Cortazar Julio - Opowiadanie o Lukaszu.pdf

(209 KB) Pobierz
Cortazar Julio - Opowiadanie o
Opowiadania o Łukaszu
Tytuł oryginału: Un tal Lucas, Ediciones Alfaguara, Madrid 1979
© Copyright 1979 by Julio Cortazar
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Literackie, Kraków
1982
Posłowiem opatrzyła Zofia Chądzyńska
Okładkę i karty tytułowe projektował Janusz Wysocki
Redaktor
Jerzy Brzozowski
Redaktor techniczny Bożena Korbut
Printed in Poland
Wyd. I. Nakład 40 000283 egz. Ark. wyd. 4,2. Ark.
druk. 6,25
Papier druk. mat. kl. V, 82X104 cm, 70 g
Oddano do składania 17 VII 1981. Podpisano do druku 12 II 1982
Druk ukończono w lipcu 1982
Drukarnia Wydawnicza, Kraków, ul. Wadowicka 8
Druk i oprawa, Opolskie Zakłady Graficzne im. J. Łangowskiego
w Opolu, ul. Niedziałkowskiego 812
Zam. nr 293981 F15176
ISBN 8308006523
I
ŁUKASZ Teraz kiedy zaczyna się starzeć,
WALKI widzi, że niełatwo ją zabić. Być
Z HYDRĄ hydrą to głupstwo, ale zabić hy
drę to problem, bo nie tylko, by ją zabić, trzeba odciąć jej wiele
głów siedem do dziewięciu zdaniem bestiariuszy i znanych mi autorów
ale co najmniej jedną należy jej pozostawić, bowiem hydra to właśnie
Łukasz, a jemu chodzi o to, by jakoś wyjść z hydry, a pozostać w
Łukaszu, przejść od wielo do jednogłowców. Tuś mi, powiada Łukasz,
zazdroszcząc Herkulesowi, który nie miał żadnych problemów z hydrą,
natomiast po pięknym ciosie oburącz zrobił z niej efektowną fontannę,
tryskającą siedmioma, ewentualnie dziewięcioma strumykami krwi. Jedna
rzecz to zabić hydrę, a całkiem inna być hydrą, która tylko od czasu
do czasu bywa Łukaszem, a w tej chwili znów chce nim być. Na przykład
odcinasz jej głowę, która zbiera płyty, i drugą, która niezmiennie
kładzie fajkę po lewej stronie biurka, zaś kubek z pisakami po prawej
w głębi. A teraz należy ocenić skutki.
Hm, coś niecoś się uzyskało, brak dwóch głów stawia w sytuacji
podbramkowej pozostałe, które w podnieceniu myślą i myślą o tym, co
zaszło. Albo: chociaż na chwilę przestaje się obsesyjnie dążyć do
skompletowania madrygałów Gesualda, księcia Venosy Łukaszowi do
pełnej serii brak dwóch płyt, są jakoby wyczerpane i nie będą
ponownie nagrywane, co psuje frajdę z posiadania całej reszty. Za
jednym zamachem pozbyć się głowy, co tak myśli, co pożąda i drąży. Na
dodatek jest coś zaskakującego w fakcie, że sięgając po fajkę nie
znajdujemy jej na swoim miejscu. Korzystamy z tego dobrowolnego
nieporządku i ciach w tę głowę zwolenniczkę zamykania się w pokoju,
głębokiego fotela pod lampą, whisky o wpół do siódmej dwie kostki
lodu i trochę wody mineralnej, książek i pism ułożonych zgodnie z
hierarchią ważności.
Ale niełatwo zabić hydrę i wrócić w Łukasza, sam to czuje w" połowie
krwawej walki. Na początek choćby to, że opisuje ją na kartce
wyciągniętej z dru
giej szufladki po prawej stronie, choć wszędzie dokoła papieru od
metra, ale nie, kochany, taki jest rytuał i nie ma rady, że już nie
wspomnimy o składanej włoskiej lampie cztery sposoby regulacji i
stuwatówka, sterczącej nad całością niby żuraw nad budową i
przemyślnie ustawionej, aby krąg światła i tak dalej. Natychmiastowa
likwidacja tej głowy urodzonego egipskiego skryby. Uf. O jedną mniej.
Łukasz zbliża się do siebie, rzecz zaczyna przedstawiać się lepiej.
Zresztą nigdy się nie dowie, ile jeszcze głów powinien odciąć, bo
telefon i Claudine, że trzeba galopa lecieć do kina na wspaniały film
z Woody Allenem. Łukasz najwyraźniej nie poodcinał głów w odpowiednim
 
porządku ontologicznym, bo jego pierwsza reakcja jest, że nie, za
nic, po drugiej stronie Claudine, cała kipi Woody Allen Woody Allen,
a Łukasz, mała, jeżeli nie chcesz mnie wkurwiać, to mnie nie goń, nie
wyobrażaj sobie, że mogę odstąpić od tej walki pełnej plazmy i
czynnika RH tylko dlatego, że tobie się zachciewa Woody Allena,
trzeba mieć jakąś skalę wartości. Kiedy po tamtej stronie zamiast
słuchawki zwala się Annapurna, Łukasz uświadamia sobie, że najpierw
powinien był uciąć głowę, która porządkuje i hierarchizuje czas, może
w ten sposób wszystko byłoby się lepiej ułożyło, a wtedy fajka
Claudine, pisaki Gesualdo ustawiłyby się po kolei, no i Woody Allen,
oczywista. Jest późno, śladu Claudine ani nawet słów, które by
opisały walkę, bo nie ma już i walki, którą tu głowę ucinać, skoro
zawsze zostaje jakaś inna jeszcze bardziej uparta, powinno się
odpisać na tyle zapóźnionych listów, za dziesięć minut whisky, dwie
kostki lodu i trochę wody mineralnej, najwyraźniej odrosły, cała
robota na nic. W lustrze łazienki Łukasz widzi całą hydrę, jej
usteczka pełne błyszczących uśmiechów, wszystkie ząbki na wierzchu.
Siedem głów — po jednej na dekadę. W dodatku podejrzenie, że mogą
jeszcze odrosnąć dodatkowe dwie, ażeby — o ile zdrowie dopisze —
zadowolić pewne autorytety z dziedziny hydrystyki.
ŁUKASZ Wobec tego, że Tota zażyczyła sobie,
ZAKUPY by zszedł po paczkę zapałek, Łukasz
wychodzi w piżamie, bo upał jak diabli, i wstępuje do bistra grubego
Muzzio, by przed zakupem chlapnąć sobie coś chłodnego a mocnego. W
połowie aperitifu wchodzi do baru Juarez, również w piżamie, a na
widok Łukasza oznajmia, że siostra ma ostre i bolesne zapalenie ucha
wewnętrznego, a pigularz nie chce bez recepty sprzedać środka
przeciwbólowego, bowiem te krople są jakoby halucynogenne i poraziły
już czterech hipisów z sąsiedztwa. Ciebie zna, to ci sprzeda bez
niczego, chodź zaraz, Rosita wprost się skręca.
Łukasz płaci, zapomina o zapałkach i idzie z Juarezem do apteki,
gdzie stary Olivetti mówi, że ani mowy, niech idą szukać gdzie
indziej, w tym momencie z zaplecza wychodzi jego żona z kodakiem w
ręce, panie Łukaszu, pan na pewno umie założyć film, dziś urodziny
Niuni, a tu jak raz film się skończył, co robić. Kiedy Tota czeka na
zapałki, mówi Łukasz, ale że Juarez kopie go znacząco, więc podejmuje
się założenia filmu słusznie kombinując, że stary Olivetti wywdzięczy
mu się owymi cholernymi kroplami. Juarez rozpływa się w
podziękowaniach przeklinając w duchu i wychodzi, a pani aptekarzowa
łapie Łukasza i cała szczęśliwa zaprasza go na urodzinki, nie pójdzie
pan przecież nie spróbowawszy arcydzieła, dońi Luisy, żebyś żyła sto
lat, mówi Łukasz, a Niunia odpowiada mu kluskowym bulgotem, bo w buzi
piąty kawałek tortu. Wszyscy śpiewają „Sto lat", a potem piją zdrowie
oranżadą, ale pani domu częstuje Łukasza zimnym piwkiem, bo pan
Łukasz porobi teraz zdjęcia, inni nie bardzo wiedzą jak, więc Łukasz,
uważaj, zaraz wyleci ptaszek, jedno z fleszem, a reszta na patio, bo
Niunia chce, żeby i szczygiełek wyszedł.
— No to dobra — mówi Łukasz — ale teraz muszę lecieć, bo Tota.
Zdanie nigdy nie dokończone bowiem z apteki dochodzą krzyki oraz
rozmaite rozkazy i zakazy, Łukasz pędzi, by zobaczyć, a przy okazji
dać dyla i wpada na męską część rodziny Salinskich, na środku stary
Salinski, który spadł z krzesła, więc po sąsiedzku przynieśli go do
apteki, po co fatygować doktora, jeżeli szyjka biodrowa w porządku.
Mały Salinski kurczowo 7
chwyta Łukasza za piżamę i powiada, że stary jest twardziocha, ale że
asfalt patia też nie ciasto, więc nie można wykluczyć jakiegoś
fatalnego pęknięcia, tym więcej że stary cały zzieleniał i nawet nie
drapie się w dupę, co jest jego nieodłącznym gestem. Ten oto detal
nie umknął również aptekarzowi Olivetti, więc zasadza żonę do
telefonu i w cztery minuty karetka i dwóch noszowych, Łukasz pomaga
załadować starego, który nie wiadomo czemu łapie go za szyję,
całkowicie ignorując swoich synów, a kiedy Łukasz wysiada z karetki,
noszowi zamykają mu ją dosłownie przed nosem, bo tematem jest
niedzielny mecz Boca— River, czyli nie czas na rodzinne wzloty,
 
skutek — Łukasz ponaddźwiękowo wali się na ziemię, a stary Salinski z
noszy: dobrze ci tak chłopie, teraz przynajmniej dowiesz się, jak to
boli.
W szpitalu, na drugim końcu miasta, Łukasz musi opowiedzieć co i jak,
a jest to rzecz, która zabiera kupę czasu, a pan z rodziny, nie ale
właśnie, no to dlaczego, proszę poczekać, to wytłumaczę co zaszło,
dobra, dobra, dawaj pan dokumenty, wyskoczyłem w piżamie, piżama ma
kieszenie, tak ale Tota, niech mi pan nie truje, że ten stary ma na
imię Tota, chcę powiedzieć, że Tota posłała mnie po zapałki, aż tu
wchodzi Juarez no i. Już dobrze, dobrze, wzdycha doktor, Morgada,
zsuń staremu kalesony, pan może już iść. Poczekam na rodzinę, muszą
mi dać na taksówkę, mówi Łukasz, przecież w piżamie nie pojadę
autobusem. Jak kto uważa, nie takie rzeczy teraz się nosi, moda jest
całkowicie dowolna, zrobisz mu prześwietlenie stawu łokciowego,
Morgada.
Kiedy Salinscy wyłaniają się z taksówki, Łukasz powiadamia ich, jak
sprawa wygląda, mały daje mu dokładnie tyle co na taksówkę, ale za to
dziękuje mu przez równe pięć minut za koleżeństwo i pomoc, taksówki
jak raz ani śladu, Łukasz, którego już dosłownie ponosi, rusza
piechotą, chociaż poza własną dzielnicą głupio latać po ulicach w
piżamie, zupełnie jakby się było nago, autobusu także ani na
lekarstwo, wreszcie zjawia się odrapane 128, Łukasz na stojaka między
dwiema panienkami, które patrzą na niego zdumione, jakaś stara
podnosi oczy po paskach piżamy od pasa w górę, jakby chciała ocenić
stopień nieprzyzwoitości takiego stroju, który uwypukla niektóre 8
kształty, rogu Canning i Santa Fe jakoś nie widać i nic dziwnego, bo
Łukasz pomylił autobusy i wsiadł w jadący na Saavedra, trzeba wysiąść
i czekać gdzieś u czorta na kuliczkach, tylko dwa drzewka i złamany
grzebień, Tota z pewnością szaleje jak pantera w pralce, półtorej
godziny, matko przenajświętsza, kiedyż do jasnej nadjedzie ten
autobus.
Może już nigdy, powiada do siebie Łukasz w jakimś ponurym olśnieniu,
to pewno coś w rodzaju zaginięcia Almotasima, kulturalnie snuje
Łukasz. Nawet nie zauważył, jak z wolna podeszła do niego bezzębna
staruszka, żeby zapytać, czy czasem nie ma zapałek.
ŁUKASZ PATRIOTYZM
W moim paszporcie najbardziej lubię przedłużenia i pieczątki okrągłe
trójkątne zielone kwadratowe czarne owalne graniaste czerwone;
z tego, co pamiętam z Buenos Aires — prom na Riachuelo, plac
Irlandzki, Ogrody Wydziału Rolnictwa, parę kafejek, których może już
nie ma, pewne łóżko w mieszkaniu na Maipu róg Córdoba, ciszę i zapach
portu latem o północy,drzewa na placu Lavalle.
Stale mam w pamięci zapach mendozańskich kanałów, topole w Uspallata,
ciemny fiolet wzgórza Velaząueza w La Rioja, gwiazdy na pampie
Guanacos w Chaco widziane z pociągu Salta—Misiones w 1942 roku,
konia, na którym jeździłem w Saladito, smak cinzano z ginem w
kawiarni Boston na Florydzie, przyprawiający niemal o alergię zapach
foteli w Colón, loże w Lunaparku w czasie walk Carlosa Buelchi z
Mariem Diaz, niektóre mleczarnie o świcie, brzydotę placu Once,
lekturę „Sur" podczas lat niewinnych i pełnych słodyczy,
pięćdziesięciocentowe książki wydawnictwa Claridad z Robertem Arltem
i Castelnuovo, pewne patia, cienie, których nie wspomnę, i zmarłych.
ŁUKASZ PRZEPATRIOTYZM
Nie żadne tam efemerydy, nic podobnego, ani Fangio ani Monzón, nic z
tych rzeczy. Kiedy byłem mały, oczywiście Firpo to było więcej niż
San Martin, a Justo Suarez więcej niż Sarmiento, ale 9
potem życie obniżyło lot spraw związanych z wojskiem i sportem,
nastąpił czas desakralizacji i samokrytyki, już tylko tu i ówdzie
pozostają strzępy rozetek, pojawia się Apollo.
Śmiech go zbiera, kiedy na czymś takim się złapie, kiedy czuje się
wygalonowany i argentyński aż do śmierci, bo jego argentyńskość na
szczęście jest czymś innym, choć w tym czymś od czasu do czasu
pływają jak w zupie resztki wawrzynów niech będą wieczne, a wtedy
Łukasz na samym środku Kings Road lub na molo w Hawanie słyszy pośród
 
głosów przyjaciół własny głos, który mówi, że ktoś, kto nigdy nie
jadł asada d Za criolla, nie wie, czym jest mięso, że nie ma deseru
równego dulce de leche ani koktajlu lepszego niż Demaria we Fragacie
czyż jeszcze, czytelniku? lub w St. James czyż jeszcze, Zuzanno?.
Jego przyjacioły odpowiadają prawidłowym oburzeniem wenezuelskim lub
gwatemalskim i przez parę następnych chwil kwitnie przepatriotyzm
gastronomiczny lub botaniczny, hodowlany lub rowerowy, że daj Boże
zdrowie. W takich wypadkach Łukasz reaguje jak mały psiafc, a
mianowicie pozwala, żeby duże brały się za łby, podczas gdy sam z
lekka się wycofuje, choć nie całkiem, no bo może mi powiesz, bracie,
gdzie można dostać najlepsze torebki z krokodyla i pantofelki z węża.
ŁUKASZ Na środku obrazu widać pelargo
PATIOTYZM nie, ale jest i glicynia, lato, matę o wpół do szóstej,
maszyna do szycia, kapcie i powolne rozmówki o rodzinnych chorobach i
gustach, jakiś kurczak niespodziewanie zostawia swój podpis między
krzesełkami lub kot puszcza się w pogoń za gołębiem, który ma go
całkowicie w nosie. Wszystko pachnie suszącą się bielizną,
krochmalem, farbką i mydlinami, pachnie emeryturą, herbatnikami lub
naleśnikami, niemal zawsze radiem od sąsiadów niosącym tanga i
reklamy proszków od bólu głowy, oliwy Arpo do smażenia, co każde
mięso w cud przemienia, i dzieciakami kopiącymi szmacianą piłkę na
sąsiedniej działce, Beto właśnie wsadził gola.
Wszystko tak zwykłe, tak znane, że Łukasz przez 10
samą pruderię szuka jakiegoś innego wyjścia, w połowie wspomnienia
postanawia przypomnieć sobie, jak w takich chwilach zamykał się z
Homerem i Dicksonem Carr w swym ciasnym pokoiku, żeby nie słyszeć po
raz setny detali z operacji ślepej kiszki ciotki Pepy, poprzedzonych
opisem i unaocznieniem mdłości na skutek uśpienia lub też historii
hipoteki przy ulicy Bulnes, w jaką stryj Aleksander pogrąża się
między matę a matę aż do apoteozy wspólnych westchnień, i wszystko
idzie ku gorszemu, Józefino, tu by się przydał, kurczę, rząd silnej
ręki. Na szczęście pojawia się Flora ze zdjęciem Clarka Gablea w
ilustrowanym dodatku „La Prensa" i wspomnieniami co najwybitniejszych
momentów Przeminęło z wiatrem. Od czasu do czasu Babcia wspomni
Franceskę Bertini zaś wuj Aleksander Barbarę La Marr, okrutną Barbarę
la Marr, ty i wampiresy, och, ci mężczyźni, Łukasz rozumie, że nic
się nie da zrobić, że znowu znajduje się na patio, że pocztówka na
zawsze pozostanie przybita na brzegu lustra czasu, z ręcznie
wymalowaną girlandą gołąbków i cienką czarną rameczką.
ŁUKASZ POROZUMIENIA
Jako że Łukasz nie tylko pisuje, ale czasem lubi usiąść samotnie i
poczytać, co piszą inni, nieraz zaskakuje go
myśl, jak trudno zrozumieć pewne rzeczy. Nie żeby to były sprawy
nierozwikływalne ohydne słowo, myśli Łukasz, który lubi brać
delikatnie słowa do ręki, a potem ważyć je, oswajać lub przeganiać
zależnie od barwy, zapachu, rytmu, ale nagle coś jakby brudna szyba
między nim a tym, co czyta, skąd niecierpliwość, konieczność
ponownego odczytywania, zły humor czający się za drzwiami i wreszcie
lot książki ku przeciwległej ścianie zakończony należnym upadkiem i
wilgotnym klap.
Kiedy taki oto jest koniec lektury, Łukasz zastanawia się, ki diabeł
w tym całym pozornie jasnym akapicie wmieszał się między nadawcę a
odbiorcę. Pytanie to wiele go kosztuje, bowiem sam nigdy nie
zastanawia się nad takimi zagadnieniami, a im powietrze jego pisaniny
jest bardziej rozrzedzone, im bardziej zawiłe rzeczy ma na myśli, tym
skrupulat 11
niej sprawdza, czy droga jest wolna i czy przejście dokonywa się bez
specjalnych utrudnień. Niewiele go obchodzi sytuacja poszczególnych
czytelników, bowiem wierzy w sposób tajemniczo uproszczony, że w
większości wypadków całość leży jak dobrze skrojone ubranie, wobec
czego nie ma potrzeby ustępować miejsca ani w pierwszą, ani w
powrotną stronę: między nim a innymi zawsze powstanie most, jeżeli
to, co zostało napisane, powstało z ziarna, a nie ze szczepionki. W
jego najbardziej delirycznych pomysłach jest coś nieskończenie
 
prostego, ptaszęcego, groszowego. Nie należy pisać dla innych, a dla
siebie samego, ale samemu trzeba należeć do innych; tak elementarne,
my dear Watson, że niemal wzbudza podejrzenie, pytanie, czy nie ma
jakiejś nieuświadomionej demagogii w tym współdziałaniu pomiędzy
nadawcą, przesłaniem a adresatem. Łukasz ogląda na własnej dłoni
słowo adresat, gładzi je po sierści a potem zwraca się ku jego
niepewnej otchłani; guzik go obchodzi adresat, bo ma go tuż tuż,
piszącego to, co on czyta i czytającego to, co pisze, o czym tu tyle
gadać.
ŁUKASZ INTRAPOLACJE
Pewien dokumentalny film jugosłowiański pokazuje, jak działa instynkt
ośmiornicysamiczki, chcącej wszelkimi
siłami ochronić jajeczka: wśród innych sposobów ochrony ośmiornica
sama organizuje sobie kryjówkę pośród alg i chowa się w niej, aby
przez dwa miesiące inkubacji być poza rejonem ataków żarłocznych ryb.
Tak jak wszyscy Łukasz przyjmuje obrazy antropomorficzne: ośmiornica
postanawia się bronić, szuka alg, układa je niedaleko swego
schronienia, ukrywa się. Ale wszystko to co w pierwszym, również
antropomorficznym odruchu wytłumaczenia zostało nazwane w braku
lepszego słowa instynktem dzieje się całkowicie poza świadomością,
poza najprymitywniejszą wiedzą. Jeżeli ze swej strony Łukasz zrobi
wysiłek, by asystować tej sprawie również jakby z zewnątrz, cóż
pozostaje? Mechanizm równie mu obcy, jak ruch tłoków w cylindrach lub
spływanie płynu po pochyłości.
12
Mocno przybity dochodzi do wniosku, że w tej sytuacji pozostaje mu
tylko coś w rodzaju intrapolacji: również i to, co myśli w tej chwili
jest mechanizmem, jaki jego świadomość usiłuje zrozumieć i
skontrolować, i to również jest antropomorfizmem naiwnie stosowanym
do człowieka.
„Jesteśmy niczym" myśli Łukasz za siebie i za ośmiornicę.
ŁUKASZ Za czasów Króla Ćwiecz
ROZCZAROWANIA ka Łukasz dużo chadzał
na koncerty, i dawaj słuchać Szopena, Zoltana
Kodallya, Pucciverdiego, po co dodawać, że i Brahmsa, Beethovena, a
nawet w gorszych okresach Ottorina Respighiego.
Teraz nie chodzi nigdy, zadowala się płytami i radiem albo gwiżdże
to, co pamięta, Menuhin lub Friedrich Gulda i Marian Anderson, zestaw
nieco paleolityczny w naszych przyspieszonych czasach, ale po
prawdzie to na koncertach coraz gorzej mu szło aż do chwili zawarcia
dżentelmeńskiej umowy między nim, który przestał chodzić, a
bileterami i częścią publiki, która przestała przepędzać go z każdego
miejsca. Czemu przypisać tak sympatyczną niezgodność? Jeżeli go
zapytać, Łukasz przypomni sobie niektóre rzeczy, na przykład wieczór
w Colonie, kiedy pianista na bis rzucił się z rękami uzbrojonymi w
Chaczaturiana na całkowicie bezbronną klawiaturę, z czego skorzystała
publika, by dostać zbiorowej histerii, której wspaniałość dokładnie
odpowiadała grzmotom osiąganym przez artystę w ostatnich
paroksyzmach, i oto Łukasz nagle szuka czegoś na podłodze między
fotelami macając na wszystkie strony.
— Co pan zgubił? — pyta dama, po której kostkach gmerają paluchy
Łukasza.
— Muzykę, proszę pani — odpowiada Łukasz zaledwie na sekundę przed
tym, jak senator Poliyatti wymierza mu pierwszego kopa w dupę.
Był również wieczór Lieder, podczas którego jakaś dama korzystała z
pianissima Lotte Lehman, by oddawać się atakom kaszlu podobnym trąbom
świątyni tybetańskiej, wobec czego w pewnym momencie Łu 13
kasz oznajmił: „Gdyby krowy kasłały, kasłałyby tak jak ta pani";
która to diagnoza wywołała patriotyczną interwencję doktora Chucha
Belaustegui i ciągnięcie Łukasza z obitą mordą po ziemi aż do
chodnika ulicy Libertad.
Trudno wobec takich wydarzeń gustować w koncertach, człowiek lepiej
się czuje at home.
ŁUKASZ
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin