MARCIN
WOLSKI
KAPRYS HISTORII
POCZĄTEK KOŃCA
Koroner, który oglądał zwłoki Matta Robertsa, nie zauważył niczego szczególnego, oczywiście jeśli za normalną uznamy sytuację, gdy zdrowy, 39-letni mężczyzna rasy białej, mający 187 centymetrów wzrostu, postanawia ni z tego, ni z owego popełnić samobójstwo, a na miejsce zejścia z tego świata wybiera obskurny pokój w tanim Sleep Inn na przedmieściu Baltimore. Cóż, miejsce dobre jak każde inne. Podobnie jak środek użyty do tego celu — sztucer myśliwski naładowany grubym śrutem. Samobójca podszedł do swego zadania dość fachowo — lufę umieścił dokładnie pod brodą zaś bosym paluchem prawej nogi nacisnął język spustowy. Prosta robota, chociaż niezbyt estetyczna. Recepcjonista, Latynos o imieniu — jak na kubańskiego uchodźcę przystało — Fidel, którego o 5.15 zbudził pojedynczy strzał, nie musiał wyłamywać drzwi. Lokator pokoju nr 113 nie uznał za celowe ich zamknięcia, w efekcie Fidel na widok zwłok i mózgu rozpryśniętego na suficie zwymiotował, ale szybko się pozbierał i zadzwonił na policję.
Denat nie pozostawił żadnego listu, ale jego tożsamość nie wzbudziła wątpliwości. Dokumenty znalezione w portfelu, odciski palców wskazywały, iż bez dwóch zdań był to Matt Roberts. Absolwent School of Technology w Nowym Jorku, przez parę lat ekspert pracujący dla Chryslera. Potem, przez ostatnie siedem lat, właściciel samochodowego warsztatu naprawczego. Samotny. Rozwiedziony. Charakterystyczne znamiona potwierdzone przez byłą żonę rozwiały jakiekolwiek wątpliwości co do osoby samobójcy. Co spowodowało ten rozpaczliwy krok? Tu nie było jasności. Wręcz przeciwnie
— kompletna ciemność. Wprawdzie Roberts był poważnie zadłużony, ale posiadał nieruchomości, które zawsze mógł sprzedać. A może powodem targnięcia się na własne życie był pożar, który tej samej nocy doszczętnie zniszczył jego dom i przyległy spory warsztat, w którym spędzał większość czasu?
Ogień wybuchł około godziny 10 wieczorem. Z dużym prawdopodobieństwem można było założyć, że doszło do zwarcia instalacji elektrycznej. Materiałów łatwopalnych w warsztacie nie brakowało. Kiedy sąsiedzi zauważyli płomienie, hajcowało się już na dobre. Nie można było porozumieć się z Robertsem ani jego pomocnikiem Nedem. Miejsce pożaru od motelu dzieliła niecała godzina szybkiej jazdy samochodem. Matt Roberts zameldował się tam na krótko przed północą. Na recepcjoniście zrobił wrażenie człowieka podnieconego. „Tak jakby miał randkę z kobitką z rozkładówki” — twierdził Fidel. Komórka denata pozostawała cały czas wyłączona. Tymczasem dokładne przeszukanie zgliszczy warsztatu o świcie ujawniło jeszcze jedną ofiarę — Neda Glenna. Ciało technika było zbyt zwęglone, aby dało się ustalić przyczynę zgonu. Śledczy nie wykluczał, że doszło do jakiejś sprzeczki, w trakcie której Roberts zabił wspólnika, że podpalił warsztat, następnie zabrał z domu strzelbę (była zarejestrowana na jego nazwisko), pojechał do Sleep Inn i tam się zastrzelił.
W każdym razie nie znaleziono poszlak wskazujących na działanie osób trzecich. Ani motywów. Matt był odludkiem, majsterkowiczem. Żona opuściła go przed rokiem. Dzieci nie mieli.
Koroner zdecydował o zamknięciu śledztwa. Aby podejrzewać zabójstwo, musiałyby pojawić się dwa elementy — motyw i zabójca. W wypadku Robertsa brakowało jednego i drugiego. Przynajmniej na pierwszy rzut oka.
*
Dla Marcella Umbertiego było to takie samo zlecenie jak każde inne. Gdyby miał roztrząsać wszystkie sprawy, które mu zlecono, zostałby filozofem, a nie zawodowym zabójcą. Już wcześniej wykonywał różne zlecenia dla Phila Abbota, szczupłego mężczyzny o wyglądzie typowego nowojorskiego biznesmena. Spotykali się zwykle w pubie, rzut beretem od Wall Street. Abbot płacił dobrze i cenił sobie profesjonalizm. Dla kogo pracował, Umbertiego nie interesowało. Phil płacił dobrze i terminowo. W przypadku Robertsa dostarczył kilka zdjęć „celu” oraz informacje wskazujące, że mechanik był obserwowany przez ludzi Abbota już od dłuższego czasu.
