prosto w niebo. Najbardziej jednak zdumiała
obu mężczyzn olbrzymia fala, jaka podniosła się w chwili, gdy samolot ruszył w górę, opadła
zaś dopiero wtedy, gdy maszyna znikła gdzieś wysoko w chmurach. Morze wzburzyło się tak
mocno, że z trudem utrzymali się na nogach; spod pokładu szkunera wypadło kilku
przerażonych mężczyzn z kapitanem na czele.
— John, co się tu dzieje? — rzucił pytanie kapitan.
— I ja też chciałbym to wiedzieć, kapitanie — odparł podniecony oficer ocierając rękawem
pot, jaki nagle zrosił mu czoło. — Jakiś nowoczesny „latający Holender", ale tym razem w po-
wietrzu.
Otaczającej go grupie zdumionych mężczyzn opowiedział co widział, powołując się na
świadectwo marynarza Norwega, który zdołał już powrócić do swej normalnej obojętności.
— A jakże, tak właśnie było, jak pan opowiada — potwierdził z flegmą. — To pewnie jakiś
nowy wynalazek, czy coś podobnego.
Na tym zakończyła się cała przygoda; w dzienniku pokładowym zanotowano wszystkie,
dotyczące jej szczegóły z podaniem czasu co do sekundy.
Gdy szkuner wrócił do portu wiadomość o całej sprawie wywołała sporo różnych
kontrowersji i to — rzecz dziwna — przede wszystkim wśród zachodnich sprzymierzeńców.
Tym razem kamień, który zamącił niezbyt spokojne wody opinii publicznej, rzucili Francuzi,
obrażeni na sprzymierzeńców za odmowę przyjęcia ich do „klubu atomowego".
„La confiance existe-t-elle au sein de NATO" *) — postawił smętne pytanie dziennik „Le
Figaro", naczelny organ burżuazyj-nej prawicy, dając na nie zarazem odpowiedź, że
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin