Canham Marsha - W jaskini lwa.pdf

(1192 KB) Pobierz
Canham Marsha - W jaskini lwa
MARSHA CANHAM
W JASKINI LWA
THE PRIDE OF LIONS
tłumaczyła: Bogumiła Nawrot
2002
1
Derby, lipiec 1745
Na szczycie zalesionego pagórka Catherine ściągnęła wodze i zamarła w
oczekiwaniu. Oczy jej błyszczały, a serce waliło jak młotem. W gęsto zarośniętym
zagajniku nie dostrzegła żadnych oznak pościgu, ale dla pewności pogalopowała ku
dolinie za gęstą kępę jodeł. Dyszała ciężko, z trudem chwytając powietrze. Policzki
zaróżowiły jej się z podniecenia. Nie od razu dotarła do niej ironia sytuacji, kryjąca
się w tym polowaniu o rześkim poranku, gdzie tylko na pozór zdobyczą był lis.
Roześmiała się na myśl o nieudolnych wysiłkach dwunożnych chartów
próbujących dopaść jaw w lesie, który znała jak własną kieszeń, i z błyskiem
zadowolenia w fiołkowoniebieskich oczach pochyliła się do przodu, aby poklepać po
szyi dereszowatą klacz.
- Wyśmienicie, moja śliczna; zdaje się, że zostawiłyśmy ich daleko w tyle.
Chyba zasłużyłyśmy na nagrodę.
Rozejrzawszy się dookoła, przypomniała sobie, że kilkaset metrów dalej
 
znajduje się samotna polana, którą przecina strumień pełen zimnej i czystej wody o
lekkim posmaku zielonego mchu i żyznej czarnej ziemi.
- Rade byśmy ugasić pragnienie, prawda? A myśliwi i psy niech się błąkają
dookoła, jeśli taka ich wola.
W odpowiedzi klacz pieszczotliwe skubnęła dłoń swej pani. Catherine ujęła
wodze i ruszyła w głąb lasu. Z oddali dochodziło słabe poszczekiwanie psów i echo
trąbki wzywającej jeźdźców do powrotu na pozycje.
Zignorowała ten sygnał. Ześlizgnęła się z siodła i idąc przy koniu, wpatrywała
się w gęste zarośla czepiające sie jej spódnicy, nasłuchiwała tajemniczych szeptów
wiatru goniącego wśród listowia. Była szczęśliwa, że jest w domu, w Derby. Po
długiej serii balów i maskarad spokój wsi był uderzający, jednak trzy miesiące
tańców aż po świt i spania do popołudnia sprawiły, że z zadowoleniem przywitała
koniec sezonu w Londynie.
Tutaj, w Rosewood Hall, wśród krajobrazu nasyconego niebiesko - zieloną
barwą bujnej roślinności, dni toczyły się leniwie, noce zaś srebrzyło światło gwiazd,
przepojone aromatem róż i wiciokrzewów. Bez obawy, że wywoła skandal, mogła
zdjąć broszę z kameą, spinającą ciasno przy szyi kołnierz jej białej jedwabnej bluzki.
Mogła zsunąć rękawiczki, rozpiąć guziki błękitnej aksamitnej amazonki, a nawet
rozluźnić perłowe zapięcia dopasowanej atłasowej kamizelki i podrapać się w miej-
scu, gdzie fiszbiny gorsetu ściśle przylegały do ciała.
Nikt jej nie towarzyszył i ufała, że tak pozostanie. Pozbyła się zatem
wysokiego kapelusza z woalką i szerokich grzebieni z kości słoniowej,
przytrzymujących włosy zwinięte w ciasny węzeł na karku. Potrząsnąwszy głową,
uwolniła gęstą kaskadę złocistych loków i nie zmieniając kroku przeczesała je
palcami. Zajęta włosami, zadumała się na moment i niepostrzeżenie znalazła się w
plątaninie niskich krzewów jeżyn. Poczuła nagłe szarpnięcie, rąbkiem spódnicy
zahaczyła o kolczasty pęd. Gdy się pochylała, aby odczepić spódnicę, ogarnął ją
niewytłumaczalny lęk. Ciarki przebiegły jej po plecach.
W pierwszej chwili pomyślała, że ją znaleziono, więc odwróciła się
raptownie, sądząc, że zobaczy szeroko uśmiechniętą twarz myśliwego w szkarłatnym
uniformie, lecz jej strwożone spojrzenie napotkało tylko drzewa, zielone i
połyskujące w promieniach słońca, które przesączały się przez gęstwinę. Czekając, aż
serce znowu zacznie bić miarowo, wsłuchiwała się w odgłosy ptaków wadzących się
pośród gałęzi i wiewiórek krzątających się w gęstym podszyciu. Uśmiechnęła się do
 
siebie. Miała wrażenie, że zaraz usłyszy skrzypliwy, karcący głos dawnej guwernant-
ki. „Nie powinna panienka nigdy sama wychodzić na spacer. Mogą być z tego wielkie
kłopoty. W lasach roi się od myśliwych polujących na dziki, którzy bez wahania
potrafiliby skrzywdzić niewinne dziewczę”.
Catherine szła dalej z trochę smutnym uśmiechem. Biedna panna Phoebe dwa
lata temu zmarła na szkarlatynę. Choć była uparta i sroga, przynajmniej szczerze
dbała o swoją podopieczną. Czego nie można było powiedzieć o matce Catherine,
lady Caroline Ashbrooke, ani o ojcu, sir Alfredzie, który niedawno został członkiem
parlamentu. Rodzinie nie poświęcał zbyt wiele uwagi, a zwłaszcza upartej i krnąbrnej
córce, która swym zachowaniem przysporzyła mu przedwcześnie wielu siwych wło-
sów. Prawdę mówiąc, Catherine miała tylko brata, Damiena, u którego mogła szukać
rady czy pocieszenia, a teraz nawet i on coraz bardziej się oddalał. Otworzył praktykę
prawniczą w Londynie, więc rzadko znajdował czas, by jeździć do Derby. Przybył tu
na dwa dni, z powodu jej urodzin. Zagroziła, że go zastrzeli, jeśli nie przyjedzie.
Nie co dzień dziewczyna kończy osiemnaście lat i nie każda może się
pochwalić sześcioma propozycjami małżeństwa w ciągu ostatnich dwudziestu
czterech miesięcy - było ich w istocie tak wiele, że twarze pretendentów do ręki
zaczęły się Catherine zlewać. Nie miała serca powiedzieć konkurentom, że ich
wysiłki są daremne. Już wybrała, a jej wybranek stacjonował tu, w Derby.
Porucznik Hamilton Garner był wysoki i tak urodziwy, że na jego widok
damom zapierało dech w piersiach. Miał szczupłe, muskularne ciało szermierza i
rzeczywiście był fechmistrzem w pułku Dragonów Królewskich. Liczył sobie
dwadzieścia osiem lat, był synem londyńskiego bankiera i od chwili, gdy Catherine
ujrzała go po raz pierwszy, wiedziała, że to mężczyzna wart jej miłości. Nie zrażał jej
fakt, że nigdy nie brakowało mu powabnych i chętnych towarzyszek, ani też
reputacja, z jaką wrócił z Europy. Plotki o jego popędliwości, o pojedynkach i wielu
gorszących romansach sprawiły tylko, że Catherine pałała jeszcze większą chęcią
dania mu nauczki. Natura kazała mu szukać dla siebie cieszącej się największym
wzięciem, najbardziej pożądanej dziedziczki w Derby, podobnie jak jej natura
domagała się równie doniosłego podboju. Ponieważ spędził ostatnie trzy miesiące
ćwicząc musztrę i formowanie szyków na pastwiskach, ona zaś bawiła w samym
centrum bujnego życia londyńskiej socjety... zapewne z wielkim zapałem będzie się
ubiegać o rękę damy.
Mając przed sobą taki właśnie cel, Catherine poczyniła wielkie plany na
 
moment, gdy wybije północ. Na samą myśl o tym mrowiła ją skóra, a serce biło jak
szalone. Okrążając kępę wysokich jałowców stąpała lekko i prędko. Zatrzymała się
tak raptownie, że spódnica i halki skłębiły jej się przy kostkach jak woda za płynącym
statkiem.
Wprost przed nią rozpościerała się szeroka polana. Nad znajdującym się
pośrodku stawem unosiła się lekka mgła. Smugi światła słonecznego uwydatniały
olśniewającą zieleń liści i paproci, srebrzyły powierzchnię wody i migotały
bezwstydnie na kroplach pokrywających nagi tors mężczyzny klęczącego na gęstym
mchu, porastającym groblę.
Poruszona niespodziewanym widokiem, Catherine zastygła w bezruchu.
Mężczyzna, odwrócony do niej plecami, mył się. Widziała, jak falują jego mięśnie,
gdy pochylił się, by opłukać twarz. Nie miała pojęcia, kim jest. Może to kłusownik?
Nie był ani obdarty, ani wynędzniały, nie wyglądał na złodzieja. Jego długie, mocne i
kształtne nogi ciasno opinały czyste, świetnie skrojone bryczesy. Buty, uszyte z
drogiej skóry i wyglansowane, błyszczały jak lustro. Nieopodal na mchu leżała
koszula z cienkiego białego płótna i surdut z najlepszej wełny w kolorze czerwonego
wina.
Na karku mężczyzny wiły się czarne włosy. Woda kapała na szerokie
ramiona, błyszczące jak świeżo odlane z brązu. Mężczyzna przeczesał włosy palcami,
by usunąć nadmiar lśniących kropelek i odchylił się do tyłu z głębokim
westchnieniem. Widać, poczuł się odświeżony.
Nie ulegało wątpliwości, dlaczego się tu zatrzymał; na pytanie, jak się tutaj
dostał, niebawem odpowiedziało przenikliwe rżenie dochodzące z drugiej strony
stawu. Stał tam ogromny czarny ogier, niespokojnie strzygąc uszami. Kiedy poczuł
zapach klaczy, jego nozdrza rozszerzyły się. Przez zamglone smugi światła
słonecznego Catherine zrazu nie dostrzegła zwierzęcia, ale koń najwyraźniej ją
zobaczył. Mężczyzna, usłyszawszy ostrzegawcze parsknięcie ogiera, odwrócił się tak
raptownie, że obraz jego ręki wyciągniętej w stronę pistoletu schowanego pod
fałdami surduta aż się rozmył w oczach zalęknionej dziewczyny. Widok broni i
szybkość, z jaką nieznajomy odwiódł kurek i wycelował, wyrwały z ust Catherine
okrzyk trwogi. Upuściła kapelusz i rękawiczki, i zakryła dłonią usta.
Przez chwilę oboje stali bez ruchu i wpatrywali się w siebie w milczeniu.
Uwagę Catherine zwróciły przede wszystkim oczy mężczyzny. Były tak samo czarne
jak jego hebanowa czupryna i równie niebezpieczne jak lufa pistoletu, który bez
 
wahania wymierzył w jej pierś. Zamrugał oczami, jakby chciał się upewnić, że to, co
widzi, jest prawdą, po czym szybko opuścił broń.
 Młoda damo, czy nigdy nie ostrzegano pani przed skradaniem się chyłkiem
do człowieka odwróconego tyłem? - Jego głos brzmiał szorstko, gniewnie.
 A łaskawemu panu nikt nie powiedział, że to wyjątkowo niebezpiecznie
wdzierać się na teren prywatny? - odparła, oddając pięknym za nadobne.
Mężczyzna znowu zamrugał oczami i jego spojrzenie nieco złagodniało.
 Słucham?
 To własność prywatna - powtórzyła zwięźle. - A pan ośmielił się na nią
wtargnąć. Gdybym była gajowym lub posiadała broń, miałabym prawo zastrzelić
pana na miejscu.
 Powinienem zatem uważać się za szczęściarza, nie zachodzi bowiem żadna
z tych ewentualności. - Jego ciemne oczy zwęziły się. - Jeśli wolno spytać, co pani
robi w tej głuszy?
 Nie wolno. Wszystko, co panu przystoi, to pozbierać swoje rzeczy i
natychmiast się stąd oddalić. Ta ziemia należy do sir Alfreda Ashbrooke'a, człowieka,
który nie jest życzliwie usposobiony do osób naruszających jego własność... ani do
kłusowników.
Nieznajomy przypatrywał j ej się przez dłuższą chwilę, po czym wstał, z
wolna prostując swoją imponującą postać. Miał dobrze ponad metr osiemdziesiąt
wzrostu.
- Już dawno nie spotkałem kogoś, kto by oskarżył mnie o kłusownictwo -
odparł, uśmiechając się nieznacznie - i przeżył.
Catherine ogarnęła wściekłość. Pod wpływem śmiałego spojrzenia mężczyzny
po skórze wciąż chodziły jej ciarki, lecz bez wahania odpowiedziała na jego
zuchwałość.
 W pobliżu jest czterdziestu ludzi na koniach. Wystarczy jeden krzyki...
 Przynajmniej ma pani dość rozsądku, by się lękać - przerwał, uśmiechając
się szerzej. - Sądzę, że w swoim czasie powinna pani uważniej słuchać bony, gdy
ostrzegała przed samotnymi spacerami po lesie.
Oczy Catherine rozszerzyły się ze zdumienia.
 Skąd pan wie...
 Przecież nawet pokojówki ostrzegają swoje panie przed niebez-
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin