Joanna Chmielewska
Skarby
1993
Siedząc na wysokim kuchennym stołku, z łokciami na stole i brodą wspartą na rękach, Janeczka z głębokim niesmakiem patrzyła na brata. Potępienie i nagana wyraźnie malowały się w jej wielkich niebieskich oczach i wzgardliwym grymasem wykrzywiały twarz.
Pawełek przegrał zakład z całą klasą, kompromitując się straszliwie. Wyjawił właśnie siostrze swoją klęskę i teraz posępnie i bez apetytu wylizywał salaterkę po kisielu, samotnie kończąc obiad, na który spóźnił się na skutek dodatkowych zajęć w szkole.
— Chyba zgłupiałeś — powiedziała Janeczka ze śmiertelną odrazą, po bardzo długim milczeniu. — Co ci wpadło do głowy, żeby się o coś takiego zakładać?
— Myślałem, że wyjedzie — odparł Pawełek przygnębiony. — Jak pragnę kichnąć, miał z pół metra z każdej strony. No, może trochę mniej, ale wystarczyło ruszyć parę razy w przód i w tył i już miał drogę.
— Ale przecież to była baba!
— Ale ja dopiero potem zobaczyłem, że to baba. Gdybym wiedział, że baba, przecież bym się nie zakładał!
— No pewnie. Ale niechby facet, to co? Nie słyszałeś, co Rafał mówił? Na stu tych, co dostają prawa jazdy, jeden umie prowadzić samochód. Pamięć nagle straciłeś, czy co?
Pawełek westchnął ciężko i wstawił do zlewu salaterkę po kisielu.
— Wcale nie straciłem pamięci, ale mówię ci przecież! To nie był mały fiat, tylko prawdziwy samochód. Volkswagen golf. Rafał mówił, że najgorsi są ci w małych fiatach. Myślałem, że w porządnym samochodzie siedzi porządny kierowca, i dałbym sobie ręce nogi poobcinać, że wyjedzie!
— Puść wodę na te talerze, bo nie wiadomo, czy nam nie każą pozmywać — powiedziała zimno Janeczka. — Rafał mówił, że ci w porządnych samochodach też są przeważnie do niczego.
Rafał, ich cioteczny brat, znacznie starszy, prawie dorosły, bo już siedemnastoletni, zrobił właśnie prawo jazdy i z wielkim zapałem obdzielał swoimi spostrzeżeniami całą rodzinę, bez względu na to, czy chciała słuchać, czy nie. Janeczkę i Pawełka, słuchających chciwie i z uwagą, informował najdokładniej, w rezultacie czego obydwoje mieli już nie tylko odpracowany cały kurs, ale także ugruntowaną opinię o ludziach za kierownicą. Pawełek znów westchnął ciężko i odkręcił kran.
— Jeszcze i tak dobrze, że się nie założyłem, że położę głowę pod tramwaj albo co — powiedział ponuro.
— Ładne mi dobrze! — wykrzyknęła z gniewem Janeczka i wyprostowała się na stołku. — Trzysta kilo makulatury! Naprawdę musiałeś mieć zaćmienie umysłu!
Pawełek smętnie pokiwał głową. Po krótkim zastanowieniu zgodził się z opinią siostry; zaćmienie umysłu dotknęło go niewątpliwie. Jak zupełny półgłówek założył się, że ten tam jakiś w volkswagenie wyjedzie z ciasnego parkingu, nie rozpoznał baby za kierownicą i, pewien sukcesu, zobowiązał się w razie przegranej dostarczyć sam jeden trzysta kilo makulatury, ciążące nieznośnym brzemieniem na barkach całej klasy. I teraz trudno, przepadło, honor mu nakazuje te przeklęte trzysta kilo makulatury jakoś skombinować.
— Pomożesz mi? — spytał z nadzieją.
— A co mam robić? — odparła niechętnie Janeczka.
— Lepiej się od razu zastanówmy, skąd to weźmiemy, bo na gazety z domu nie ma co liczyć. Dwóch kilo się nie uzbiera.
Zastanawianie się dało mierne rezultaty. Pawełek proponował poszukiwania w jakichkolwiek instytucjach i urzędach, w słusznym być może przekonaniu, iż wszelkie znajdujące się tam papiery są wyrzucane natychmiast po użyciu. Pełna wątpliwości Janeczka rozważała ewentualność pomocy dziadka, który miał liczne znajomości wszędzie tam, gdzie przychodziło mnóstwo listów.
— Dziadkowi chodzi o znaczki, ale to tym lepiej. Znaczki się wycina, a listy wyrzuca. Z listów jest całkiem niezła makulatura. Na kiedy to ma być?
Pawełek zakłopotał się nieco i odchrząknął.
— No, tego… Do końca miesiąca.
Janeczka popatrzyła na niego jakimś dziwnym wzrokiem, a potem spojrzała w okno.
— Mój brat zwariował — powiedziała melancholijnie do pożółkłych drzew w ogrodzie. — Koniec miesiąca jest za dziesięć dni. To znaczy, że musimy donieść do szkoły trzydzieści kilo dziennie, razem z sobotą i niedzielą. O Boże!
— A czy ja mówiłem, że to ma być łatwe? — zdenerwował się Pawełek. — Zresztą, nawet po trzydzieści kilo, na dwie osoby, to jest po piętnaście, wielki mi krzyk…
— Na głowie będziesz nosił czy w zębach?
— Na plecach! I w ręku! Ktoś nam przewiezie, ojciec, albo wujek Andrzej…
Janeczka poczuła nagle w sobie przypływ inwencji twórczej i przestała znęcać się nad bratem. Poprawiła się na stołku i znów oparła łokcie na stole i brodę na rękach.
— Rafał ma kumpla, tego Janusza — podsunęła. — Pomagał mu reperować tę jego ruinę…
— No właśnie! — ucieszył się Pawełek. — I Janusz mu obiecał, że będzie mógł pojeździć! Dlatego w ogóle zrobił to prawo jazdy. Przewiezie nam!
— To już trzeci. Każdy przewiezie trochę. Żaden nie zobaczy wszystkiego i żaden się nie będzie czepiał. Nikomu nie możesz się przyznać, że przegrałeś taki głupi zakład, bo już do reszty będą cię mieli za prawdziwego fioła.
— Nic nikomu nie powiem, coś tam się wykręci. Powiem, że to dla całej klasy i nawet nie zełgam, bo to przecież święta prawda. Na co mnie samemu trzysta kilo makulatury?
— Bardzo dobrze, zaczynamy już dziś. Dziesięć dni, to okropnie mało czasu…
W składnicy makulatury przy alei Niepodległości odbywał się załadunek towaru. Na ogromną ciężarówkę, stojącą przed sklepem, ładowano wielkie paki zużytego papieru i wręcz nie było temu końca. Paki zapchały już całe pudło i zaczynały tworzyć piramidę, a ludzie ze składnicy wynosili wciąż nowe i nowe.
Janeczka i Pawełek przyglądali się temu z posępnym przygnębieniem. Po czterech dniach, kiedy według wyznaczonej normy powinni mieć już sto dwadzieścia kilo, zdobyli zaledwie trzydzieści pięć, a i to tylko dzięki temu, że ojciec ze swojego biura przywiózł im 25 kilogramów starych odbitek. Nikt inny, ani matka, ani ciotka Monika, ani mąż ciotki Moniki, wujek Andrzej, ani dziadek, ani babcia, nie mógł im dostarczyć upragnionego towaru, wszystkie instytucje bowiem same zbierały makulaturę i odsyłały ją do punktów skupu, pracownicy instytucji zaś chciwie i zachłannie zagarniali bodaj małe cząstki dla siebie w celu wymiany ich na papier toaletowy. Makulatura okazała się nagle materiałem bezcennym i pilnie poszukiwanym. Trzysta kilo w tak krótkim czasie było nie do zdobycia.
Głęboko zaniepokojony zagrożeniem swojego honoru Pawełek zaproponował, żeby spróbować właśnie w składnicy. Co spróbować, nie sprecyzował i Janeczka w pierwszej chwili posądziła brata o chęć kradzieży. Kradzież makulatury w składnicy makulatury nie wydała jej. się wielkim przestępstwem, skradziona makulatura miała bowiem rychło wrócić do składnicy, istniał wszakże szkopuł finansowy. Niewątpliwie zapłacono za nią, przy ponownym dostarczeniu zaś musiano by ponownie zapłacić. Janeczka nie była pewna, jak szkoła załatwia te rzeczy, nie interesowała się tym dotychczas, jeżeli jednak szkoła brała pieniądze, kradzież nie byłaby pożyczką, tylko prawdziwą, rzetelną kradzieżą i raczej nie należało się na nią godzić. Pawełek w rozpaczy mógł mieć różne dziwne pomysły, ale ona powinna zachować rozsądek i umiar przestępczy.
Pawełkowi myśl o kradzieży być może mignęła w głowie, ale już w zarodku zlikwidował ją sam ciężar wynoszonych pakunków. Młodzi, silni mężczyźni wyraźnie się pod nimi uginali. Niemniej w składnicy makulatura była i należało tylko wykombinować jakiś sensowny sposób zdobycia jej dla potrzeb własnych. Może odkupić?
Podzielił się swoimi niejasnymi myślami z Janeczką, która z dużą ulgą pozbyła się podejrzeń.
— Z kupowania nic nie wyjdzie — rzekła z namysłem, przyglądając się wystawie składnicy. — Nie sprzedadzą.
— Bo co? — zirytował się Pawełek.
— Bo popatrz, oni tu mają nie tylko papier toaletowy, ale także czajniki, garnki i inne takie. Dają za makulaturę. To jak ci się zdaje…?
— A…! Myślisz, że się muszą z tego wyliczyć?
— No a jak?
— Faktycznie. O rany. Czekaj, zobaczymy gdzie indziej. W jakiejś składnicy, gdzie nie ma garnków i papieru toaletowego…
W składnicy na Różanej, gdzie nie było produktów na wymianę, zastali proces odwrotny. Wielka ciężarówka przyjechała załadowana papierem i właśnie przenoszono to wszystko na rampę i do środka. Cały personel był zajęty, na przyglądające się dzieci nikt nie zwracał uwagi.
— Popatrz, co oni przywieźli — powiedziała Janeczka, zdumiona i oburzona. — Sam czysty papier. No patrz, ile tego! Przecież on jest w ogóle niczym nietknięty!
— Zdrowo by nas przeświecili, jak byśmy przynieśli do szkoły czysty papier jako makulaturę — mruknął Pawełek, obserwujący jakichś ludzi, którzy grzebali w stosach leżącego pod ogrodzeniem żelastwa.
— Ty, popatrz, różni tu gmerają. Coś mi się widzi, że w tej składnicy można robić zakupy.
— Możliwe, ale nie będziemy przecież kupować czystego papieru.
— Przecież chyba przywożą tu i używany?
Stali niepewni i zdenerwowani, a zarazem pełni nadziei, kiedy przez otwartą bramę zaczął przejeżdżać jakiś człowiek z małym wózeczkiem, wyładowanym całym stosem makulatury. Zatrzymał się, zepchnął z czoła ku tyłowi czapkę i z powątpiewaniem popatrzył na zamieszanie przy ciężarówce.
Janeczka i Pawełek poruszyli się równocześnie i wymienili błyskawiczne spojrzenia. Człowieka najwyraźniej w świecie zesłała litościwa Opatrzność. Zbliżyli się do niego, hamując niecierpliwość i kryjąc wybuchłe nagle emocje.
— Przyjechał pan sprzedać? — spytał Pawełek, usiłując przybrać ton obojętny i pozbawiony większego zainteresowania.
Człowiek spojrzał na niego, sapnął głośno i wzruszył ramionami.
— Źle pan trafił — zauważyła Janeczka współczująco. — Tej kotłowaniny tak prędko nie skończą.
Człowiek znów wzruszył ramionami i podrapał się w głowę, przesuwając sobie czapkę na oczy.
— I co pan teraz zrobi? — spytał Pawełek. Człowiek pomamrotał coś cicho pod nosem, a potem odezwał się głośniej.
— A bo ja wiem? Czekać, to długo… Zimno. Pójdę pogadać.
— Nie warto — odradzała stanowczo Janeczka. — Przegonią pana. Ile pan tu tego ma?
— Siedemdziesiąt kilo jak obszył. A bo co?
— A bo może my byśmy od pana kupili — rzekł Pawełek z determinacją. — Nam potrzeba do szkoły. Dla pana wszystko jedno, komu pan sprzeda.
Człowiek z wózeczkiem oderwał wzrok od zapchanej papierem rampy i z zainteresowaniem obejrzał dziewczynkę i chłopca, których do tej pory uważał za natrętów, niepotrzebnie zawracających głowę. Teraz ujrzał w nich wybawienie od kłopotu.
— Mnie bez różnicy, komu sprzedam, ale co wy z tym zrobicie? Nigdzie dalej nie jadę. Tu mam wywalać?
— Mógłby nam pan pożyczyć wózeczek — zaproponował Pawełek niepewnie. — My niedaleko mieszkamy.
— Mowy nie ma.
Janeczka puknęła brata w łokieć.
— Ojciec jest w domu, wcześniej wrócił. Mógłby po nas przyjechać.
— Miał być teraz wujek Andrzej, żeby nie tego… wiesz..
— Ale wujka Andrzeja nie ma, a ojciec jest.
— No dobrze, niech będzie, tylko jak go zawiadomić?
— Telefon…
— Coś ty? Tu nas nie dopuszczą, w ogóle nie wiem, czy mają telefon. A w automacie będzie gadało „wrzuć monetę, wrzuć monetę”.
— No to Chaber. Przyczepimy mu kartkę do obroży. Chaber, ich pies, był zwierzęciem najmądrzejszym na świecie. Przez całe dwa i pół roku swego życia, z czego półtora roku spędził przy boku swych państwa, zdążył tysiąckrotnie udowodnić, że nie istnieje na ziemi istota rozumniejsza od niego. Obiegł już i obwąchał całą składnicę, a teraz siedział spokojnie przy bramie i czekał dalszych wydarzeń. Na dźwięk swojego imienia uniósł lekko zwisające uszy. Pawełek gorączkowo szukał po kieszeniach kartki papieru. Janeczka popatrzyła na niego z politowaniem, popukała się w czoło, podeszła do ciężarówki i bez najmniejszego wahania oderwała strzępek od zwisających z niej czystych arkuszy. Pawełek radośnie kiwnął głową, znalazł długopis i pośpiesznie napisał na strzępku kilka zdań.
— Nie za obrożę, mogą nie zauważyć — ostrzegł. — Lepiej do pyska.
Janeczka podała złożony strzępek psu, który już stał w gotowości, bezbłędnie wiedząc, iż za chwilę usłyszy jakieś polecenia.
— Chaber, do domu! — rozkazała. — Do tatusia! Daj to tatusiowi. Szybko!
Pies delikatnie ujął w zęby kawałek papieru i w trzy sekundy potem już go nie było widać.
— No to już wszystko załatwione — zwrócił się zadowolony Pawełek do człowieka przy wózeczku, podejrzliwie obserwującego manipulacje z psem. — Zaraz tu przyjedzie nasz ojciec i pomoże nam. Chce pan to wyładować na chodnik czy może pan poczekać?
— Mogę poczekać — zdecydował człowiek z godnością. — Siedemdziesiąt kilo, uczciwie!
Pan Roman Chabrowicz obracał się właśnie przed dużym lustrem w holu, przymierzając sweter, któremu brakowało rękawów i kołnierza, a który wspólnym wysiłkiem robiły mu na drutach jego żona, pani Krystyna, i jego siostra, ciotka Monika. Sprzeczkę na temat rodzaju zapięcia, na zamek błyskawiczny czy na guziki, przerwało drapanie do drzwi i szczęknięcie klamki.
— To Chaber — powiedział pan Roman. — Otwórzcie mu. Ja wolę zamek błyskawiczny.
— Sam sobie otworzy — odparła pani Krystyna i w tym momencie pies wpadł do holu. Skoczył do pana Romana i oparł mu na swetrze zabłocone łapy.
— O Boże! — jęknęła ciotka Monika. — Chaber! Wytrzyj nogi!
— Zdaje się, że nasze dzieci przysłały list — powiedział równocześnie pan Roman i wyjął karteczkę z psiego pyska.
Pani Krystyna niespokojnie rzuciła okiem na psa, który międlił i wałkował sukno pode drzwiami, posłusznie usiłując wytrzeć łapy. Nie okazywał żadnego zdenerwowania, uspokoiła się zatem natychmiast. Pan Roman odczytał karteczkę.
— No, już? — zapytał. — Mnie się ten sweter bardzo podoba, mogę zdjąć? Muszę jechać po dzieci.
— Przecież nic się nie stało? — powiedziała pani Krystyna, znów spoglądając na psa.
— Nic, ale zdobyli makulaturę dla szkoły i muszę im przewieźć. Blisko są, zaraz wrócę.
— Zaczynam mieć dosyć tych dziwacznych wymagań szkoły — mruknęła niechętnie pani Krystyna, zdejmując z męża nie dokończony sweter. — Makulatura i makulatura, istny obłęd. Ileż tego ma być…?
— Daj mi jakieś opakowanie — przerwał pan Roman. — Dzieci piszą, że to jest w proszku. Jakąś torbę, worek albo co.
Zanim zaopatrzony w liczne plastikowe torby ojciec zdążył przyjechać, Pawełek ubił interes z człowiekiem z wózeczkiem. Człowiek zajmował się zbieraniem makulatury zawodowo i obiecał cały plon najbliższych dni dostarczyć im do domu, zamiast na Różaną. Rzeczywiście było mu wszystko jedno, kto od niego kupi zdobyty towar, a miał przynajmniej pewność, że w prywatnym domu nie natknie się na żadne przyjęcie towaru i zamknięcie składu.
Okropny stos papieru został zwalony w holu pod schodami i zagrodził całe przejście do schodów piwnicznych. Willa, którą pan Chabrowicz odziedziczył po swoich przodkach, była wprawdzie obszerna, ale przeszło sto kilo makulatury dało się w niej zauważyć. Pani Krystyna stanowczo zażądała poukładania tego i związania w ciasne paczki. Pocieszającą informację Pawełka, że to tylko do końca miesiąca i pierwszego listopada nie zostanie po niej nawet śladu, przyjęła z pewną nieufnością. Z rezygnacją natomiast zgodziła się na logiczne wyjaśnienie, iż makulatura całej klasy musi być składana u jej syna, ponieważ on ma największy dom. To ostatnie było faktem niewątpliwym.
W trzy dni później trzysta kilo zostało nie tylko osiągnięte, ale nawet przekroczone i rodzeństwo przestało istnieć dla świata. Od powrotu ze szkoły do późnego wieczoru tkwiło pod schodami, segregując, ugniatając i wiążąc.
— Uważaj na listy — powiedział Pawełek i otarł pot z czoła. — Sprawdzajmy porządnie, czy nie ma znaczków, bo dziadek by nas wyklął.
— Są, oczywiście. Przynieś nożyczki. Ktoś tu wyrzucił podarte listy. Listy podarł, a znaczki na nich zostawił, głupi czy co?
— To masówka — zauważył Pawełek, wracając z drugą parą nożyczek.
— No to co, że masówka? Dziadek mówił, że i w masowce mogą być błędnodruki.
Dzięki filatelistyce dziadka, który od wielu lat był w tej dziedzinie ekspertem, Janeczka i Pawełek dysponowali nieprzeciętną wiedzą o znaczkach. Powolutku zaczynali nawet zbierać.
Listy w makulaturze przytrafiały się rzadko, ale tu znalazł się ich nagle cały stos. Wszystkie były podarte razem z kopertami. Wycinając ocalałe znaczki z pooddzieranych kawałków, odruchowo zaglądali do środka. Szacunek dla znaczków mieli wpojony tak głęboko, że nawet nie musieli o tym myśleć, samo im się zaglądało. Od czasu do czasu wpadały im w oko jakieś słowa, ale nie zwracali na nie uwagi, bo treść korespondencji nie miała znaczenia. Przerywana szelestem papieru pośpieszna praca trwała.
— Co? — powiedział nagle Pawełek i sięgnął po kawałek kartki, który wypadł z ćwiartki koperty. — Ejże! Co to ma być?
— A co? — zaciekawiła się Janeczka.
Pawełek milczał przez chwilę, odczytując fragment listu.
— Skarby — oznajmił niepewnie. — Ktoś tu pisze o skarbach. Rzuciło mi się w oko.
Janeczka zainteresowała się i odebrała mu kawałek papieru.
— Rzeczywiście. A to co ma znaczyć?
— Nie wiem. Jakieś skarby. Czekaj, zastanówmy się. Razem pochylili się nad oderwanym kawałkiem, którego treść brzmiała:
cze zawiadomić o najważniejszym.
we skarby i powiem Ci, jak je zdobyć.
suku w Mahdii, potem pojedziesz do Sou–
prost fenomenalny, wręcz nie do wiary.
przez Wąwóz Małp, bo inaczej nie zdo–
jest po lewej stronie drogi na zaporę,
ne nieprawdopodobne wręcz cuda. Dziel–
jest ten kamieniołom, czy kopalnia żwi–
Czegoś podobnego nie możesz sobie na–
odwalić bez wielkiego wysiłku w
tam znajdziesz także te
tato są bezcenne rze–
Przez długą chwilę rodzeństwo wpatrywało się w kartkę, a potem pytająco popatrzyło na siebie. Potem znów obydwoje spojrzeli na kartkę.
— Iiiiii… — skrzywił się sceptycznie Pawełek. — Jeżeli wyrzucił list, to te skarby pewnie dawno już znalazł…
— Gdzie ten kawałek koperty? — spytała Janeczka. — To znaczy, gdzie ten znaczek, który wyciąłeś z tego kawałka koperty?
— Myślisz, że będzie na nim data? — ożywił się Pawełek, pośpiesznie sięgając po odłożony wycinek.
— A co nam szkodzi popatrzeć? Może będzie także miejscowość?
Stempel na znaczku odbity był niewyraźnie, jakieś cyfry i litery, jednakże coś można było odczytać.
— Przynieś lupę!— zażądała Janeczka.
Pawełek poderwał się i popędził po lupę. Jego siostra była wprawdzie o rok młodsza od niego, ale jej przerażająco zimna krew i niezachwianie logiczny sposób myślenia sprawiały, że we wszystkich ważnych chwilach życiowych przejmowała kierownictwo. Pawełek za skarby świata nie przyznałby się do tego na głos, ale w głębi duszy podziwiał, szanował i wysoko cenił jej umysł. W ogóle nie była podobna do innych dziewczyn i korzyści, płynące z podporządkowania się jej poleceniom, ujawniły się już wielokrotnie.
Przez lupę udało się odczytać litery MAHDI i część daty. Miesiąc i dzień nie odbiły się wcale, ale 1984 było doskonale widoczne.
— Ty, to przecież z tego roku! — zdumiał się Pawełek.
— I z tej samej miejscowości — zwróciła mu uwagę Janeczka. — Popatrz, tam jest mowa o jakiejś Mahdii, a tu na stemplu też jest Mahdia, tylko jej brakuje „a” na końcu. Nic z tego nie rozumiem.
— No właśnie. Czekaj. Jakaś osoba była na miejscu, tam gdzie są te skarby. Jakaś druga osoba dostała w liście wiadomość, jak te skarby znaleźć. Po pierwsze, dlaczego ta pierwsza osoba sama ich nie znalazła, a po drugie, dlaczego druga osoba wyrzuciła taką wiadomość? To jest nie do pojęcia.
Janeczkę nagle coś tknęło.
...
white_79