Zlecenie obejmowało kilka osób. Po usunięciu Robertsa i Glenna oraz puszczeniu z dymem ich warsztatu, Umberti miał zająć się niejakim Ablem Harrimanem, grubą rybą przemysłu motoryzacyjnego z Detroit, pozostającym w ścisłym kontakcie z Robertsem, a także Josephem Gajewskym, od którego inżynier dzierżawił warsztat. Na deser Abbot do listy „kandydatów, którym powinny przydarzyć się nieszczęśliwe wypadki”, dopisał jeszcze Susy Roberts. Wprawdzie była z Mattem w separacji, ale widywali się i kto wie, co mogła wiedzieć o działalności swego męża. Tyle że jej eliminacja nie wymagała aż tak wielkiego pośpiechu. I Umberti zostawił ją na deser.
Marcello nie lubił fazy długotrwałych obserwacji przyszłej ofiary. Jak każdy miłośnik opery włoskiej nie cierpiał zabijać ludzi, których poznał zbyt dobrze, nawet jeśli była to znajomość wybitnie jednostronna. W tym wypadku wystarczyły mu dwa dni na obwąchanie celu i 10 września był gotów. Roberts należał do odludków, których aktywność życiowa ograniczała się do domu, warsztatu, czasem knajpy i przygodnej dziwki. Z jakiegoś powodu Abbotowi zależało na czasie. Może chodziło o to, aby uniemożliwić spotkanie Matta z Harrimanem?
Ale Phil płacił, więc mógł wymagać. Marcello zastosował się dokładnie do jego poleceń. Pojechał do motelu, w którym Roberts miał spotkać się z drugim kontrahentem, oprócz Harrimana prowadził negocjacje z kimś kontrolowanym przez Abbota.
Roberts nie podejrzewał zamachu i ufnie otworzył drzwi zabójcy, choć, jak się okazało, miał ze sobą broń myśliwską.
To akurat znakomicie ułatwiało sprawę. Umberti zabił go gołymi rękami, a potem, umieściwszy dubeltówkę tak, aby paluch nogi Robertsa znalazł się na języku spustowym, odstrzelił mu połowę twarzy jego własną strzelbą, po czym oddalił się, zabierając laptopa inżyniera i pojedynczą dyskietkę przygotowaną dla kontrahenta.
Zabicie G lenna, podpalenie domu Robertsa oraz warsztatu należały do zawodowej łatwizny.
Podobnie jak przekazanie trofeów Abbotowi. Ich samochody spotkały się koło trzeciej nad ranem pod starym wiaduktem nieczynnego mostu kolejowego. Phil, nie wychodząc z wozu, odpalił sprzęt, podczas gdy jego wspólniczka weszła do wozu Marcella i zrobiła mu to, co mężczyźni, niezależnie od wykonywanego zawodu, lubią najbardziej.
Po kwadransie Abbot zwrócił laptopa i dyskietkę, którą, jak sam oznajmił, poddał delikatnej obróbce.
— Proponuję nie otwierać dysku przed przekazaniem go Harrimanowi — rzekł z uśmiechem. — Dane, które podczas pierwszego oglądu będą prezentować się doskonale, wyparują w ciągu kilku sekund dzięki wirusowi, który oczyści CD, nie pozostawiając śladu... Co do laptopa, daję ci duplikat, na którym nie ma żadnych istotnych danych. Zresztą żaden laik nie zrozumiałby, co się tam znajduje — dodał.
Jego słowa zabrzmiały dziwnie, trochę tak, jakby Abbot nie do końca mu ufał. Powinno to zdziwić Marcella. Od kilkunastu lat przyjmował rozmaite zlecenia od Phila i odwalił dla niego sporo naprawdę brudnej roboty. Ale nie miał czasu się zdziwić, bo o wiele bardziej smutne było to, że nie dostał od patrona reszty obiecanego szmalu.
Płacę jak zwykle po zakończeniu operacji — stwierdził Abbot. — Kiedy zrobisz swoje, spotkamy się w Nowym Jorku. Jeśli sobie życzysz, znów wezmę ze sobą Gladys. A teraz do roboty.
Umberti odjechał pierwszy, Phil odprowadził go wzrokiem, mrucząc do siebie:
- Niestety będziemy musieli się rozstać, Marcello. Skończysz z Harrimanem, z panią Roberts i niestety... W tym fachu nie ma miejsca na sentymenty. A stawka jest zbyt wysoka, żebyśmy mogli narażać się na czyjąś niedyskrecję... — tu ciężko westchnął, bo w dzisiejszych czasach naprawdę trudno o w pełni profesjonalnych fachowców.
Polowanie na Harrimana wymagało od Marcella większej finezji niż dotychczasowe działania. Abel służył w wojsku, życie nauczyło go czujności, toteż na spotkanie przyszedł uzbrojony. Na punkt kontaktowy wybrał całodobowy bar przy zjeździć z autostrady w Jersey City koło ósmej. Pełno tu było kamer i załatwienie go w samochodzie nie wchodziło w grę. W lokalu tym bardziej. Była ósma rano i wiadomość o pożarze warsztatu w Baltimore podały poranne serwisy. Marcello miał nadzieję, że Harriman nie był aż tak rannym ptaszkiem, żeby je oglądać, poza tym nawet gdyby je oglądał, nie powinien skojarzyć tego zdarzenia ze swym kontrahentem, jako że w żadnym z doniesień wspominających o pożarze warsztatu nie padło nazwisko Robertsa.
Umberti twarz Abla znał doskonale z fotografii, ale kiedy
z laptopem pod pachą wszedł do lokalu, udał gościa, który mocno rozkojarzony szuka partnera umówionego na spotkanie. W rozciągniętej bluzie, jasnej rozczochranej peruce i rogowych okularach niesłychanie wiarygodnie udawał pomocnika Matta Robertsa.
— Pan Harriman? — zaczepił mężczyznę posilającego się hamburgerem w doskonale widocznym punkcie lokalu, ściana za plecami zapewniała mu przynajmniej pozory bezpieczeństwa. — Jestem Ned. Ned Glenn. Matt wolał, żeby nikt nie widział, jak spotyka się z panem osobiście — powiedział.
— Chwalebna ostrożność — zgodził się kupiec, wyciągając rękę.
Fałszywy Glenn wyciągnął swoją tak nadgorliwie, że potrącił stolik, rozlewając parującą kawę.
— Strasznie przepraszam! Zaraz przyniosę nową! — zawołał i nim Harriman zdołał zareagować, podbiegł do kontuaru. Jedna z jego niezawodnych metod polegała na niepostrze- żonym wpuszczeniu do napoju, za pomocą kabelka ukrytego w mankiecie, pewnego bezsmakowego specyfiku, trudno rozpoznawalnego przy pobieżnej sekcji zwłok. Wrócił z kawą. Wręczył Harrimanowi nagraną przez Robertsa dyskietkę, proponując weryfikację jej zawartości na przyniesionym laptopie.
— Jeśli pozwolisz, Glenn, sprawdzę na swoim sprzęcie
— zdecydował Abel. Wyciągnął spod stołu notebooka Della, płaskiego jak Keira Knightley, i wsunął dyskietkę. Marcello miał ogromną ochotę wstać i ponad ramieniem sprawdzić, co się wyświetli na ekranie, ale musiał poskromić ciekawość. Tymczasem twarz Harrimana pojaśniała.
— Niesamowite — wyszeptał. — Naprawdę niesamowite. Powiedz Mattowi, że jestem pod wrażeniem. Dokonaliście odkrycia, które zmieni oblicze tego świata. Tu są pieniądze — wyciągnął spod stołu czarną walizkę. Na początek 100 tysięcy dolarów. Zaliczka jest skromna — tłumaczył nabyw-
ca. — Ale, jak obiecaliśmy, gdy uruchomimy produkcję, to 5 procent zysków trafi do was...
„Jeśli 100 tysięcy to skromna suma, jaka musi być wartość całego kontraktu?” — przemknęło Umbertiemu przez myśl. Ale wolał się nad tym nie zastanawiać. Jego własne honorarium miało być zadowalające.
Dlatego nie tknął pieniędzy Harrimana, ich ciężar był kuszący, ale niestety mogły być znaczone. W drodze powrotnej do Baltimore zjechał na moment z trasy i z bólem serca spalił teczkę wraz z jej całą zawartością.
W tym czasie Harriman już nie żył, gwałtowny atak serca sprawił, że stracił kontrolę nad kierownicą i rąbnął w bariery na skręcie do Holland Tunelu.
Marcello, obserwujący wypadek z pewnej odległości, wyjął jednorazową komórkę i zadzwonił do Abbota.
— Punkt trzeci wykonany — zameldował.
— OK — padła odpowiedź. Zamierzał się rozłączyć, kiedy usłyszał najpierw coś, co zabrzmiało jak skrzek, potem ryk silników, wreszcie huk i połączenie się urwało. Próbował połączyć się jeszcze raz. Telefon Phila nie odpowiadał. Wszystko wyjaśniło się, gdy włączył radio. Przez moment z niedowierzaniem słuchał podnieconego głosu prezentera wiadomości.
— O fuck!
Mógł jedynie, znając położenie biura Phila Abbota, wyobrazić sobie, co w ostatniej chwili swego plugawego istnienia zobaczył Zleceniodawca. Przeraźliwie bliską kabinę pilotów boeinga 737, mierzącą prosto w jego nasłonecznione okno na 68. piętrze World Trade Center.
Marcello nigdy nie zobaczył całości swego honorarium. Nie znał mocodawców Abbota i, prawdę powiedziawszy, wolał się nie domyślać, kim są. Jednak w miarę upływu lat
tajemnicza sprawa powracała w jego pamięci. Cóż takiego odkrył Matt Roberts, że musiał zginąć? Komplet danych istniał jedynie w laptopie Phila Abbota, w jego biurze na 68. piętrze, i zdematerializował się razem z nim.
Atoli Umberti nie był kretynem. Wiedział z grubsza, czym się zajmowała jego ofiara, zapamiętał wygląd warsztatu przed podpaleniem, skojarzył sprawy, którymi zajmował się Harriman, i te, które leżały w sferze zainteresowań prawdopodobnych szefów Phila, i wniosek zrodził się oczywisty, tyle że absolutnie nieprzydatny. I niebezpieczny. Zabójca nie chciał skrócić swego życia jeszcze skuteczniej, niż czynił to za pomocą papierosów, toteż posiadaną wiedzą nie podzielił się z nikim. Aż do śmierci.
OSIEM, DZIEWIĘĆ, A MOŻE NAWET DZIESIĘĆ LAT PÓŹNIEJ
— Pacjent nie życzył sobie księdza, zresztą jest nieprzytomny, w agonii — powiedziała czarnoskóra pielęgniarka na widok Tima Sharffera.
— Nie szkodzi, pomodlę się z boczku za jego grzeszną duszę, siostro— rzekł, poprawiając sobie koloratkę.
— Jak ksiądz sobie życzy — wzruszyła energicznie ramionami, aż zakolebały się jej wielkie piersi wraz z wizytówką „Agnes”.
Zbliżając się do łóżka, zauważył, że oddech Marcella zrobił się chrapliwy, płytki. Zapewne w najgorszych snach Umberti nie przypuszczał, że on, zawodowiec, egzekutor, można powiedzieć: kolega po fachu Pani Śmierci, zginie, ponieważ jakiś szczeniak postanowi przejechać się po pijanemu truckiem ojca i straciwszy kontrolę nad kierownicą, skosi paru przechodniów, w tym starszego, dystyngowanego pana idącego chodnikiem z gazetą i kubkiem parującej kawy.
Tim uwielbiał takie okazje, nazywał je „pocałunkami losu” i dobrze płacił kilkunastu ludziom z pogotowia ratunkowego tylko za to, by informowali go o podobnych przypadkach. Często bywały to wyrzucone pieniądze. Choć nie zawsze.
Chwycił się oburącz za głowę i mocno ścisnął palcami skronie. Od umierającego zabójcy nie dzieliło go więcej niż półtora metra — powinno wystarczyć.
Tim Sharffer, dziś czasowo w sutannie, należał do specjalistów rzadkiego rodzaju. Oficjalnie zresztą takich ludzi nie ma. Wystarczy zapytać o to jakiegokolwiek pracownikowa NSA, DEA, FBI czy CIA albo któregoś z współpracujących ze wspomnianymi agendami psychiatry. A jednak istnienie Sharffera było faktem. Z niejasnych powodów genetycznych, wzmocnionych pewną liczbą zabiegów, jakim go poddano w latach osiemdziesiątych, miał wyjątkowy dar sprowadzający się do umiejętności czytania w cudzych myślach. Oczywiście jego działania obarczone były znacznym stopniem niedoskonałości, większość ludzi mimowolnie kontroluje własne myśli, inni są w tym celu szkoleni. Jednak utrata przytomności, a jeszcze bardziej stan agonalny należą do momentów, w którym pęka większość barier, opadają najstaranniej ustawione zasłony. Człowiek staje się wobec podsłuchującego bezbronny, wręcz nagi.
W dzisiejszych czasach wiedza to kapitał — informacje, które mógł podsłuchać u osobników w rodzaju Marcella Umbertiego miały niewielką, zgoła żadną wartość procesową, choćby dlatego, że zostały pozyskane w sposób urągający konstytucji i prawom człowieka. Wszelako każda uzyskana tą drogą wskazówka sprzedana federalnym, ludziom z DEA czy NSA miała wymierną cenę i mogła skierować ich śledztwa na właściwe, często dotąd zupełnie przegapione tropy.
Tim nachylił się jeszcze bardziej.
W głowie Umbertiego myśli obracały się jak szmaty w pralce, rzeczy drobne i wielkie zbrodnie, egzekucje, twarze ludzi, których zabił, a także tych nielicznych, których kochał. I kryła się tajemnica — tajemnica, która budziła w nim strach nawet na progu wieczności. Trochę tego strachu udzieliło się także podsłuchującemu. Tim zapamiętywał obrazy, skojarzę- nia, słowa. Kiedy siądzie w domu i zacznie wszystko analizować, sporo tego bełkotu ułoży się w całkiem przydatne informacje. Chociaż, co z nimi zrobi...?
Marcello zmarł na kwadrans przed północą. Nie odzyskał przytomności, nie żałował za swoje grzechy. Sharffer opuścił stanowisko, pobłogosławił lekarzy i pielęgniarki, po czym wsiadł do minivana zaparkowanego na przyszpitalnym parkingu. Odjechał szybko, ale niedaleko. Nie do końca ufał pamięci. Zaparkował na wielkim placu przed centrum handlowym Mallem i nie ruszając się z miejsca aż do białego rana, najpierw utrwalał swe wrażenia na dyktafonie, potem wyciągnął laptopa, wszedł w Internet, śledził nazwiska, lokalizował zdarzenia... Nie jadł, nie pił, czasem telefonował. Sprawdził interesy i powiązania Phila Abbota, wysondował, czym zajmował się Abel Harriman, zgromadził w miarę kompletne CV Matta Robertsa.
— Nie do wiary, nie do wiary — powtarzał co jakiś czas
— byli tak blisko. A przez tyle lat nikt na to nie wpadł. Niestety, nawet w agonii Marcello nie mógł przekazać, na czym konkretnie polegał wynalazek, ponieważ Abbot zabrał tę wiedzę do grobu. Można było co najwyżej domniemywać, że kiedyś ktoś powtórzy odkrycie...
Jeśli Tim liczył na cud, mogący prowadzić do rozszyfrowania zagadki, to nie zawiódł się. Rutynowo przeglądając pod różnymi kątami wyszukiwarkę, do której wrzucił nazwisko Robertsa, trafił na pozornie nieistotne wiadomości procesowe. Niejaka Claudia Bonitez, z zawodu barmanka, z wyglądu ordynarna i mocno przechodzona dziwka, domagała się pieniędzy od Susan Roberts. Utrzymywała, że była ostatnią „przyjaciółką” Matta. Pani Roberts odpowiadała, że nie zamierza spłacać wszystkich kurew, z którymi zadawał się jej były mąż.
— Zostawił mnie z dzieckiem — upierała się panna Bonitez. — Kiedy zmarł, byłam z nim w ciąży.
Mały Anthony urodził się siedem miesięcy po śmierci Roberta. Susan uważała domaganie się przez panią Bonitez jakichkolwiek pieniędzy za czysty absurd. Testy DNA dowiodły jednak, że bezsprzecznie był synem zamordowanego inżyniera.
— Jesteś szalony, wiążąc z tym jakieś nadzieje! — mruczał do siebie Tim. Mimo to zdecydował się na daleką podróż, by poobserwować chuderlawego chłopca bawiącego się na przyszkolnym boisku. Niższy o głowę od rówieśników, nosił druciane okulary upodabniające go do Harry’ego Pottera.
Przed zmierzchem odebrała go matka. Zauważył pełną czujność w jej ruchach i szósty zmysł macierzyński, który kazał jej przyjrzeć się pick-upowi Tima. Sharffer pochylił głowę, udając, że czegoś szuka pod siedzeniem. Odjechali.
— I co ja mam z tym zrobić? — zastanawiał się Sharffer. Naturalnie przekazał większość informacji wyciągniętych z głowy najemnego zabójcy Frankowi Lestertonowi z FBI. Jednak wszystko, co dotyczyło Matta Robertsa, zachował dla siebie. Po pierwsze, firma Lestertona nie zapłaciłaby w życiu takich pieniędzy, jakie spodziewał się uzyskać, gdyby się udało dotrzeć do istoty tajemnicy. Po drugie, chciał jeszcze trochę pożyć, a informacja, której ułamek zdobył w sposób tak niekonwencjonalny, była dla niego jako posiadacza niebezpieczna niczym rozwścieczona kobra wrzucona do dziecinnego pokoju.
Wiedział, co mógł odkryć Matt Roberts, ale bez szczegółów technologicznych i wzorów chemicznych wiedza ta była nieprzydatna. Istniała niewielka szansa na jej odzyskanie. Przypadkowo znał pewnego niezwykłego człowieka, do którego mógł się z tym zwrócić. Chociaż wcale nie był przekonany, czy ten zgodzi się mu pomóc. A już na pewno nie za pieniądze. Mimo tej niepewności zamienił sutannę na jasny, letni garnitur i ruszył na południe.
I
GŁUPIA DZIEWCZYNKA JEDZIE NA WAKACJE
Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że przypadnie mi rola kronikarza. Jeśli nie liczyć maili i SMS-ów, w których wystukiwaniu osiągnęłam znaczną biegłość, posługiwanie się mową pisaną nie należało do moich najmocniejszych stron. Nie układałam wierszy, nie prowadziłam pamiętnika, a wypracowania miałam krótkie i treściwe jak wysuszona ryba. Gdyby poinformować „Bździągwę”, naszą polonistkę, że pozazdrościłam kariery doktorowi Watsonowi albo staremu subiektowi Rzeckiemu, spadłaby z krzesła, a jej 120 kilo żywej wagi zatrzęsłoby podstawami naszego niepublicznego liceum. Hak jej w smak i wszystkim tym „życzliwym” osobom, które przyszyły mi łatkę życiowego nieudacznika, czy mówiąc bez ogródek — „małej głupiej dziewczynki”. Zaczęło się w podstawówce, gdzie cieszyłam się opinią dziecka chorowitego i opóźnionego w rozwoju. Z czasem do diagnozy dorzucono dysleksję, dysgrafię i chroniczne lenistwo. Widocznie ktoś musi zostać taką rodzinną czarną owcą. Dla równowagi! Jeden z moich dziadków był geniuszem, który otrzymałby pewnie kilka Nobli z dowolnej dziedziny, gdyby nie fakt, że był emigrantem z Polski, o niepoprawnych politycznie poglądach
i czysto słowiańskim genomie. Drugi dziadek reprezentował inne talenty — perfekcyjny konformista, który po wiernej służbie komunie na starość zdążył jeszcze zostać w III RP rzutkim biznesmenem, a na pogrzebie mieć trzech biskupów i z dziesięciu byłych członków KC PZPR, z pewnością zasługiwał na dyplom prymusa w szkole przetrwania. Miałam i trzeciego niby-dziadka, po którym noszę nazwisko Podlaska (niestety, nic nie wskazuje, żebym prędko miała je zmienić), który wprawdzie nie wpuścił żadnych chromosomów do naszej polsko-rusko-jewrejskiej dynastii (babcia Róża była pół-Żydówką, praprababka Natasza Kamieniecka de domo Starosłucka — Rusinką), ale całe dziesięciolecia uchodził za ojca mego taty — pogrobowca.
Uchodził również za bohatera komunistycznej konspiracji, miał swoje ulice, pieśni itp. A potem sprawa się rypła i „Chudy Gienek” stracił wszystko, nad czym sam raczej nie boleje, bo zginął w pierwszym dniu powstania warszawskiego, walcząc za niesłuszną sprawę. Jeśli do piekła, gdzie niewątpliwie przebywa, dochodzą jakiekolwiek gazety, to najwyżej „Trybuna” i „NIE”. Te zaś z pewnością nie pisały o poprawkach do jego życiorysu. (No, może ostatnio do VIP-ów zmarłych w stanie permanentnego grzechu dociera „Gazeta Wyborcza” wydawana specjalnie na niepalnym azbeście. Jednak ta demaskowaniem bohaterów Gwardii i Armii Ludowej raczej się nie zajmuje).
Tak czy owak, nie odnajduję w sobie talentów owych znakomitych przodków, jeśli nawet gdzieś są, to muszą być głęboko ukryte. A co do urody... Chciałabym być wysoką blondynką z biustem Dody Elektrody i ustami Angeliny Jolie, ale jestem niedużą brunetką o przetłuszczających się włosach, ze skłonnością do nadwagi. Wystarczy, że przystanę przed ciastkarnią Bliklego i natychmiast trzy kilogramy w górę, a przecież nigdy nie zjadam więcej niż dwa pączki!
Grażyna (pani kanclerz nie znosi, kiedy nazywam ją mamą) całą swoją miłość ulokowała w Adamie. Trudno zresztą się jej dziwić. Mój młodszy o pięć lat brat urodził się latem pierwszego roku stanu wojennego, jako kolejny pogrobowiec w rodzinie i choćby dlatego wymagał większej porcji czułości. No i wyrósł na niezłego szajbusa. Jego obsesyjne twierdzenia, że tata, zaginiony w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku, nadal żyje i jest przetrzymywany przez tajną agendę Federalnej Służby Bezpieczeństwa gdzieś w przepastnych trzewiach rosyjskiego państwa, od lat traktowałam na równi z opowieściami rolników spod Ciechanowa o kręgach w zbożu czy z możliwością zajścia w ciążę poprzez siadanie na fotelu wygrzanym przez jakiś autorytet moralny. W odróżnieniu od mężczyzn z naszej rodziny nie dysponuję zdolnościami do telepatii, porozumiewania się we śnie czy prekognicji. Nie potrafię giąć wzrokiem łyżeczek i, jak twierdzą moi partnerzy, nawet symulowanie orgazmu wychodzi mi kiepsko. Może dlatego nie dostałam się do szkoły teatralnej. I nie wyszłam za mąż.
Na szczęście mam również słabą pamięć i każda moja życiowa porażka jest przeze mnie opłakiwana krótko. Po jakimś czasie zawsze zadaję sobie pytanie, dlaczego płaczę? I nie bardzo wiem, co odpowiedzieć. Trudno! Adam pamięta praktycznie wszystkich sławnych ludzi z historii — recytuje bezbłędnie dynastie babilońskie, zna na pamięć Pieśń o Rolandzie czy Pogrzeb Wołodyjowskiego. Ja nawet tatę słabo pamiętam — w czasie „karnawału Solidarności” rzadko bywał w domu, walcząc o sprawę i bzykając w garsonierze na Grochówie jakąś licealistkę. Trudno więc się dziwić, że Grażyna wspomina go niechętnie i wścieka się na Adama, który mówi o ojcu, tak jakby był Zeusem olimpijskim, spadającym na swoją połowicę pod postacią złotego deszczu. Moim zdaniem Maciej Podlaski z Zeusem miał tyle wspólnego, że żadnej dupencji nie przepuścił. Czy mi go brakowało? Czasami. W mojej szkole nikogo to nie dziwiło — połowa dzieciaków pochodziła z rodzin rozbitych lub niepełnych, a i tak to lepsze niż sytuacja obecna, kiedy można mieć dwóch ojców gejów lub dwie mamusie lesby. Albo całą czwórkę naraz.
Opowiadam o tych wszystkich moich kalectwach, nie żeby kogokolwiek wzruszać lub prosić o wsparcie, ale tylko dlatego, że inaczej nie da się wytłumaczyć, jakim sposobem owego lata znalazłam się na pokładzie jachtu „Różyczka” (zbieżność z Obywatelem Kane Orsona Wellesa całkowicie przypadkowa), tnącym swym olśniewająco białym dziobem ciepłe jak bulion fale Morza Karaibskiego. Nie — nie wygrałam w „Milionerach”, bo na to jestem za głupia, nie poznałam księcia z bajki ani rodzimego gangstera z wygolonym łbem i w rozciągniętych gaciach, w których krok wypada między kolanami. Z moich dotychczasowych „narzeczonych” żaden nie zabrał mnie dalej niż do Włoch (pod Warszawą), a parę podróży z Sebastianem musiałam sfinansować sama. Na Karaiby dałam się zaprosić dziadkowi razem z bratem, jego przyjacielem i mentorem profesorem Leśniewskim oraz Dorotką, przemądrzałą pindą z podkrakowskiej wsi, jego młodą małżonką. No i mamusią. Świeżą emerytką. Cudowne towarzystwo, prawda? Na rodzinne wakacje ostatni raz dałam się namówić przed maturą.
Było uroczo. Przerzygałam wtedy całą drogę z Cieszyna do Wenecji, bo oprócz alergii na wielogodzinne wykłady Adama i afektowane wrzutki mej rodzicielki cierpię na chorobę lokomocyjną. Chyba że sama prowadzę. Potem było jeszcze ciekawiej. Z katedry w Pizie wyrzucono mnie za zbyt kusy tiszert bez stanika, w Weronie się zgubiłam, a w parku Villa Borghese omal nie dałam się uprowadzić jakiemuś zabójczo przystojnemu makaroniarzowi. Gdyby nie włączył się Adam, który się rozbeczał, pewnie dziś wegetowałabym w jakimś podrzędnym burdelu. Po tych doświadczeniach starałam się już trzymać od wspólnych wojaży z daleka.
Kiedy Grażyna przeniosła się do willi po dziadku komuchu w Konstancinie, zostawiła mi swój trzypokojowy apartament (mocne słowo apartament — trzy tworzące go pokoiki były zgodne z typowo PRL-owskim normatywem, czyli dla krasnoludków prawdopodobnie były za duże, ale dla Królewny Śnieżki zdecydowanie za małe). Okoliczność dobra i niedobra zarazem.
Rozmaici faceci wykorzystujący moją łatwowierność, z jaką przyjmowałam do wiadomości, że główną atrakcją lokalu na Saskiej Kępie jestem ja, a nie wanna z hydromasażem, zagnieżdżali się tam chętnie i pozbycie się ich przypominało wyciskanie wągra u słonia. Ale tu wzywana na pomoc Grażyna działała bezbłędnie. I bezwzględnie. Potem przekonałam się, że wystarczy zażądać od takiego „współspacza” ustalenia terminu ślubu, aby zniknął z mego życia jak krwista plama z obrusa posypanego nie-zwykłym proszkiem. (Oczywiście w reklamie!).
Inna sprawa, że z Sebastianem dałam się nabrać. Naprawdę, byłam przekonana, że to jest właśnie to, a może nawet ciut więcej! Zapewne dlatego, że czas na uregulowania cywilnoprawne wydawał się najwyższy — stuknęła mi trzydziestka, koleżanki równolatki miały na koncie gdzieś po dwa małżeństwa i półtora dzieciaka, a ja nic. Tylko ten segment w szeregowcu na Saskiej Kępie. I to niecały. Wynajęłam pokój od ogrodu mieszanemu małżeństwu; ona Polka spod Zamościa, on Ukrainiec (ale, jakby powiedziała Grażyna, „przyzwoity człowiek”), i czekałam na dzień, w którym Sebastian wreszcie mi się oświadczy.
Finał okazał się gorszy, niż mogłam przypuszczać. Dotąd mężczyzn mego życia (określenie piękne, konkrety dużo gorsze) mogłam dzielić na durniów i łajdaków. Łajdakiem był osiłek Konrad, z klasy maturalnej, który po roku podrywania mnie odebrał mi dziewiczy wianek podczas ostrej prywatki w Otwocku („starych nie ma, chata wolna”), będąc zresztą tak naćpany, że chyba wziął mnie za Julię Roberts. Nie wytrzymałam z nim długo, zresztą kiedy pokapowałam, że ma jeszcze dwie laseczki na boku, wyryczałam swoją hańbę w poduszkę i znalazłam sobie Grześka — dla odmiany durnia.
Grzeczny chłopczyk, dobry uczeń, przystojniaczek, któremu żaden włosek nie odstaje, koszulka zawsze pachnąca, spodenki własnoręcznie wyprasowane. Zazdrościła mi go cała klasa, z wyjątkiem paru lepiej zorientowanych kolegów. Grześ miał wszystko, co trzeba — maniery, samochód, rozległe zainteresowania kulturalno-oświatowe — dzięki niemu zresztą pokochałam teatr i kino, a nawet powróciłam do dziecięcych marzeń o karierze gwiazdy. Grzegorz w kontaktach bilateralnych nie był nachalny. Powiedziałabym, że wręcz przeciwnie. W pieszczotach zachowywał dziwną bierność... Na czym polegał jego problem, zrozumiałam, kiedy zobaczyłam go z wykolczykowanym „przyjacielem” wśród bywalców klubu „Le Madame”. Potem przejściowo w moim życiu zagościł korepetytor śpiewu (kiedy przygotowywałam się do egzaminu do szkoły teatralnej na Miodowej) — łajdak, żonaty i dzieciaty, o czym dowiedziałam się trochę za późno, następnie profesor tejże szkoły, który obiecał pomoc na egzaminie, a skończyło się na: „Ofelio, idź do klasztoru!”. W następnych latach na liście moich moralnych upadków dominowali dranie, którzy teraz, z odleglejszej perspektywy, zlewają mi się w jedną wielką pomyłkę. Mieli parę cech wspólnych, uwielbiali sikać do zlewu, woleli piwo od wina, charakteryzował ich szybki „ciąg na bramkę” w moich stringach i fascynująca zdolność błyskawicznego zapadania w sen, kiedy było po wszystkim. I dopiero Sebastian... Moja druga połówka pomarańczy! No, mandarynki!
Ale po kolei. Nie skończyłam żadnych elitarnych studiów. Do PWST mnie nie przyjęli, mimo że wpływowy profesor ponoć usilnie lobbował. Skreślili mnie po trzech semestrach kulturoznawstwa. Dwa lata spędzone w pewnej podrzędnej uczelni na wschodnim wybrzeżu USA okazały się stracone, jeśli nie liczyć umiejętności konwersowania po angielsku, palenia trawki i nakładania facetom prezerwatywy. W tej sytuacji można uznać, że licencjat osiągnęłam cudem. Z drugiej strony, jak miałam go nie zrobić na uczelni mojej mamusi. Kto wie, może zostałabym nawet magistrem, ale zrobiłam sobie parę lat przerwy na przetarcie się zawodowe, a za IV Rzeczypospolitej szkoła popadła w poważne, za to niespodziewane tarapaty. To, że siedział tam ubek na ubeku, nikomu dotąd nie przeszkadzało. Zresztą zasada zrównoważonej proporcjonalności, realizowana przez Grażynę, spowodowała, że obok zasłużonych marksistów z dawnej Wyższej Szkoły Nauk Społecznych przy KC zasiadali księża z KUL-u i paru cwaniaków, którzy po wykładach na drugim kontynencie, załatwionym im przez byłych oficerów prowadzących, dość bezprawnie posługiwali się tytułem profesora. Upadek miał dużo bardziej banalne powody. Okazało się, że dyrektor finansowy (Grażyna nigdy nie miała głowy do pieniędzy) nie tylko kręcił lewą kasą, ale wpakował się w podejrzane opcje walutowe... W 2008 roku Prywatna Wszechnica Nauk zbankrutowała. Mama zdążyła rzutem na taśmę przejść na emeryturę trzy miesiące wcześniej. Ja nawet nie zaczęłam pisać magisterki. Zresztą nie miałam szczególnej motywacji. Od paru lat pracowałam w Polkablu, rozwijającej się prywatnej stacji telewizyjnej. Dostałam się tam, naturalnie, po protekcji,...
jagiel2