Carter Lin - Czarnoksiężnik z Lemurii.pdf

(269 KB) Pobierz
Carter Lin - Czarnoksieznik z L
LIN CARTER
CZARNOKSIĘŻNIK Z LEMURII
TYTUŁ ORYGINAŁU: THE WIZARD OF LEMURIA
PRZEŁOŻYŁA: MAGDALENA GOHLING
WSTĘP
Pięćset tysięcy lat temu, na Lemurii, Zaginionym Kontynencie na
Pacyfiku, z krwawych mroków barbarzyństwa wyłoniła się pierwsza
ludzka cywilizacja. Przez tysiąc lat pierwsi ludzie zmagali się z
panowaniem Dragon Kings, okrutnej rasy inteligentnych gadów, która
władała Ziemią podczas Wieku Gadów. W końcu, po Wojnie Tysiącletniej,
zostały one pokonane i wybite w pień.
Takie były początki Nemedii, Pierwszego Królestwa. W ciągu stuleci
potomkowie Nemedian powoli zasiedlali rozlegle równiny i góry
prehistorycznej Lemurii, tworząc… niszcząc… i znów tworząc inne
królestwa. Pomimo tych walk wolno lecz nieustannie powstawała i rosła
cywilizacja. Wkrótce pierwsze Imperium zajmie się zjednoczeniem
zwaśnionych królestw i księstw w jedno potężne już państwo.
Była to epoka wojowników, odważnych mężczyzn i pięknych kobiet,
dzikusów i mędrców, bohaterów i magów w trudzie wyrębujących drogę
wiodącą do Tronu Świata. Była to także epoka legend i bohaterskich
sag.
Oto jedna z nich…
ZAKRWAWIONY MIECZ
Dzień cały w
krwi tonęły miecze
Jak wino mocniej
i czerwieniej
W piekielnych
głębiach mając pieczę
Nad przyjaciół
jak i wrogów zgonem!
Pieśń wojowników
z Valkarth
Thongor z Valkarth uchylił się przed czarą z winem, która
gwizdnęła mu koło ucha, odbiła się z brzękiem od ściany i opryskała
swą zawartością jego twarz i piersi. Zamrugał gwałtownie by pozbyć
się piekącego płynu z oczu, ale poza tym ani jeden mięsień nie drgnął
na jego twarzy.
— Tak szlachetnie urodzony Thurdis traktuje najemnego psa —
roześmiał się złośliwie Jeled Malkh do swych kompanów.
— Szkoda dobrego wina! — zawtórował mu jeden z nich. — On jest
bardziej przyzwyczajony do taniego piwa z Northlandu.
— Trzeba przyznać, że jest bezczelny — Jeled wzruszył ramionami.
— Żądać zapłaty za przegrany zakład i to od Otara, swej własnej
seciny.
Zimne sarn spływało po potężnej piersi Thongora, który ani na
chwilę nie spuścił wzroku z twarzy oficera. Jego śniada twarz
pozbawiona była jakiegokolwiek wyrazu, lecz ci, którzy go dobrze
znali, mogli dostrzec lodowaty błysk dziwnych, złocistych źrenic
cichego barbarzyńcy z północy Lemurii. Otarł wino z twarzy,
odrzucając przy okazji na plecy długie, czarne włosy i spytał cicho:
— Więc odmawiasz zapłaty zakładu?
— Tak! Zamph w czerwonej uprzęży wygrałby z łatwością, gdyby nie
ten dureń Var Tajas, który chyba pierwszy raz siedział w siodle.
Zostałem oszukany i nie zapłacę!
— Doskonale. W takim razie cofam swe żądanie — skinął głową
 
Thongor. — Co więcej, zapłacę ci za kielich tego wina, które
zmarnowałeś na najemnego psa, a który faktycznie, jak zauważył twój
przyjaciel, woli piwo z Northlandu niż szczyny, które wy, z Thurdis,
nazywacie sarn.
Ruszył, nim zaskoczone audytorium oficerów zrozumiało sens jego
słów. Jednym skokiem znalazł się przed Otarem, złapał go wpół i
wsadził głową w dół do wielkiej, brązowej wazy z winem. Potrzymał go
tam dłuższą chwilę, ignorując wściekłe szarpanie i podrygi Malkka, po
czym wyciągnął na wpół utopionego i cisnął twarzą w dół.
— Naprawdę jesteśmy kwita — roześmiał się, przerywając pełną
osłupienia cisze. — Poczęstowałem cię nawet hojniej niż ty mnie.
Prawie nieprzytomny z wściekłości Jeled odzyskał oddech i
gwałtownym ruchem wyszarpnął miecz z pochwy. Ociekając winem rzucił
się przez stół, kierując ostrze w nagą pierś barbarzyńcy, który z
gracją odskoczył, wyciągając jednocześnie swój własny miecz. Reszta
zgromadzonych wycofała się czym prędzej pod ściany słysząc pierwsze
dźwięki walki. Obaj przeciwnicy krążyli wokół stołu, ostrożnie
sprawdzając umiejętności adwersarza.
Choć z ust nie zniknął mu uśmiech, w duchu Thongor klął na czym
świat stoi swój temperament. Po trzykroć przeklęty dureń — nie miał
nic ciekawszego do roboty tylko wszczynać burdę z własnym kapitanem!
Jak głupi by jednak nie był, pojedynek rozpoczął się na serio i nie
łatwo było by się zeń wycofać.
Dźwięczała stal, gdy długi, prosty miecz barbarzyńcy stykał się z
kunsztownie zdobionym ostrzem jednego z największych domów
szlacheckich w Thurdis. Jeled Malkh był groźnym przeciwnikiem — jako
jedyny potomek Domu Malkh odebrał stosowne wykształcenie u
najsłynniejszych fechmistrzów kraju. Z drugiej strony Thongor był
urodzonym szermierzem, a lata, które spędził jako włóczęga, najemny
zabójca czy żołnierz nauczyły go posługiwania się każdym rodzajem
broni i to w najdziwniejszy, acz zawsze skuteczny sposób. Bawił się
więc przez chwilę z przeciwnikiem, tyle, ile potrzeba, by nie urazić
dumy Otara natychmiastowym rozbrojeniem, po czym błyskawicznym ruchem
nadgarstka posłał rapier przeciwnika w kąt kamiennego baraku.
Obaj skoczyli ku niemu, ale stopa Thongora szybciej niż dłoń Otara
opadła na rękojeść.
— Czy nie powinniśmy na tym zakończyć i ochłodzić temperamenty
winem? Przyznaję, Otarze, że poniosły mnie nerwy. Bądźmy z powrotem
przyjaciółmi.
— Synu suki z Northlandu, za taką obelgę rzucę twe serce memu
zampho’owi! — warknął nieprzytomny z wściekłości Malakh, plując mu w
twarz i jednocześnie kopiąc w krocze.
Skulony z bólu barbarzyńca zatoczył się na stół, a Otar porwał
rapier i rzucił się na niego. Pod ich ciężarem stół z trzaskiem
wylądował na posadzce, a brązowa waza z winem potoczyła się w kąt,
oblewając wszystkich swą zawartością.
Teraz Thongor się wściekł — znajoma, krwawa mgła przesłoniła mu
wszystko poza przeciwnikiem, a białe zęby błysnęły w uśmiechu. Dwa
złożenia i jego miecz dotykał szyi przeciwnika, odbiwszy uprzednio
jego zasłonę.
— Powiedziałem: dość! Albo kończymy, albo jesteś martwy — warknął.
Dziedzic Malkh zbladł i oblizał nagle suche wargi, czując lekki
nacisk ostrza, które przebiło skórę, znacząc szkarłatem jego pierś.
— P… pokój więc — wyjąkał.
— Przysięgasz?
— Przysięgam!
Thongor cofnął miecz, wyciągając w zamian otwartą dłoń. Nie wziął
pod uwagę dumy szlachetnie urodzonego, który nigdy nie przełknąłby
porażki z rąk jednego ze swych ludzi. Złapał dłoń Thongora, podstawił
stopę za jego nogą i pchnął gwałtownie, posyłając go na podłogę.
Ostrze Jeleda błysnęło ku krtani leżącego, ale ten odtrącił je ręką,
ignorując ból rozcinanych mięśni i jednym skokiem stanął na nogi.
Zanim Malkh zrozumiał co się dzieje, ostrze miecza zatonęło w jego
sercu.
 
Jeled Malkh zatoczył się otwierając usta i wytrzeszczając oczy na
wystającą z jego piersi stal. Jedną ręką usiłował ją wyciągnąć, ale
ugięły się pod nim kolana, a z ust popłynęła krew i zwalił się martwy
na posadzkę. Thongor przytrzymał trupa nogą i wyszarpnął miecz, po
czym otarł go o płaszcz zabitego i rozejrzał się po reszcie obecnych,
z których żaden nie odważył się wyrzec słowa. Wzruszył ramionami i
wsunął miecz do pochwy.
Za jego plecami sandał szurnął o kamienie posadzki, ale zanim
zdążył zareagować coś ciężkiego trafiło go w tył głowy i runął twarzą
naprzód w bezdenne morze ciemności.
* * *
Odzyskał przytomność wraz z tępym bólem w głowie. Był przykuty do
mokrej ściany w lochach rozciągających się pod cytadelą Thurdis.
Przez szparę w sklepieniu przedostawał się samotny promień słońca, a
sądząc z kąta jego padania, był nieprzytomny około godziny — mniej
więcej była godzina do zapadnięcia zmroku. Obejrzał łańcuchy i
stwierdził, że są zbyt silne, nawet dla jego potężnych mięśni, wobec
czego wzruszył ramionami. Zgodnie z fatalizmem Północy nie należało
marnować czasu zastanawianiem się nad czymś, na co i tak nie było
rady. Prawdę mówiąc był trochę zaskoczony tym, że jeszcze żyje —
przyjaciele zabitego i inni oficerowie mogli z nim skończyć, gdy
leżał nieprzytomny jednym pchnięciem. Najwyraźniej jednak bardziej
pociągała ich perspektywa oglądania go przykutego do wiosła na
którejś z galer, albo służenia za pokarm wampirowatym kwiatom w
prywatnym ogrodzie Sarka. Naturalnie zabrano mu broń, co i tak
niewiele zmieniało, natomiast co go zdenerwowało, to brak pożywienia
— mniej więcej o tej porze zwykle się posilał. Najczęściej był to
kufel piwa i pieczony udziec, które spożywał wraz z Aldem Turmisem i
resztą kompanii w tawernie „Pod Dobytym Mieczem”. Tymczasem tutaj nic
nie zapowiadało posiłku, toteż ryknął ile sił w płucach i ryczał
dopóki w drzwiach nie pojawił się gruby i rozsiewający wokół siebie
zapach nasennego lotusa klucznik.
— Czego?
— Jeść! — odwarknął zwięźle więzień, powodując wpierw opadnięcie
szczęki, a potem atak serdecznego śmiechu dozorcy.
— Za godzinę staniesz przed Daotarem za zabicie swego dowódcy —
wysapał tenże po dłuższej chwili — a wszystko, czym potrafisz się
martwić, to twój pusty brzuch. Może liczysz na frykasy z prywatnej
kuchni Sarka?
— Dlaczego nie — uśmiechnął się Thongor. — Zrobiłem miastu
przysługę, pozbywając się tchórza, oszusta i złego oficera. Daotar i
Phal Thurid, Sark tego miasta, powinni mnie za to wynagrodzić.
— Pewnie — parsknął klucznik. — Mają nawet dla ciebie nagrodę.
Będziesz żywił Slith. Nie wiesz bałwanie, że Daotar Gwardii,
szlachetny Barand Thon, jest najstarszym przyjacielem ojca tego,
którego zabiłeś? Będziesz miał swoją nagrodę i to publicznie. Te miłe
kwiatki najpierw wyssą z ciebie krew, a potem zjedzą resztę.
— Może. Co nie zmienia faktu, że jestem głodny, a nikt tu nic nie
mówił o śmierci głodowej! Jeść!
Dozorca parsknął z pogardą i zamknął drzwi, ale po chwili wrócił z
dzbanem cienkiego wina i kawałem pieczeni. Postawił to niedaleko
drzwi i czym prędzej wyszedł oświadczając:
— Łańcuch jest wystarczająco długi, żeby sięgnąć. Pośpiesz się
lepiej z jedzeniem zanim gwardziści nie przyjdą. Nie dość, że się nie
najesz, to jeszcze ja będę miał awanturę za trochę życzliwości.
Łańcuchy faktycznie były wystarczająco długie, toteż parę
najbliższych chwil zajął mu posiłek — zawsze mógł lepiej myśleć przy
pełnym brzuchu. Teraz też zaczął już spokojniej analizować swoje
położenie. Wychodził już z wielu różnych więzień, leżących w
rozmaitych miastach i to najczęściej nie korzystając z niczyjej
łaski. Pierwszym i najprostszym sposobem było udać sen, a gdy dozorca
przyjdzie po naczynia, złapać go nieskrępowanymi nogami i zmusić do
 
oddania kluczy. Odrzucił jednak ten pomysł po dogłębnym rozpatrzeniu
na korzyść innego: łańcuchy były na tyle długie, że mógł posłużyć się
ich częścią jako bronią i uderzyć nimi dozorcę, co powinno dać
pożądane efekty. Służył już raz na galerach sadystycznego Sarka
Shemkis i nie miał najmniejszej ochoty ponawiać swej obecności na
czyichkolwiek innych. Zdecydowany ryknął na dozorcę, zbierając
jednocześnie w dłoni solidny kawał żelaznego łańcucha — promień
słońca prawie zniknął, toteż należało się śpieszyć. Cela pogrążyła
się z wolna w mroku i tłusty dozorca nie powinien dostrzec
niespodzianki jaka nań czekała. Krzyknął ponownie… i jego wyćwiczony
słuch wychwycił lekkie kroki zbliżające się korytarzem. To z
pewnością nie był klucznik…
W zamku zgrzytnął klucz, ale było zbyt ciemno, by mógł dostrzec
twarz przybyłego. Obserwował ciemną postać gotów do skoku, gdy
usłyszał:
— Thongor? Obudź się, do cholery! Tu Aid Turmis.
— Na Gorma! Co ty tu robisz? — sapnął zaskoczony.
— A co? Myślałeś, że będę stał i patrzył jak posyłają najlepszego
druha na galery? — roześmiał się cicho Aid. — Daj ręce. Mam klucze i
twój miecz, ale trzeba się śpieszyć.
Thongor uśmiechnął się w mroku — Turmis, choć półkrwi thrudyjczyk
z domieszką południowej krwi, żądnej wygód i spokoju, był wojownikiem
w każdym calu i jedynym prawdziwym przyjacielem, jakiego miał w całym
tym mieście. I w dodatku w podzięce omal nie dostał łańcuchem po
łbie!
— Skąd masz klucz? — spytał, gdy tamten przychylił się, by
otworzyć skuwający go w pasie łańcuch.
— Dozorcy w jego obecnym stanie nie są na nic przydatne, więc je
wziąłem.
— Mam nadzieję, że nie musiałeś go przy okazji zabić? Nakarmił
mnie uczciwie.
— Zawsze najpierw myślisz o swoim brzuchu — roześmiał się Aid. —
Nie bój się, twój gruby znajomek uciął sobie tylko drzemkę. O,
gotowe!
Łańcuchy opadły z brzękiem, a Thongor z uznaniem skinął głową —
jedną z rzeczy, których naprawdę nie lubił, to dłuższe zamknięcie, o
przykuciu do czegoś już nie wspominając. Turmis wręczył mu miecz i
płaszcz ze słowami:
— Narzuć go na swój północny łeb, bo cię wszyscy poznają. Teraz
jazda, ludzie Thona będą tu za chwilę po ciebie i lepiej znikać czym
prędzej!
Wymknęli się z celi, pośpieszyli mrocznym korytarzem, minęli
wartownię z nieprzytomnym dozorcą na podłodze, a na koniec przebyli
krótki labirynt, na szczęście pustych korytarzy, nim Aid stanął przed
niskimi, masywnymi drzwiami.
— To jest boczne wyjście — powiedział.
— Serdeczne dzięki, Aid, nigdy nie zapomnę twej przyjaźni.
— Ja też nie. Będzie mi cię brak, ale musisz się śpieszyć. Ze
stajen więziennych z łatwością ukradniesz zampha, a zanim ogłoszą
alarm, powinieneś wyjechać przez Bramę Karawan. Dokąd się udasz?
— Tam, gdzie będą potrzebowali silnego ramienia i dobrego miecza.
Może do Zangabal, może do Cadorny… Dobry wojownik długo nie szuka
zajęcia.
— Wobec tego żegnaj. Wątpię, byśmy się jeszcze kiedyś spotkali
Thongorze z Valkarth.
CZARNE SKRZYDŁA NAD CHUSH
Dziewice wojny
niebem gnają
O, bracia,
walczcie lub zginiecie
U skrzydeł
ludzie umierają
Dusze kołaczą
 
się w zaświecie.
Pieśń wojowników
z Valkarth
Gdy wyszedł na zewnątrz stwierdził, że jest w wąskiej alejce
między murem cytadeli a ścianą dużego magazynu, na której końcu
znajdują się stajnie, gdzie trzymane są smokopodobne zamphy. Przy jej
wylocie stało dwóch znudzonych strażników, obserwując leniwie
zwierzęta. Stali do niego plecami i wystarczyłby jeden dobry cios…
Nadzieje pierzchły wraz z metalicznym dźwiękiem rogu, ogłaszającym
alarm i Thongor stłumił przekleństwo — najwidoczniej ludzie Daotara
byli szybsi niż sądził. Alarm ogłoszono o sekundę za wcześnie —
jeszcze tylko parę kroków dzieliło go od wartowników, którzy teraz
stali się czujni i z dobytą bronią uważali na to właśnie wyjście,
którym on musiałby się wydostać. W dodatku z tylnej bramy cytadeli
wysypali się nowi, wzmacniając ochronę stajen — ktoś musiał pomyśleć
i nakazał odciąć najbardziej oczywistą drogę ucieczki.
Klnąc pod nosem zatrzymał się na moment. W mroku alejki nie mogli
go dostrzec, ale co z tego? I tak musiał stąd wyjść, gdyż lada chwila
zaczną przeszukiwać okolicę. Rozejrzał się wokół i przypadkiem
spojrzał w górę — jego wzrok napotkał smukły, metalowy kształt,
pobłyskujący w świetle zatkniętych na dachu pochodni. Dzika radość
błysnęła na ten widok w jego oczach — na dachu cytadeli zamocowany
był projekt nowego statku. Latający okręt — pierwszy z serii okrętów,
przy pomocy których Phal Thurid planował podbić całą Lemurię. Jego
alchemik, Odim Phon, wykonał statek z urilium, metalu lżejszego od
powietrza, a napęd stanowiły zwykłe wirniki i choć on nie miał
zielonego pojęcia jak pilotuje się to cudo, nic nie stało na
przeszkodzie, by wykonać błyskawiczny, choć wymuszony kurs. Poza tym
pomysł podobał mu się coraz bardziej — uciec, zabierając jedyną
latającą łódź Sarka! Łatwiej i szybciej dotrze do celu niż na
najlepszym wyścigowym wierzchowcu władcy.
Starannie obejrzał ścianę fortecy — zbudowano ją z bloków szarego
kamienia, wysokich na pół chłopa i łączonych na styk. Były między
nimi szpary grubości cala. Od najmłodszych lat wspinał się po
śliskich skałach wielkich lodowców swej mroźnej ojczyzny, polując na
małpy śnieżne dla ich cennych futer. Mógł wspiąć się na tę ścianę,
choć wątpił, czy ktokolwiek inny dokonałby tej sztuki. Ponieważ od
dawna krystalizacja planu była dlań równoważna z próbą wprowadzenia
go w życie, toteż skończył oglądać mur, zdejmując jednocześnie buty.
Związał razem rzemienie i przerzucił obuwie przez ramię, po czym
wymacał pierwszą nad głową szczelinę i ruszył ręka za ręką w górę,
wyszukując palcami stóp uchwyty między uskokami. Na podobieństwo
wielkiego, czarnego pająka piął się po szarej ścianie, nie zwalniając
i nie spoglądając w dół. Na szczęście noc była chłodna, a złocisty
księżyc skryty za chmurami — na górze byli wartownicy, a on niezbyt
trudny do zauważenia, co przy braku możliwości obrony byłoby po
prostu egzekucją. Ulice miasta leżały już dość daleko w dole i gdyby
odpadł przestałby mieć problemy przynajmniej w tym życiu — jego mózg
rozprysnąłby się na płytkach alejki. Zignorował tę miłą perspektywę i
oddychając równo i głęboko wspinał się kamień po kamieniu.
Luźny okruch skały wymknął się spod jego stóp, upadając ze
stukotem na płyty drogi i przez niekończącą się sekundę zwisał
trzymając się tylko na rękach. Zacisnął zęby i powoli, cal po calu,
zdołał podciągnąć nogi i ponownie uchwycić się muru w czterech
miejscach. Przez chwilę znieruchomiał łapiąc oddech i dając
odpoczynek ramionom.
W górze dwóch strażników opartych o parapet spoglądało na miasto —
wystarczyło, by któryś spojrzał w dół… nie mógłby nie zauważyć
czarnej sylwetki na tle szarej ściany. Wstrzymał oddech słuchając ich
pogawędki i starając się zignorować ból przemęczonych mięśni. Uczucie
było takie, jakby ktoś wbijał mu rozpalone igły w ramiona, a tamci
dwaj nie drgnęli ani o cal. Słyszał ich rozmowę i jedynym, co mógł
zrobić, było czekanie. Gawędzili naturalnie na jego temat, co mu
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin