Banks Iain M - Kultura 03 - Gracz.pdf

(1801 KB) Pobierz
Microsoft Word - Banks Iain M. - Kultura 03 - Gracz
Iain M. Banks
Gracz
The Player Of Games
Przełożyli Grażyna Grygiel Piotr Staniewski
Dla Jamesa S. Browna,
który kiedyś wymówił słowo „Azshashoshz”
1.
Płyta Kultury
Oto historia człowieka, który wyjechał daleko i na długo tylko po to, by zagrać w grę.
Ten człowiek to gracz o imieniu Gurgeh. Historia zaczyna się bitwą, która nie jest bitwą,
a kończy się grą, która grą nie jest.
A ja? O sobie opowiem później.
Oto jak się wszystko zaczęło.
Z każdym krokiem wzbijał obłoki pyłu. Kuśtykał przez pustynię za postacią
w skafandrze. Pistolet spokojnie spoczywał mu w dłoniach. Musieli być niemal u celu: szum
odległego przyboju przenikał przez pole dźwiękowe hełmu. Podchodzili do wysokiej wydmy,
z której powinni już zobaczyć wybrzeże. Jakoś przeżył. Nie spodziewał się tego.
Od jasnego słońca i suchego żaru izolował go przytulny, chłodny skafander. Prawa noga
wyginała się niezgrabnie – kulał, lecz poza tym miał dużo szczęścia. Przyłbica hełmu po-
ciemniała w miejscu trafienia. Gdy ich ostatnio zaatakowano, byli z tyłu, kilometr stąd – teraz
już wychodzili poza zasięg strzałów.
Chmara rakiet błyszczącym łukiem przemknęła nad szczytem pobliskiego wzgórza.
Z powodu uszkodzonej przyłbicy dostrzegł je z opóźnieniem. Wydawało mu się nawet, że
rakiety odpalają ładunki, ale to tylko słońce odbijało się w ich smukłych korpusach. Zgodnie
zanurkowały i zakręciły jak stado ptaków.
Gdy naprawdę zaczęły odpalać pociski, pojawiło się czerwone stroboskopowe pulsowa-
nie. Podniósł pistolet, wycelował; inne postacie w kombinezonach już strzelały. Ktoś padł
w piasek, ktoś przyklęknął – tylko on jeden stał.
Rakiety znów zakręciły zgodnie, potem natychmiast się rozdzieliły i każda poleciała
w innym kierunku. Pod jego stopami pojawiły się obłoki pyłu, wzbijane przez padające
w pobliżu pociski. Swą dużą i nieporęczną bronią wycelował w jedną z tych małych maszyn,
jednak mknęły zadziwiająco szybko. Kombinezon zapiszczał melodyjnie na dalekie odgłosy
strzałów i na wrzaski pozostałych ludzi; światła wewnątrz hełmu mignęły, sygnalizując
uszkodzenie. Kombinezon zadrżał; prawa noga mężczyzny nagle zdrętwiała.
– Obudź się, Gurgeh! – wołała ze śmiechem Yay. Obróciła się na kolanie, gdy dwie ra-
kiety skręciły gwałtownie w ich kierunku, wyczuwając, że są najsłabszym punktem całej gru-
py. Gurgeh dostrzegł wracające maszyny, ale broń w jego rękach wściekle zaśpiewała
i wydawało się, że zawsze celuje tam, gdzie rakiety znajdowały się nieco wcześniej. Dwie
maszyny pruły w przestrzeń między nim a Yay. Jeden pocisk błysnął i rozpadł się – Yay
krzyknęła podekscytowana; drugi wpadł między nich – wyrzuciła stopę i próbowała go kop-
nąć. Gurgeh obrócił się niezręcznie, wycelował, chcąc go unieszkodliwić, ale niechcący
ostrzelał jej skafander. Yay zaklęła głośno. Zatoczyła się, jednak znów wycelowała broń.
Fontanny pyłu tryskały wokół drugiej rakiety, która znowu ku nim zmierzała; jej czerwone
pulsujące rozbłyski oświetlały jego skafander i zaciemniły przyłbicę. Czuł, że drętwieje mu
całe ciało – upadł na ziemię. Zapadła czarna cisza.
– Jesteś martwy – oznajmił mu rześki cichy głos.
Gurgeh leżał na pustynnym piachu, którego nie mógł zobaczyć. Dobiegały do niego dale-
kie stłumione dźwięki, wyczuwał wibracje podłoża. Słyszał bicie własnego serca, przepływ
powietrza w płucach. Usiłował wstrzymać oddech i zwolnić akcję serca, był jednak sparali-
żowany, uwięziony, nad niczym nie panował.
Nos go swędział, Gurgeh nie mógł się jednak podrapać. Co ja tu robię? – pytał sam sie-
bie.
Zmysły znów zaczynały działać. Słyszał rozmowy; przez przyłbicę patrzył na piasek pła-
skiej pustyni, który miał tuż przed nosem. Nim się ruszył, ktoś go ciągnął za ramię.
Odpiął hełm. Yay Meristinoux, również bez hełmu, stała przy nim i kręciła głową. Ręce
oparła na biodrach, z nadgarstka zwisał jej pistolet.
– Byłeś okropny – powiedziała powoli, bez złośliwości. Miała twarz ślicznego dziecka,
lecz jej głęboki, niski głos brzmiał rzeczowo i łobuzersko.
Pozostali siedzieli wokół na kamieniach i na ziemi. Rozmawiali. Część osób wracała do
klubu. Yay podniosła pistolet Gurgeha i podała mu go, ale on drapał się po nosie i nie przyjął
broni.
– Yay, to dziecinada – stwierdził.
Przewiesiła swoją broń przez plecy, wzruszyła ramionami – obie lufy błysnęły w słońcu,
a on ujrzał linię nadlatujących rakiet i zakręciło mu się w głowie.
– Co z tego? Nie jest nudne – odparła. – Powiedziałeś, że się nudzisz, więc pomyślałam,
że może zechcesz sobie postrzelać.
Otrzepał się i ruszył do klubu. Yay szła przy nim. Drony-odzyskiwacze przeleciały obok
nich, zbierając części rozbitych urządzeń.
– To dziecinada. Szkoda na to czasu – powtórzył.
Zatrzymali się na szczycie wydmy. Niski budynek klubu stał sto metrów dalej, przed linią
złocistego piasku i białych fal. Słońce świeciło wysoko nad jasnym morzem.
– Nie bądź taki nadęty – powiedziała. Wiatr targał jej krótkimi ciemnymi włosami, zdmu-
chiwał wodę ze szczytów fal i pchał w morze skłębione rozbryzgi. Yay pochyliła się, podnio-
sła wystające z wydmy odłamki rakiety, strzepnęła piasek z ich błyszczącej powierzchni
i obracała je w dłoni. – Mnie się to podoba – oznajmiła. – Odpowiadają mi również te gry,
które ty lubisz, ale... – zamyśliła się. – To przecież też jest gra. Nie sprawia ci to przyjemno-
ści?
– Nie. Ciebie wkrótce też to przestanie bawić.
Wzruszyła ramionami.
– Zatem do zobaczenia wkrótce. – Wręczyła mu szczątki rozbitej rakiety. Oglądał je, gdy
obok przechodziła grupa młodzieży zmierzająca na tereny strzeleckie.
– Pan Gurgeh? – Jeden z chłopców przystanął i przyglądał mu się zaintrygowany. Na
twarzy Gurgeha pojawiło się rozdrażnienie, ale szybko ustąpiło miejsca tolerancyjnemu roz-
bawieniu, jakie Yay widywała u niego przedtem w podobnych sytuacjach. – Jernau Morat
Gurgeh? – powtórzył młody mężczyzna, wciąż nie dowierzając.
– We własnej osobie – odparł Gurgeh z przyjaznym uśmiechem i, jak dostrzegła Yay,
wyprostował nieco plecy, wyciągnął się w górę.
Młodzieniec pojaśniał, złożył szybki, formalny ukłon. Gurgeh i Yay wymienili spojrze-
nia.
– To zaszczyt – pana spotkać, panie Gurgeh – rzekł młodzieniec, uśmiechając się szero-
ko. – Nazywam się Shuro... jestem... – zaśmiał się. – Obserwuję wszystkie pańskie gry. Zare-
jestrowałem wszystkie pańskie prace teoretyczne...
Gurgeh kiwnął głową.
– To bardzo skrupulatnie z pana strony.
– Istotnie. Byłbym zaszczycony, gdyby podczas pańskiego pobytu rozegrał pan ze mną
partię... obojętnie czego. Najbardziej lubię Rozmieszczenie. Startuję z trzema punktami, ale...
– Niestety, moja słaba strona to brak czasu – odparł Gurgeh. – Gdyby jednak kiedykol-
wiek pojawiła się możliwość, chętnie zagram. – Lekko skinął młodzieńcowi. – Miło mi było
pana poznać.
Młodzieniec, zaczerwieniony, cofał się z uśmiechem.
– Cała przyjemność po mojej stronie, panie Gurgeh. Do zobaczenia, do zobaczenia. –
Uśmiechnął się niezręcznie, obrócił i dołączył do swych towarzyszy.
Yay patrzyła za odchodzącym.
– Lubisz takie sytuacje, Gurgeh?
– Wcale nie – odparł szybko. – To irytujące.
Yay cały czas obserwowała młodego mężczyznę, brnącego przez piach. Westchnęła.
– A ty? – Gurgeh patrzył z niesmakiem na kawałki rakiety, które trzymał w dłoniach. –
Podoba ci się ta cała... destrukcja?
– Trudno to nazwać destrukcją – odparła. – Podczas wybuchu pociski są tylko rozkładane
na części, a nie niszczone. Mogę to złożyć z powrotem w pół godziny.
– Jednym słowem to fałsz.
– A co nim nie jest?
– Osiągnięcia intelektualne. Pokaz umiejętności. Ludzkie uczucia. Yay wykrzywiła usta
ironicznie.
– Widzę, że dużo trzeba, byśmy się wzajemnie porozumieli.
– Pozwól więc, że ci pomogę.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin