Callison Brian - Ostatni rejs.pdf

(707 KB) Pobierz
Callison Brian - Ostatni rejs
Brian Callison
Ostatni rejs
Od autora
Wczesnym rankiem 7 kwietnia 1990 roku na dwunastotysięczniku
„Scandinavian Star” - promie samochodowym zarejestrowanym pod banderą
ba-hamską - wybuchł pożar. Miało to miejsce na pozycji 58°34’N 10°
43’E podczas rutynowego rejsu pasażerskiego z Oslo do Frederikshavn
w Danii. Na pokładzie znajdowało się dziewięćdziesięciu dziewięciu
członków załogi, należących do dziewięciu różnych narodowości, oraz
trzystu osiemdziesięciu trzech pasażerów.
Zginęło stu pięćdziesięciu sześciu pasażerów i dwóch członków
załogi; większość zatruła się czadem. Stwierdzono później, że
przyczyną pożaru było podpalenie. Podczas gdy kilka osób starało się
ratować życie innych nie zważając na grożące im samym
niebezpieczeństwo, załoga nie potrafiła się zorganizować, by
powstrzymać rozprzestrzenianie się ognia i ewakuować pasażerów
z zagrożonych obszarów. Nawet gdy statek został opuszczony, wciąż nie
było wiadomo, czy na pokładzie są jeszcze żywi ludzie.
Poprzedniego miesiąca prom przypłynął do Europy ze Stanów
Zjednoczonych, gdzie odbywał dzienne rejsy w okolicach Miami.
Jednostka została sprzedana i nowi właściciele najęli nową załogę.
Część załogantów słabo znała angielski - język urzędowy na statku -
część zaś potrafiła się porozumieć tylko w ojczystym języku. Kiedy
wydarzyła się katastrofa, na pokładzie „Scandinavian Star” było tylko
dziewięciu członków załogi, którzy pływali na statku za czasów, gdy
należał do poprzednich właścicieli. Reszta nie znała rozkładu
pomieszczeń i pokładów jednostki. Chociaż prom miał wszelkie
certyfikaty bezpieczeństwa wymagane przez prawodawstwo norweskie
i międzynarodowe, i zgodnie z prawem mógł przewozić do tysiąc
pięćdziesięciu dwóch pasażerów, tojednak później stwierdzono
uchybienia w projekcie statku, jego konserwacji oraz w procedurach
pokładowych i obsady stanowisk.
Chociaż pisząc tę powieść czerpałem informacje z oficjalnego
norweskiego raportu o okolicznościach zatonięcia „Scandinavian Star”,
książka w żadnym razie nie jest opowieścią o tragedii tego
nieszczęsnego statku. Z pewnością też nie portretuje - i nie ma
takiego zamiaru - żadnej osoby, która brała udział w owym tragicznym
rejsie. Nie zamierza również sugerować żadnego wytłumaczenia
oczywistych niedociągnięć kierownictwa linii i członków załogi,
którzy zostali obarczeni odpowiedzialnością, przynajmniej w części,
za niedostateczne przygotowanie statku. Nie próbuje także tłumaczyć
działań - czy może trafniej byłoby napisać: zaniechania działań -
przez niektórych członków załogi podczas katastrofy.
Jest to opowieść o nigdy nie istniejącym promie samochodowym
typu coraz rzadziej ostatnio spotykanego na wodach Europy Północnej.
Już niedługo - dzięki zaakceptowaniu przez Radę Europy od dawna
oczekiwanej nowelizacji przepisów dotyczących bezpieczeństwa na morzu
- ostatnie tego rodzaju statki znikną z powierzchni mórz.
Albo przynajmniej znikną z mórz Europy Północnej...
Niektóre kraje z innych części świata wciąż jeszcze nie
ratyfikowały międzynarodowych propozycji przygotowanych specjalnie po
to, by poprawić bezpieczeństwo podróżowania wielopokładowymi promami.
Propozycje takie zostały opracowane w 1990 roku.
Aby w sposób realistyczny przedstawić sytuację, w której
niewłaściwe dowodzenie i źle dobrana załoga mogą doprowadzić do
katastrofy wielkiego promu, musiałem najpierw sprawdzić, jak na
statkach jednej z najznamienitszych linii pasażerskich na świecie
przestrzega się przepisów bezpieczeństwa. Stwierdziłem, że firma, do
której się udałem, może być dumna ze swoich standardów.
W związku z tym chciałem wyrazić wdzięczność za współpracę
i pomoc techniczną udzieloną mi przy pisaniu tej książki przez linię
P&O North Sea Ferries, a w szczególności przez kapitana i załogę M/V
„Norsea”.
 
Rozumiem teraz, dlaczego prom można bez żadnej przesady
nazwać najbezpieczniej szym środkiem transportu.
Brian Callison, 1998
Kataklizm
Marynarze popełniają błędy - powiedział nocny oficer
wachtowy ze szczerością w głosie. - Nie wypieram się. Sam popełniłem
ich mnóstwo podczas służby na morzu.
W. W. Jacobs (1863-1943)
Gdy drugi oficer Delucci usłyszał odgłos alarmu i ujrzał na
tablicy rozdzielczej błyskające czerwone światełko, nie przejął się
tym zbytnio.
Światełko wskazywało, że uruchomiono ręczny alarm
w korytarzu, gdzie znajdowały się kabiny od numeru 312 do 320, na
pokładzie C, na prawej burcie. Albo ktoś wcisnął guzik, albo
nastąpiła awaria systemu przeciwpożarowego - bardzo prawdopodobny
przypadek na niemal trzydziestoletnim statku. Delucci się tym nie
przejął, ale czuł się usprawiedliwiony.
Kapitan wydał nocnej wachcie jednoznaczne rozkazy. Oficer
wachtowy miał zawiadamiać go natychmiast, gdyby zdarzyła się
nietypowa sytuacj a. Rozkaz ten był podyktowany w równym stopniu
tradycją i roztropnością.
Podobną ostrożnością musi siej ednak wykazać oficer wachtowy
- powinien dwa razy wszystko przemyśleć, by nie chwycić zbyt
pośpiesznie za słuchawkę telefonu łączącego mostek z kabiną
kapitańską. Delucci nauczył się takiego postępowania z własnego,
czasami bardzo gorzkiego doświadczenia. Roztropność jest konieczna,
aby utrzymać pracę. Dlatego też niechęć drugiego oficera Delucciego,
aby niepokoić kapitana była jak najbardziej na miejscu, szczególnie
że zegar wskazywał godzinę drugą siedemnaście nad ranem. Kapitan
musiał odpocząć przed czekającym ich za kilka godzin wejściem do
portu po szwedzkiej stronie. Delucci nie chciał go budzić tylko po
to, by usłyszeć, że histeryzuje przy byle drobnostce, szczególnie że
usytuowanie światełka na tablicy rozdzielczej nie wskazywało na jakiś
poważny problem.
Pokład C znajdował się głęboko pod poziomem mostka, tuż nad
linią wodną „Orion Venturera”. Większość tego pokładu zajmowała
przepastna ładownia dla samochodów - wielki garaż, usytuowany niemal
na całej długości promu. Wejście do przedziału samochodowego było
podczas rejsu surowo zabronione wszystkim poza upoważnionymi
członkami załogi. Po bokach ładowni biegły korytarze, dzięki którym
kierowcy mieli dostęp do swoich pojazdów, gdy prom dobijał do portu.
Wzdłuż tych korytarzy przy burtach statku były pojedyncze rzędy kabin
klasy ekonomicznej, tak więc podczas rejsu przez cały czas chodzili
tamtędy stewardzi i pasażerowie.
A poza tym sytuacje krytyczne mają zwykle gdzieś swoje źródła
i ktoś je w końcu musi odkryć. Wyglądało na to, że alarmowy system
przeciwpożarowy, który miał pomagać wachcie na mostku w lokalizowaniu
źródła zagrożenia, zareagował nielogicznie ustalając miej see, gdzie
ktoś rzekomo natknął się na ogień... albo może wdzierającą się wodę?
Delucci zorientował się nagle, że na chwilę całkowicie
pochłonęła go ta masochistyczna wizja sytuacji, która była naprawdę
nie do pomyślenia. Ale jeśli ktoś znajdzie się nagle na statku po
kolana w wodzie - szczególnie na promie samochodowym - to bardzo
prawdopodobne, że wciśnie pierwszy czerwony guzik, jaki nawinie mu
się pod rękę, nie zadając sobie trudu, aby przeczytać załączoną
krótką instrukcj ę.
W każdym razie światełko migające na tablicy rozdzielczej
wskazywało, że alarm uruchomiono w rufowej części statku. Można było
nawet ustalić, że przycisk ten znajdował się w krótkim odcinku
korytarza biegnącego wzdłuż prawej burty promu, pomiędzy kabinami
 
numer C312 a C320... Delucci po części zdawał sobie sprawę z ironii
losu: jego wahanie spowodował system zaprojektowany specjalnie po to,
by ułatwić oficerom podejmowanie szybkich decyzji.
Przypomniał sobie, że kabiny w tamtym korytarzu, wciąż
jeszcze nie przemeblowane, nie stały puste - był to pierwszy rejs
„Venturera” na linii Wielka Brytania-Skandynawia pod banderą nowych
właścicieli. Na pokładzie C nie mogli też z pewnością pracować żadni
stewardzi - statek miał załogę zmniejszoną do niezbędnego minimum,
aby podjąć wojnę cenową z renomowanymi liniami obsługującymi od lat
połączenia na Morzu Północnym. Niezbyt prawdopodobne było też, że
któryś z pasażerów znalazł jakiś powód, by zwiedzać nie zamieszkane
i najmniej atrakcyjne rejony statku, zamiast zająć się rozrywkami,
których na promie było pod dostatkiem... Pozostawała tylko jedna
możliwość: że to marynarz z nocnej wachty był zwiastunem
nieszczęścia. Ale on miał krótkofalówkę i w razie jakiegokolwiek
niebezpieczeństwa potwierdziłby alarm drogą radiową.
Jednak czerwone światełko, wskazujące pożar lub inne
zagrożenie w korytarzu z pustymi kabinami od C312 do C320, bez
wątpienia świeciło, co oznaczało - powracając do punktu wyjścia - że
hipotetyczna osoba, która przede wszystkim nie powinna znaleźć się na
pokładzie C, jednak wcisnęła guzik... albo lampka, kretyńskie słabe
światełko w błyszczącej nowością oprawie, wywołała fałszywy alarm.
Młody oficer zdawał sobie sprawę, że kapitanowie statków
zdradzają szczególne upodobanie do niczym nieusprawiedliwionego
sztorcowania niewinnych podwładnych, którzy mieli dobre chęci.
Szczególnie, kiedy wzywano ich o drugiej nad ranem tylko po to, by
wymienić jakiś cholerny bezpiecznik!
Delucci zagryzł z niezdecydowania górną wargę. Zastanawiał
się przez dłuższą chwilę, po czym wyłączył alarm. Mdłe czerwone
światełko zamrugało i zgasło; tablica, przedstawiająca schematycznie
rozmieszczenie wszystkich dziewięciu pokładów promu pasażersko-
samochodowego „Orion Venturer”, powróciła do poprzedniego stanu
oczekiwania. Żaden z pięćdziesięciu sześciu ręcznie uruchamianych
przycisków alarmu pożarowego nawet nie zamrugał.
Drugi oficer wlepiał wzrok w tablicę jeszcze przez pełne
trzydzieści sekund. Modlił się w duchu, by któreś światełko
rozjarzyło się w końcu. Gdyby tak się stało, mógłby wszcząć alarm.
Ale tablica pozostawała ciemna.
W mroku wyczuwał niepokój dyżurnego sternika - jedynego poza
nim marynarza na nocnej wachcie. Delucci, zawsze pełen rozwagi,
świadom ciążącej na nim odpowiedzialności, nakazał sternikowi
pozostanie na stanowisku przy kole sterowym - na wszelki wypadek,
mimo że statkiem kierował autopilot. Delucci znał przypadki, że
automatyczne systemy sterowania zawodziły. Na ogół działo się to
w sytuacjach krytycznych, na przykład kiedy mijali inne statki, mimo
że zachowali wszelkie prawidła sztuki żeglowania.
Czy działo się to z powodu zwarcia w systemach
elektronicznych?
Sternik był Hiszpanem, Delucci - Amerykaninem. Mike Delucci
pływał na statku od roku, gdy jeszcze jednostka odbywała dzienne
wycieczki wokół Florydy. Jednak decyzja indonezyjskiego armatora
o posłaniu promu na linię na Morzu Północnym wcześniej, niż to
planowano, spowodowała, że większość załogi miała za sobą dopiero
tygodniowy staż na wielkim „Orion Venturerze”.
Obserwując tłum nowych, pospiesznie zebranych przez agencję
marynarską w Hamburgu pracowników Delucci spostrzegł, że wszyscy oni,
tak jak sternik prawdopodobnie znają po angielsku tylko podstawowy
zakres słownictwa morskiego. Delucci słyszał tylko powtarzanie komend
w rodzaju: „dziesięć stopni w prawo”, „ster dwa trzy zero” i „tak
trzymać”.
- Sternik, widzisz gdzieś krótkofalówkę? - spytał, żeby się
przekonać, jak jest naprawdę.
Sternik, oświetlony niesamowicie od dołu przez zielonkawe,
osłonięte światło kompasu, wskazał ręką skrzynkę na lornetki,
 
wiszącąprzy prawych drzwiach sterówki. Delucci wyjął z niej ręczny
nadajnik, włączył urządzenie i przeszedł na skrzydło mostka.
Rozglądał się po horyzoncie, ledwo widocznej, wąskiej, zim-noszarej
kresce pomiędzy czarnym morzem i niskimi chmurami.
Nie było to może najwłaściwsze spostrzeżenie - szczególnie
w tej sytuacji i o tej bezbożnej godzinie - ale nie potrafił się
powstrzymać od myśli, że statek ożywia mnóstwo dźwięków. Bębnienie
niesionego czołowym wiatrem deszczu o szyby mostka współgrające
z dzwonieniem linek sygnałowych o maszt; stałe buczenie spalin
wydobywających się z opływowego komina wznoszącego się wysoko z tyłu;
protest wody łamanej i odrzucanej przez kadłub „Venturera” -
wszystkie te odgłosy sprawiły, że Delucci zdecydował się szukać
kariery na morzu. Akceptował też nieco mniej romantyczne dudnienie -
dochodzące z Nocnego Klubu Podróżników Oceanicznych, który znajdował
się powyżej kwater oficerów pokładowych - jako pokutę, którą musiał
przej ść oficer pełniący nocną wachtę na promie...
Do rzeczy! Tak pochłonęło go to błyskające na tablicy
czerwone światełko, że na śmierć zapomniał o obserwacji horyzontu.
Jeśli prom płynący z prędkością przekraczającą dwadzieścia węzłów
uderzy w podobną konstrukcj ę...
Delucci rozejrzał się dookoła, porównując sytuację z obrazem
widocznym na ekranie radaru. Grupa świateł łodzi rybackich daleko za
rufą po prawej; zamazane deszczem halo frachtowca lub innego promu,
którego kadłub pozostawał skryty za linią horyzontu, i samotne białe
światło jakiejś małej jednostki, odległej o cztery mile przed dziobem
po prawej, która płynęła mniej więcej tym samym kursem co oni.
Zachodnie wejście do Skagerraku nie było tej nocy zatłoczone
statkami. Drugi oficer Delucci nie musiał przynajmniej zaprzątać
sobie głowy manewrami, aby uniknąć zderzenia.
Wdusił przycisk mikrofonu krótkofalówki.
- Patrol ogniowy... Tu mostek. Odbiór?
Niespodziewanie uzyskał natychmiastową odpowiedź. I to po
angielsku! Lub przynajmniej w jednej z odmian tego języka.
- Taaa, tuConroy... Kto tam?
Delucci poczuł niezmierną ulgę; zdał sobie sprawę, że starszy
marynarz Con-roy, jeden z kilku Brytyj czyków na pokładzie, był na
nocnej wachcie patrolowej. Nigdy jeszcze drugi oficer nie żywił
w stosunku do tego faceta tylu ciepłych uczuć. Podczas poprzednich
spotkań ścierali się kilkakrotnie - jeśli „ścierali się” jest
odpowiednim słowem na opisanie sytuacji, gdy Delucci próbował wydać
jakiś rozkaz marynarzowi Conroyowi - morskiemu prawnikowi, jeśli
można go tak nazwać. Ale przynajmniej z tym facetem można się
porozumieć.
- Hmm. Gdzie jesteś?
Nastąpiła chwila milczenia, podczas której Conroy usiłował
wymyślić jakieś prawdopodobnie brzmiące kłamstwo. Najwyraźniej jednak
zdecydował się powiedzieć prawdę, szukając oparcia w swych prawach
socjalnych.
- Mesa załogi. Teraz mam przerwę. Przepisy mówią, że nocna
zmiana ma prawo...
- Kiedy ostatni raz przechodziłeś prawoburtowym korytarzem na
rufie na pokładzie C?
- Tak koło piętnastu minut temu... sir.
Co oznaczało prawdopodobnie czterdzieści, czterdzieści pięć
minut. Conroy jako nocny wachtowy miał praktycznie wolną rękę
w ustalaniu tras patroli. Niedogodnością tego przywileju było jednak
specjalne urządzenie zegarowe, które marynarz musiał nosić ze sobą
podczas obchodu. Zegar rejestrował godziny wkładania do urządzenia
specjalnych kluczy, które w liczbie czterdziestu sztuk rozmieszczone
były po całym statku. Delucci zanotował sobie w pamięci, by później
sprawdzić ostatni wydruk z obchodu Conroya. Ale to później.
- Mam tu włączony alarm. Ktoś uruchomił przycisk w korytarzu
gdzieś w okolicach kabin C 312-320. Zbieraj się i szybko sprawdź, co
się tam dzieje.
 
10
- Ale przepisy mówią, że mogę...
- Idź tam, Conroy. Natychmiast!
- Senor Mate!
Okrzyk ze sterówki nie wymagał tłumaczenia na angielski. Gdy
Delucci obracał się i wbiegał do środka, słyszał mrożący krew
w żyłach dzwonek systemu alarmowego. Na tablicy rozdzielczej świeciło
to samo światełko, wskazujące na prawoburtową rufową część pokładu
C...
Ale teraz zapaliła się dodatkowo jeszcze jedna żaróweczka.
Tuż przy tamtej!
Drugi oficer Delucci wykrztusił tylko:
- O Jezu! - i rzucił się do słuchawki telefonu połączonego
bezpośrednio z kabiną kapitana.
Na grodzi z tyłu ponad zielonkawą twarzą sternika wskazówki
zegara przesunęły się na godzinę drugą dwadzieścia.
Żaden z mężczyzn na mostku nie zdawał sobie jeszcze sprawy,
że właśnie upłynęły trzy minuty, które zdecydowały o dalszym losie
promu pasażersko-sa-mochodowego „Orion Venturer”.
Conroy miał przed sobą spory kawałek wspinaczki. Mesa załogi,
gdzie siedział nad kubkiem herbaty w chwili, gdy odezwał się Delucci,
znajdowała się na śródokręciu na pokładzie A - najniższym poziomie
„Orion Venturera”, znacznie poniżej linii wodnej. Niżej znajdowało
się tylko podwójne dno statku - przestrzeń nad kilem, gdzie z trudem
mógłby zmieścić się schylony człowiek. Tylko umieszczone tam
zbiorniki - z paliwem i wodą oraz balastowe - odgradzały marynarza
Conroya i jego kubek z herbatą od ławic ryb pływających w głębinach
Morza Norweskiego.
Ale Conroy, który całe życie spędził na pokładach jednostek
handlowych i mieszkał w najbardziej niegościnnych zakamarkach
statków, nie poświęcał wiele czasu rozmyślaniom nad cienkimi
blachami, które miały nie dopuścić do zamoczenia ładunku, jak również
jego własnej osoby. Był wściekły, że musi znowu iść trasą, którą
dopiero co patrolował... no, może godzinkę wcześniej... z małym
hakiem... Będzie musiał się wspiąć schodami dwa pokłady wyżej
i powlec biegnącym w stronę rufy korytarzem, wydłużającym się za
każdym cholernym obchodem. I wszystko tylko po to, by spełnić
zachciankę żółtodzioba, który poczuł zaniepokojenie na widok
światełka skorodowanej zapewne tablicy rozdzielczej.
Droga na rufę zajęła mu cztery niezwykle istotne minuty.
Trzeba jednak oddać mu sprawiedliwość: marynarz Conroy widział już,
co ogień może zrobić ze statkiem i ruszył na obchód zaraz, gdy tylko
dopił do końca herbatę. Z drugiej strony, nie spieszył się
specjalnie. Gdyby pobiegł na rufę, zaoszczędziłby w ten sposób bardzo
cenną minutę; marynarze jednak nie biegają po statku, chyba że znajdą
się w naprawdę strasznych tarapatach. Zresztą marynarz Conroy
charakteryzował się cynicznym brakiem wiary w umiej ętności
inżynierów okrętowych i nie bardzo wierzył, by potrafili dobrze
konserwować urządzenia elektryczne; a ponadto przez ostatnie
trzydzieści lat palił ponad pięćdziesiąt wolnocłowych
11 papierosów dziennie - wszystkie te fakty sprawiły, że Conroy
ruszył na obchód bardzo spokojnym, powolnym krokiem.
W ostatecznym rozrachunku okazało się, że te sześćdziesiąt
sekund nie miało żadnego znaczenia.
Aby oddać Conroyowi sprawiedliwość, drugi oficer Delucci nie
przekazał mu w tym czasie przez krótkofalówkę informacji o zapaleniu
się na tablicy rozdzielczej na mostku następnych światełek
ostrzegawczych. Może gdyby Conroy to wiedział, szybciej dokonałby
inspekcji?
Ale właśnie wtedy początkowy sceptycyzm Mike’a Delucciego,
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin