Bunt filozofa, bunt mieszczan - Piotr Buras (GW).docx

(25 KB) Pobierz

http://bi.gazeta.pl/im/3/5457/m5457453.gifBunt filozofa, bunt mieszczan

Piotr Buras

2009-11-30, ostatnia aktualizacja 2009-11-27 19:48


Peter Sloterdijk twierdzi, że dzisiaj walka klas rozgrywa się nie między kapitalistami i pracownikami, lecz między płacącymi podatki i żyjącymi z zasiłków. Czy tylko opisuje rzeczywistość, czy też propaguje "rasizm klasy średniej"?

Niejednego może wprawić w zdumienie, że tocząca się w Niemczech debata, którą szybko ochrzczono mianem "sporu filozofów", dotyczy podatków i państwa socjalnego. Jak sięgnąć pamięcią, najgorętsze niemieckie intelektualne dysputy dotyczyły przeszłości. Od sławetnego "sporu historyków" o wyjątkowość Holocaustu w połowie lat 80. aż po niedawne dyskusje wokół wypędzenia, zbrodni Wehrmachtu i "grubej kreski" intelektualna batalia ogniskowała się wokół dziedzictwa Trzeciej Rzeszy i nawet niedawne spory w 40. rocznicę rewolty '68 r. nie były wolne od jej wszędobylskiego cienia. Dzisiaj energię intelektualną poświęca się już nie na wiwisekcję niemieckiej winy i odpowiedzialności. Okres powojenny minął. W tegorocznym "sporze filozofów" dostrzec można nowego ducha czasu oraz linie podziałów, wokół których toczyć się będzie odtąd batalia o duchowe przywództwo w republice berlińskiej.

To, że główna rola w tej batalii przypada Peterowi Sloterdijkowi, nikogo nie dziwi. Odkąd 35-letni doktor germanistyki opublikował w 1983 r. opasłe dzieło "Krytyka cynicznego rozumu" (w ubiegłym roku ukazało się po polsku nakładem Dolnośląskiej Szkoły Wyższej), uważany jest przez jednych za enfant terrible, przez innych za najoryginalniejszego myśliciela w niemieckim światku intelektualnym. W tej najważniejszej dotąd w jego dorobku pracy dokonał gruntownej rozprawy z tradycją oświecenia. Jego zdaniem w świecie nowoczesnym ideały oświeceniowe - wiara w postęp, naukę i racjonalność - zdegenerowały się, a ich miejsce zajęła postawa cyniczna. Jeśli myśliciele okresu oświecenia i ich kontynuatorzy obiecywali wyzwolenie człowieka i realizację postulatów równości i sprawiedliwości, to dziś, zwłaszcza po doświadczeniu totalitarnym w XX w., wiadomo, że to fikcja. Tymczasem cechą nowoczesności jest to, że ta fikcja jest stale utrzymywana przy życiu. "Działanie na przekór dostępnej lepszej wiedzy stało się dziś prawem powszechnym" - pisał Sloterdijk. Ten właściwy naszej kulturze cynizm określa on mianem "oświeconej fałszywej świadomości". To jej nosiciele są "klasą (niepodzielnie) panującą", której przeciwstawić się można tylko za pomocą prowokacji, bezczelności i intelektualnej anarchii.


Tekst Sloterdijka, dzisiaj rektora Szkoły Wyższej Sztuk Pięknych w Karlsruhe, który w czerwcu ukazał się na łamach „Frankfurter Allgemeine Zeitung” (po polsku opublikował go magazyn „Europa” 20 czerwca) i wywołał „spór filozofów”, jest kolejną próbą nadgryzienia „cynicznego” konsensusu nowoczesności. W czasach, gdy kapitalizm znajduje się pod ostrzałem, Sloterdijk postanowił obnażyć zakłamywanie rzeczywistości: „Nie żyjemy przecież obecnie bynajmniej »w kapitalizmie « - jak sugeruje to ostatnio bezmyślna i histeryczna retoryka - lecz w takim porządku rzeczy”, który przypomina „stosujący metody państwa fiskalnego półsocjalizm”. Jego zdaniem nowoczesne państwo jest w istocie kleptokracją, a minister finansów to Robin Hood, który złożył przysięgę na konstytucję. W ciągu jednego wieku przybrało ono postać „wysysającego pieniądze i plującego nimi potwora o niespotykanych wcześniej rozmiarach”, którego utrzymuje „garstka najefektywniejszych” płacących podatki według progresywnej skali będącej synonimem socjalistycznego wywłaszczenia. Złodziejska rzekomo natura kapitalizmu jest mitem, twierdzi Sloterdijk. Prawdziwy problem to wyzysk produktywnej części społeczeństwa przez tych, którzy żyją na jej koszt. „Biorąca ręka” zadłużającego się po uszy na koszt następnych pokoleń państwa dokonuje na naszych oczach „grabieży przyszłości”. Jedynym sposobem na przeciwstawianie się jej jest „rewolucja dającej ręki”, czyli tych, którzy finansują obecny system. Oznaczałaby ona wymyślenie społeczeństwa na nowo - zniesienie przymusowych podatków i przekształcenie ich w prezenty dla dobra ogółu.

Duch czasu wysyła sygnały

Minęło kilka miesięcy, zanim intelektualni adwersarze Sloterdijka spostrzegli, jak wybuchowy materiał tkwi w jego analizie. Pierwszy odpowiedział mu Axel Honneth, przedstawiciel tzw. szkoły frankfurckiej (założonej w latach 20. przez Maxa Horkheimera i Theodora Adorno), której współczesnym mistrzem jest Jürgen Habermas. W długim eseju opublikowanym w "Die Zeit" nie ograniczył się do polemiki z jego tezami, lecz dokonał także bezlitosnej analizy dotychczasowego piśmiennictwa Sloterdijka, zarzucając mu płytkość, brak znajomości najnowszej literatury badawczej oraz nadmierną elastyczność poglądów. Jego czerwcowy tekst z "FAZ" odczytał natomiast jako "bitewny okrzyk skierowany do zamożnych i bogatych, by wywołali antyfiskalną wojnę domową". Sloterdijk obsługuje resentyment warstw wyższych, dając wyraz intelektualnej walce klas - orzekł Honneth, któremu wkrótce w sukurs pospieszył kolega z uniwersytetu we Frankfurcie, filozof Christian Menke. Obaj wystąpili z gwałtowną obroną redystrybucji dochodów jako wynikającej z zagwarantowanej konstytucyjnie zasady równości szans wszystkich obywateli.

To nie przypadek, że do tablicy wywołani poczuli się akurat myśliciele ze stajni Habermasa. Właśnie szkole frankfurckiej przypisuje się położenie intelektualnych fundamentów pod niemiecką powojenną kulturę polityczną. I to jej największy żyjący autorytet jest od lat na celowniku wszystkich, których mierżą kanony poprawności politycznej, sceptyczny stosunek do narodu, oświeceniowy dogmatyzm i lewicowe poglądy. To Habermas był głównym aktorem "sporu historyków", w którym jego sprzeciw wobec "apologetycznych (nacjonalistycznych) tendencji" w niemieckiej historiografii odniósł niekwestionowany triumf. W ten sposób ustawił on parametry publicznego dyskursu o przeszłości, promując jednocześnie koncepcję patriotyzmu konstytucyjnego - tożsamości obywatelskiej Niemców kładącej nacisk na uniwersalne wartości Zachodu, a nie narodową dumę. Okrętem flagowym szkoły frankfurckiej jest mająca marksistowskie korzenie tzw. krytyczna teoria społeczeństwa, która w wersji Habermasa uchodzi za intelektualne uzasadnienie państwa socjalnego. Nic więc dziwnego, że atak przypuszczony na nie przez Sloterdijka został odczytany jako rękawica rzucona sprawującym długo "przywództwo duchowe" spadkobiercom Horkheimera i Adorno.

To już druga odsłona otwartej konfrontacji między nimi. Dziesięć lat temu powodem spięcia był inny prowokacyjny pomysł Sloterdijka. Ogłosił on wtedy koniec humanizmu opartego na kulturze słowa pisanego: kiedy ta znajduje się w nowoczesnym społeczeństwie w odwrocie, konieczne jest znalezienie innego sposobu na ucywilizowanie destrukcyjnych popędów człowieka. Tradycyjne wykształcenie już tego nie gwarantuje. Odwołując się do Platona i Nietzschego, Sloterdijk zaproponował władzę sprawowaną przez filozofów, opartą na metodach selekcji i inżynierii genetycznej. Przemówienie pod znamiennym tytułem "Reguły parku ludzkiego" wywołało skandal, a krytycy odsądzili Sloterdijka od czci i wiary, wietrząc jego duchowe pokrewieństwa z faszyzmem. On sam w otwartym liście do Habermasa oskarżył go o inspirowanie nagonki i wyrzucił z siebie: "Era hipermoralnych synów nazistowskich ojców [ojciec Habermasa był w NSDAP] z upływem czasu mija. Nadchodzi generacja ludzi bardziej wolnych, dla których kultura podejrzeń i oskarżeń niewiele już znaczy". Sloterdijk ogłosił śmierć teorii krytycznej, gdyż jej główny przedstawiciel sprzeciwił się jego zdaniem własnym zasadom - zamiast otwarcie polemizować z oponentem (w teorii Habermasa to dialog jest sednem demokratycznego społeczeństwa), próbował jakoby zamknąć mu usta za pośrednictwem popleczników.

Ale w tegorocznym "sporze filozofów" nie chodzi o kolejny ezoteryczny konflikt o miejsce na czubku wieży z kości słoniowej. Jest on raczej ważnym symptomem przewartościowań, jakie dokonują się w niemieckiej przestrzeni publicznej. "Duch czasu wysyła nowe sygnały. Byłoby fatalnie, gdybyśmy nie chcieli ich odebrać" - napisał Sloterdijk w listopadowym numerze konserwatywnego miesięcznika "Cicero", w którym rozwinął swoje tezy z czerwcowego artykułu w "FAZ". Redakcja elitarnego pisma klasy średniej opatrzyła jego obszerny esej nagłówkiem "Manifest mieszczański", niedwuznacznie sugerując, że zwiastować ma on koniec lewicowo-socjalnej epoki. "Mieszczańską" nazywa się chadecko-liberalną koalicję, która objęła w Niemczech ster rządów. Zdaniem Sloterdijka te wybory to prawdziwa cezura. Ich moralnymi zwycięzcami okazały się bowiem partie reprezentujące skrajnie przeciwne opcje i grupy obywateli - wolnorynkowi liberałowie (FDP) i populiści z Partii Lewicy. Napięcie między nimi, pisze Sloterdijk, "jest decydujące dla przyszłości, gdyż ujawnia się w nim na niespotykaną skalę skrywana dotąd systematycznie polaryzacja społeczeństwa".

Jego zdaniem świadczy ono o konflikcie klasowym nowego rodzaju. Dotychczas uważaliśmy (za Marksem), że kluczowe napięcie powstaje między posiadającymi środki produkcji a pracującymi. Ale w państwie socjalnym coraz więcej osób nie uczestniczy w procesie produkcji, żyje na koszt państwa (czyli podatników). Konkluzja Sloterdijka jest prosta: dzisiaj po przeciwnych stronach frontu stoją nie kapitaliści i pracownicy, lecz sponsorzy świadczeń socjalnych (elektorat FDP) i ich odbiorcy (elektorat Lewicy). I to na tej osi rozgrywać się będzie bój o nowy model społeczeństwa.

Kto pracuje, jest głupkiem

Socjologowie od dłuższego czasu wskazują na zjawiska, które jak ulał pasują do tez Sloterdijka. Ci, którzy ze swoich podatków i składek finansują państwo socjalne, coraz częściej dochodzą do wniosku, że służy ono nie im, lecz przede wszystkim rosnącej rzeszy żyjących na jego/ich koszt obywateli. Usługi oferowane przez państwo - czy to edukacja, opieka zdrowotna, czy opieka na starość - są na marnym poziomie i nie spełniają oczekiwań łożących na nie ciężkie pieniądze lepiej sytuowanych. Jeśli zaś sens państwa socjalnego polegać miałby tylko na alimentowaniu warstw niższych, to z punktu widzenia jego sponsorów, czyli podatników (w Niemczech tylko połowa obywateli płaci podatek dochodowy), staje się on wielce wątpliwy. Np. w Berlinie połowa obywateli zależna jest od świadczeń socjalnych. "Kto pracuje, jest głupkiem" - brzmi tytuł wydanej w tym roku książki dziennikarza tygodnika "Der Spiegel" Michaela Saugi, w której pokazuje on, jak państwo dokonuje systematycznego "wyzysku klasy średniej". Podobnymi publikacjami zapełnić można by cały regał.

Spór o zasady redystrybucji dochodów między bogatymi a biednymi może wydawać się zjawiskiem starym jak nowoczesne państwo oparte na poborach od obywateli. W ostatnich latach przybiera on jednak na ostrości, a stawką nie są w nim już tylko progi podatkowe, lecz godność i uznanie. Jak długo integracja społeczeństwa dokonywała się poprzez pracę zarobkową, tak długo słabsi i biedniejsi byli bez większych problemów akceptowani przez zamożnych, a nie postrzegani jako pasażerowie na gapę - tłumaczył niedawno socjolog Wolfgang Engler na łamach "Die Zeit". Ale to się zmienia. Znakiem naszych czasów, o czym pisał socjolog Hans Bude w wydanej w ubiegłym roku głośnej książce "Wykluczeni", jest trwała marginalizacja coraz większej grupy obywateli (szacuje on ją na 10 proc. społeczeństwa). To ludzie, którzy nie tyle nie mają pracy, ile wypadają ze społeczeństwa z wielu innych powodów: dzieci z biednych rodzin, których nie stać nawet na zoo, kobiety samotnie wychowujące dzieci, młodzi bez wykształcenia, którzy dostają tylko prace dorywcze, czy imigranci niebędący w stanie nadrobić dystansu do reszty społeczeństwa. - Te dwa światy mają ze sobą coraz mniej wspólnego - mówił mi niedawno znany politolog Wolfgang Merkel. - Jeśli w przeszłości przedstawiciele warstw wyższych mieli elementarny szacunek dla pozostających niżej w hierarchii społecznej, to dzisiaj coraz bardziej odcinają się od nich jako uzurpatorów transferów socjalnych.

Niemal równolegle do "sporu filozofów" toczyła się w Niemczech dyskusja, która doskonale ilustruje to zjawisko. Wywołały ją wypowiedzi Thilo Sarrazina, do niedawna polityka berlińskiej SPD, obecnie członka zarządu Bundesbanku. W wywiadzie dla elitarnego pisma "Lettre International" bez taryfy ulgowej mówił on o społecznej podklasie, która leni się, korzystając z państwowych zasiłków. Najbardziej dostało się imigrantom: "Nie muszę szanować nikogo, kto żyje na koszt państwa, państwo to odrzuca, nie dba o sensowne wykształcenie swoich dzieci i bez przerwy produkuje nowe małe dziewczynki w chustach". Sarrazina spotkała ostra krytyka ze strony mediów, ale dostał też wiele głosów poparcia za odwagę wypowiedzenia tego, co wielu leżało na sercu. Setki komentarzy w internecie publicysta "Die Zeit" Jörg Lau określił mianem "postępowego rasizmu klasy średniej". Ten nagły, płynący ze środka społeczeństwa wybuch wściekłości i pogardy wobec społecznych nizin trudno uznać za przypadkowy. To właśnie symptom nowego konfliktu klasowego, za którego zdefiniowanie wziął się Sloterdijk, ściągając na siebie gromy ze strony obrońców modelu społeczeństwa opartego na zasadach solidarności i równości. Czy jednak atak na niego nie jest próbą zabicia posłańca, który przynosi niedobrą nowinę?

Filozof nie poprzestaje tylko na opisie rzeczywistości, jego wnioski idą dalej. Pomysł z likwidacją podatków to tylko prowokacja, na którą złapali się jego przeciwnicy. Ważniejsza jest myśl, którą rozwinął na łamach "Cicero" - nowa definicja centralnego konfliktu społecznego musi pociągać za sobą zmiany nie tyle instytucjonalne, ile w naszym myśleniu o rzeczywistości. Dotąd przedmiotem naszej moralnej troski byli ci słabi, uciskani przez kapitalistów i służące ich celom państwo (tak pisali twórcy teorii krytycznej), żyjący z pracy najemnej. Według Sloterdijka teraz kluczowym zadaniem jest dowartościowanie tych, którzy dźwigają na swoich barkach ciężar państwa socjalnego. Nie tylko w sensie fiskalnym poprzez obniżkę podatków, lecz przede wszystkim pod względem moralnym: potrzebna jest głęboka zmiana kulturowa, która w miejsce roztkliwiania się nad niesprawiedliwościami wprowadzi dumę z produktywności i efektywności jako centralną kategorię etyczną.

Tu chodzi o fundamentalne wartości, a nie o procentowe słupki, zdaje się twierdzić Sloterdijk. To ważny sygnał dla jego lewicowych adwersarzy - to nieumiejętność mówienia takim językiem jest jednym z powodów intelektualnego kryzysu tej formacji, o którym świadczy m.in. historyczna klęska SPD w ostatnich wyborach. W tym sensie Sloterdijk ma rację: lewica intelektualna, która zdobyła przywództwo duchowe w sporach o przeszłość, nie ma porywającej, podbudowanej nowoczesną interpretacją takich wartości jak sprawiedliwość i równość wizji społeczeństwa. A to na tym polu rozgrywać się będzie odtąd intelektualna batalia. Postępująca polaryzacja, o której pisze Sloterdijk, nie jest fantomem, lecz faktem. Ale recepty, które przedstawia, mogą budzić wątpliwości.

Czy promowanie "kultury dumy" tych "produktywnych" nie jest pierwszym krokiem do utrwalenia podziałów? Nie tylko reakcje na wypowiedzi Sarrazina, którego Sloterdijk notabene publicznie poparł, pokazują, że dzielenie obywateli na lepszych i gorszych ma dostatecznie dużo zwolenników. W sytuacji, gdy wśród "odbiorców świadczeń społecznych" znajdują się nie tylko nieroby i obiboki, lecz coraz więcej tych, którym raz powinęła się noga i nie są już w stanie nadrobić dystansu, ich moralne przeciwstawianie sobie niczemu nie służy. Szczególnie dla lewicy wyzwaniem jest znalezienie takiego języka, za pomocą którego można by opisać społeczeństwo jako całość, a nie tylko jako sumę rozpadających się części. Sloterdijk wrzucił do jej ogródka spory kamyk.



Tako rzecze Sloterdijk

"Wrześniowe wybory pokazały, że mamy do czynienia z głębokim zwrotem. Jeśli duch czasu nie jest tylko literackim fantomem, lecz naprawdę jest wektorem o charakterze psychopolitycznym, to wskazuje on na mobilizację, w wyniku której grupa tych obywateli, którzy płacą podatki, w nieznanym dotąd stopniu uświadomi sobie własne znaczenie i odpowiedzialność za bieg rzeczy".

"W żargonie teorii finansów produktywni to 25 milionów płacących podatki, którzy na razie godzą się jeszcze na to, by mieszkać w Niemczech oraz by to z ich dochodów i uiszczanych przez nich składek pochodziło w istocie wszystko, co utrzymuje przy życiu 82-milionową populację tego kraju".

„Mówi się o »pustych kasach « i opisuje się w ten sposób państwo, które rok w rok pobiera i rozdziela 1000 miliardów euro. Ta ślepota na państwo dotknęła w Niemczech w szczególności warstwy dyskutujące, a na ich czele pewną liczbę »krytycznych « socjologów, we Frankfurcie i gdzie indziej, którzy od dziesięcioleci propagują pozornie sensowną tezę, że żyjemy pod knutem neoliberalizmu i »ekonomicznego horroru «” .

"Chodzi o to, by stworzyć nową semantykę, która stanowiłaby zadośćuczynienie dla produktywnych jako tych, którzy łożą na resztę".



Peter Sloterdijk, "Aufbruch der Lesitungsträger", "Cicero", November 2009.


 

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin