Dickson G R - Z krwi i kosci.pdf

(818 KB) Pobierz
Dickson G R - Z krwi i kosci
GAŁĄZKA
Już od czterech godzin Gałązka zbierała odwagę, żeby wejść do punktu zaopatrzeniowego. W
złotawym świetle popołudnia, w silnym, pomarańczowym słońcu, stała przytulona do grubej ściany z
ubitej ziemi. Kilka kroków dalej znajdowały się drzwi. Teraz były one uchylone i ukazywały ciemne
wnętrze - w głębi ktoś śpiewał o-chrypłym, pijackim tenorem. Głos był niemłody, co jakiś czas załamywał
się zdradzając, że gardło z którego się dobywa, dobiegło już wieku średniego.
„...Odważny jak Ned Kelly, - mówili ludzie kiedyś Odważny jak Ned Kelly - tak mówią jeszcze dziś..."
Ned Kelly był po prostu starym rzezimieszkiem, który sam sporządził sobie strzelbę i w końcu nawet z
niej wypalił, ale do policjanta, za co został skazany na śmierć. Ballada byłaby całkiem niezła, gdyby
śpiewano ją z akcentem równie australijskim jak ona sama. Cóż, kiedy Hac-ker Illions nigdy nie widział
Ziemi, nie mówiąc już o Australii; z tą częścią SOL III łączyli go tylko rodzice australijskiego
pochodzenia, oboje zresztą pochowani tutaj, na Planecie Jinsona, ponad dwadzieścia lat temu. Nawet
Gałązka wiedziała, że związki Hackera z Australią są raczej dalekie. Akceptowała jednak to zgrywanie
się na faceta z antypodów, tak jak akceptowała jego głupotę, gdy był pijany, odwagę, gdy był trzeźwy i
pełne wątpliwości, choć głębokie przywiązanie do Ojca Roślin.
Hacker pił już co najmniej od czterech godzin - przez cały czas, który Gałązka spędziła pod ścianą
punktu zaopatrzeniowego. Nie da się z
nim teraz rozsądnie rozmawiać. Cicha jak cień, lekka jak promień słońca, przytulona do chropowatej
ściany Gałązka słuchała śpiewu i próbowała zebrać odwagę, żeby wejść do środka, do tej ciemnej,
pełnej hałasu, przypominającej klatkę pułapki, którą ludzie jej rasy nazywali budynkiem. Prócz Hackera
będą tam inni - choćby tylko A-jent. A mogą być też jeszcze inni, również pijani jak Hacker, lecz gorsi od
niego, mężczyźni o złych intencjach, którzy będą próbowali ją dotknąć i schwytać. Zadrżała. Nie tylko na
myśl o wyciągających się ku niej wielkich i szorstkich rękach; także dlatego, że gdyby ją przyparli do mu-
ru, musiałaby ich poranić. Wiedziała, że nie poradzi sobie inaczej; będzie musiała ich poranić by się
uwolnić,
Zasmucona Gałązka przycupnęła przy ścianie i zakołysała się żałośnie. Gdyby tylko Hacker wyszedł,
nie musiałaby iść tam po niego. Ale on już od czterech godzin nie opuścił budynku. Na pewno w tam w
środku jest jakieś miejsce, w którym mógł sobie ulżyć; a to znaczy, że nie będzie musiał wyjść, dopóki
nie skończą mu się pieniądze a-łbo ktoś go stamtąd nie wyrzuci - a pościg jest już nie dalej niż godzinę
stąd.
- Hacker - zawołała. - Wyjdź!
Ale jej wołanie pozostało tylko szeptem. Nawet kiedy była sam na sam z Hackerem, nigdy nie udało
jej się podnieść głosu powyżej tego szeptu. W normalnych okolicznościach nie miało to żadnego
znaczenia. Zanim jeszcze poznała Hackera, kiedy mogła rozmawiać tylko z Ojcem Roślin, nie musiała w
ogóle wydawać żadnych dźwięków. A teraz - gdyby tylko umiała krzyczeć tak jak inni ludzie. Choćby raz
krzyknąć jak człowiek, którym przecież jest...
Ale z jej obolałego gardła wydobywał się tylko świst powietrza. Fizycznie była zdolna do krzyku, miała
w środku cały konieczny aparat anatomiczny, ale po długich latach dorastania w wyłącznym
towarzystwie Ojca Roślin, coś w jej umyśle nie pozwalało .temu aparatowi zadziałać. Teraz nie miała już
czasu i nie miała wyboru, szybkim ruchem pociągnęła za nitki i ubranie z kory ciaśniej oplotło jej ciało.
Hacker zawsze chciał, żeby nosiła normalną odzież; twierdził, że lepiej by ją chroniła przed
mężczyznami. Ale ona nie znosiła martwych w dotyku materiałów, którymi inni ludzie okrywali ciało, a
przecież i tak nigdzie prócz takiego zamkniętego pudełka jak ten budynek żaden człowiek nie miał
szansy jej schwytać. Wzięła głęboki oddech i przez uchylone drzwi wśliznęła się do wnętrza.
Jej ruchy były tak lekkie i zwinne, że znalazła się obok Hackera zanim ktokolwiek ją zauważył. Hacker
stał oparty łokciami o sięgającą mu do pasa półkę nazywaną kontuarem. To była długa półka, biegła
wzdłuż całego pomieszczenia, a między nią a ścianą pozostawiono wolną przestrzeń, w której mógł
stanąć Ajent i podawać stamtąd szklanki i butelki. Akurat właśnie tam był, prawie - choć nie dokładnie -
naprzeciwko Hackera. Obok Hackera, po tej samej stronie półki, zwrócony do niego twarzą, stał
czarnobrody mężczyzna tego samego wzrostu, ale o wiele bardziej postawny.
Kiedy zakradła się w pobliże Hackera i pociągnęła go za rękaw, właśnie ten mężczyzna zauważył ją
pierwszy.
- Hej! - krzyknął głębokim i charkoczącym basem. - Hacker, patrz! Może to nie ta mała dzikuska, którą
wychował Ojczulek? To na pew-
no ona! Do diabła, gdzie ją ukrywałeś przez cały czas?
I zupełnie tak, jak się tego spodziewała, czarnobrody wyciągnął do niej grubą łapę. Schowała się za
Hackerem, który zachrypiał:
- Zostaw ją w spokoju! Gałązko... Gałązko, wyjdź stąd. Poczekaj na mnie przed domem.
- Jedną chwileczkę... - czarnobrody próbował wyminąć Hackera, by jednak mimo wszystko jej
dotknąć. W kaburze za pasem miał ciężki, górniczy świder jonowy. Hacker, który zagradzał mu drogę,
nie był uzbrojony.
- Odsuń się, Hacker! Chcę tylko na nią spojrzeć...
- Daj spokój, Berg - rzucił Hacker ostrzegawczo. - Mówię poważnie.
- Ty? - żachnął się Berg. - A kto ty jesteś? Koleś, któremu stawiałem drinki przez cały dzień?
 
- Hacker! Chodź! - wyszeptała Gałązka.
- W porządku! Niech i tak będzie! - odparł Hacker z pijacką godnością. - Skoro tak na to patrzysz,
Berg... Chodźmy Gałązko.
Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi, ale Berg zatrzymał go chwytając za połę skórzanej kurtki. Gdzieś
z tyłu za czarnobrodym Gałązka dostrzegła Ajenta, bladego tłuściocha, który z uśmiechem opierał się o
bar, nic nie mówił i nic nie robił.
- Nie, nie - Berg wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Zostaniecie tu Hack, i ty, i ta mała, choćbym musiał
was oboje związać. Paru ludzi ma tu przyjechać, żeby się z tobą zobaczyć.
- Ze mną? - Hacker odwrócił się do czarnobrodego i przeglądał mu się tępo, zataczając się z lekka.
- Jasne, czemu nie... - potwierdził Berg. -Wczoraj właśnie skończyła się twoja kadencja
kongresmena z tego okręgu. Nie chroni cię już immunitet.
Gałązka zamarła. Było gorzej niż myślała. Fakt, że Hacker się upił, sam w sobie stanowił pewien
problem, ale to, że kogoś tu specjalnie przysłano, żeby stawiał mu drinki i zatrzymał go na miejscu aż do
nadejścia pościgu - to było przerażające.
Hacker! - wyszeptała rozpaczliwie. -Uciekaj!
Berg ciągle trzymał Hackera za kurtkę, więc dała nura pod jego ramieniem i stanęła między nimi,
twarzą w twarz z czarnobrodym. Olbrzym gapił się na nią przez krótką chwilę. Zaraz potem zadała mu
cios prawą ręką prosto w twarz - każdy jej palec jak drobna, zakrzywiona gałązka, każdy paznokieć jak
ostrze brzytwy.
- Co? - roześmiał się Berg, Jej paznokcie były tak ostre, że w pierwszej chwili nawet nie poczuł
skaleczeń. - Bawisz się trochę zbyt...
Kiedy krew zalała mu oczy, słowa przeszły w nieartykułowany wrzask. Puścił Hackera i cofnął się,
podnosząc ręce do twarzy.
- Co ty robisz? Chcesz mnie oślepić czy co? - Kiedy przetarł oczy i zobaczył krew na swoich dłoniach,
zarył jak ranne zwierzę, pełne gniewu i bólu.
- Uciekaj, Hacker! - zawołała rozpaczliwie Gałązka. Berg rzucił się na nią. Jeszcze raz przemknęła
pod jego ramieniem. W biegu zwinnym ruchem wyrwała mu z kabury świder i wsunęła go Hackerowi za
pas. - Uciekaj!
Cała furia Berga zwróciła się teraz przeciwko niej. Ale nawet gdyby krew nie zalała mu oczu, i tak
przypominałby niedźwiedzia w pogoni za ptaszkiem. Gałązka dwoiła się i troiła wokół niego, raz tu, raz
tam. Rzucał się za nią na wszystkie
strony - szaleniec z czarno-czerwoną plamą zamiast twarzy.
Hacker, który wreszcie zdał sobie sprawę z sytuacji i otrzeźwiał, wycofał się w stronę drzwi. W ręku
dzierżył broń Berga, co pozwalało mu trzymać w szachu i jego i Ajenta.
- Daj spokój, Gałązko! - krzyknął, a jego głos załamał się na ostatnim słowie. - Chodźmy stąd!
Gałązka jeszcze raz przefrunęła między łapami Berga i w mgnieniu oka znalazła się w drzwiach.
- Cofnij się Berg! - szczeknął Hacker unosząc świder. - Przedziurawię cię, jak tylko się zbliżysz!
Berg zatoczył się i zamarł. Jego usta błyskały bielą zębów w czarno-purpurowej masce.
- Zabiję... - zachrypiał. - Zabiję...! Oboje!
- Nawet nie próbuj - wycedził Hacker. -Chyba, że chcesz sam zginąć. Lepiej się stąd nie ruszaj. To
odnosi się też do pana, panie Ajencie. Nie próbujcie iść za nami. Gałązko...
Wyślizgnął się na zewnątrz, a ona za nim. Puścili się pędem w stronę lasu.
Gdy już tam dobiegli, Gałązka musnęła dłońmi pierwsze drzewa. Wtedy pnie i gałęzie rozsunęły się
przed nimi, otwierając im drogę, a gdy przeszli, znów zacieśniły szeregi.
Dwa kilometry dalej Hacker stracił oddech i musiał zwolnić. Gałązka mogłaby wprawdzie biec w takim
tempie choćby przez cały dzień, ale też zwolniła dostosowując się do niego. Przez chwilę walczył z
zadyszką.
- Co się dzieje? - zapytał w końcu i zatrzymał się, by lepiej słyszeć jej szept.
- Nazywają to pościgiem - powiedziała. -Dziesięciu mężczyzn, trzy kobiety, wszyscy uzbro
jeni w świdry i lasery. Mówią, że utworzą sąd obywatelski i cię powieszą.
- Tak? - Hacker skrzywił się. Wokół niego unosił się odór alkoholu i gniewu. Ale był już prawie
zupełnie trzeźwy, a Gałązka, która kochała go teraz nawet bardziej niż Ojca Roślin, dawno już przywykła
do jego zapachów. Ciężko usiadł na ziemi, oparł się plecami o ciężki pień drzewa i szerokim gestem
zachęcił Gałązkę, by zrobiła to samo.
- Usiądźmy i pomyślmy - powiedział -Ucieczka na oślep nic nam nie da. Gdzie oni są teraz?
Gałązka, która zdążyła już usiąść na piętach, wstała i podeszła.'do drzewa, pod którym siedział
Hacker. Objęła ramionami pień, przytuliła policzek do jego kochanej, szorstkiej kory, a gdy zamknęła
oczy, jej dusza zjednoczyła się z drzewem. Pogrążyła się w ciemnościach i wędrowała długimi
kilometrami korzeni, napotykając wiele dzieci Ojca Roślin, aż wreszcie dotarła do najmniejszych braci, o
których ludzie mówili, że przypominają roślinę z Ziemi nazywaną przez nich „trawą". Jakieś 40 minut
spacerem od miejsca, w którym była teraz z Hackerem, najmłodsi bracia ginęli pod twardym uciskiem
metalu - to ludzkie pojazdy rwały ich na strzępy i zabijały.
- Spokojnie, braciszkowie, spokojnie -uspokajała dusza Gałązki, próbując ukoić je poprzez korzenie.
Najmniejsi bracia nie odczuwali bólu tak jak ziemskie zwierzęta albo ludzie tacy jak Gałązka, ale na swój
sposób spostrzegali zło, bezsens i marnotrawność takiego końca istnienia i boleli nad nimi. Ci, którzy
właśnie ginęli, zawodzili z żalu, że urodzili się tylko po to, by umrzeć w taki sposób, a w dole, pod
 
powierzchnią Planety Jinsona, poniżej wszystkiego, co na niej było,
Ojciec Roślin odbijał tę rozpacz na swój szczególny sposób. Zniszczenie, szerzone przez obcych
mężczyzn, obce kobiety i obce zwierzęta, napełniało go boleścią.
- Spokojnie, Ojcze, spokojnie - pomyślała Gałązka. Ale Ojciec Roślin nic nie odpowiedział. Odstąpiła
więc od drzewa i otworzywszy oczy zwróciła się do Hackera.
- Jadą łazikami - poinformowała go. Dzięki obserwacjom poczynionym przez trawy i drzewa mogła
teraz opisać otwarte pojazdy terenowe i jadących w nich ludzi tak jakby widziała to wszystko na własne,
ludzkie oczy - Kiedy wyruszyli, było ich tylko ośmioro i szli pieszo. Potem dołączyła jeszcze piątka z
łazikami. Jeśli tu zostaniemy, mogą nas doścignąć za pół godziny. A zanim tu przyjadą, pojazdy
zniszczą wiele drzew i innych dzieci Ojca Roślin.
- Więc skieruję się na Wysokie Skały - zadecydował Hacker. Na pokrytej kilkudniowym zarostem,
kościstej twarzy niepokój odcisnął głębokie bruzdy między oczami.
- Będą musieli zostawić samochody, żeby mnie ścigać na piechotę; w ten sposób niewiele zdepczą i
zniszczą. Poza tym pieszo mogą mnie ścigać całymi tygodniami albo nawet miesiącami, zanim mnie
złapią. Tak naprawdę, chodzi im o ciebie. Chcą cię schwytać, żebyś im powiedziała, gdzie można
znaleźć Ojca Roślin, ale nie śmią tego zrobić, dopóki ja żyję i bronię przestrzegania prawa. Mimo
wszystko ciągle jeszcze istnieje jakieś prawo na Planecie Jinsona, a poza tym mamy też prawa
międzyplanetarne. O, dobrze, że sobie przypomniałem...
Sięgnął pod kurtkę i z kieszeni koszuli wyjął skrawek piśmienniczej celulozy. Podał go Gałązce.
- Kiedy byłem w Stolicy, w Legislaturze -powiedział - nakłoniłem Generalnego Gubernatora, żeby
zaprosił jakiegoś eksperta od spraw e-kologii z Rządu Międzyplanetarnego, kogoś kto by dysponował
wszelkimi środkami, także prawnymi, do przeprowadzenia śledztwa. Tutaj jest jego nazwisko.
Gałązka jeszcze raz przykucnęła i rozwinęła skrawek celulozy, złożony przedtem na pół, by się
zmieścił w niedużej kieszonce koszuli. Była dumna z tego, że umie czytać i w ogóle z wykształcenia,
które dał jej Hacker. Specjalnie dla niej przywiózł na te pustkowie aparat nauczający. Ale napis na tym
skrawku wykonany był niebieskim flamastrem, a Hacker spocił się - i teraz słowa były prawie
nieczytelne.
- John... Stone - odcyfrowała w końcu.
- To właśnie ten człowiek. Tak wszystko u-rządziłem, że jego przyjazd tutaj był utrzymany w
tajemnicy. Miał wylądować dwa dni temu i teraz powinien być właśnie w drodze na to pustkowie, bo
mamy się tu spotkać. Jest pewnie nie dalej niż dzień drogi na południe stąd, na centralnym szlaku.
Słyszał już o tobie. Wyjdziesz mu na spotkanie i pokażesz mu tą kartkę. Powiedz mu o pościgu i w ogóle
o wszystkim. W tym czasie ja powłóczę tę ekipę za sobą po Wysokich Skałach i jutro późnym
popołudniem wszyscy będziemy przy Rdzawym Potoku. Przyprowadź tam Stone'a i razem poczekamy
na przybycie pościgu.
- Ale i tak będzie was tylko dwóch - zaprotestowała.
- Nic się nie martw - Hacker pogłaskał korę na jej ramieniu i wstał.
- Mówię ci przecież, że to urzędnik międzyplanetarny - tak jak ktoś z policji. W jego obecności nikt nie
zaryzykuje złamania prawa. Gdy ci
żniwiarze, co to chcą wypalać lasy Ojczulka i zakładać na ich miejscu pola, dowiedzą się, że ten facet
jest tutaj, żaden z nich nie śmie nawet palcem ruszyć.
- Ale kiedy on wyjedzie... - Gałązka też wstała.
- Zanim wyjedzie, złoży w Legislatorze pakiet ustaw, które na zawsze zastopują tych podpalaczy
lasów. A teraz, Gałązko, biegnij na południe; a gdy go znajdziesz, zostań z nim. Skoro ścigają mnie, to
gdyby tylko cię znaleźli, też by cię schwytali.
Jeszcze raz pogłaskał ją po ramieniu i odwróciwszy się, ruszył między drzewa szybkim, marszowym
krokiem. W każdym razie szybkim jak na kogoś, kto nie był Gałązką.
Patrzyła, jak się oddala, z całej duszy pragnąc iść z nim. Ale, oczywiście, Hacker miał rację. Jeśli ten
John Stone z innego świata naprawdę jest potrzebny, właśnie ona musi go poszukać, lecz nieszczęście
wszystkiego - wszystkiego, co ją o-taczało i wszystkiego, co kochała - było tak przeraźliwe... kiedy
Hacker zniknął, upadła na ziemię kryjąc w niej twarz, rozpościerając ręce, jakby mogła ją nimi otoczyć.
- Ojcze Roślin! - zawołała w duszy. Aby go wezwać nie musiała dotykać żadnej rośliny. Ale tym razem
nie było odpowiedzi.
- Ojcze Roślin! - zawołała jeszcze raz -Ojcze Roślin, dlaczego nie odpowiadasz? - Ogarnął ją strach. -
Co się stało? Dokąd odszedłeś?
- Spokojnie, szybkonoga siostrzyczko - nadbiegła ciężka, powolna myśl Ojca Roślin. - Nigdzie nie
odszedłem.
- Pomyślałam, że może ludzie znaleźli cię tam pod ziemią. Kiedy nie odpowiadałeś, pomyślałam, że
może zrobili ci krzywdę, zabili.
- Spokojnie, spokojnie, szybkonóżko - odparł Ojciec Roślin. - Jestem zmęczony, bardzo zmęczony
tymi twoimi ludźmi, może wkrótce naprawdę zasnę. Jeśli tak się stanie, nie wiem, czy się znów obudzę.
Ale nie wierz w to, że można mnie zabić. Nie jestem pewien, czy w ogóle cokolwiek, co istnieje, można
zabić, raczej tylko zmienić na chwilę, uciszyć aż do momentu, gdy wszechświat przypomni sobie o tym i
odtworzy na nowo, by przemówiło raz jeszcze. Ja nie jestem taki, jak ludzie twojego gatunku, którzy
istnieć mogą tylko w jednej formie. To, czy jestem korzeniem, czy gałęzią, czy kwiatem - nie ma żad-
nego znaczenia. Zawsze tu jestem, szybkonóżko, bez względu na to, czy odpowiadam na twój? wołanie,
 
czy nie.
Po twarzy Gałązki spłynęły łzy, zwilżając ziemię obok jej policzka.
- Nie rozumiesz! - krzyknęła. - Możesz umrzeć. Można cię zabić. Nic nie rozumiesz. Myślisz, że
śmierć to tylko sen.
- Rozumiem - odpowiedział - rozumiem znacznie więcej niż jakakolwiek szybkonóżka, co żyje dopiero
chwilkę albo dwie, podczas gdy ja żyję od tak dawna, że widziałem jak łańcuchy górskie powstawały z
morza i do niego wracały. Skoro jestem czymś więcej, niż ten splot korzeni, który ludzie mogą znaleźć i
zniszczyć, jak mogę umrzeć? Nawet jeśli te korzenie znikną, przecież i tak nadal będę częścią każdej
rośliny na świecie, a też częścią mojej małej szybkonóżki. A jeśli pewnego dnia to wszystko też zniknie,
jeszcze ciągle będę częścią ziemi i skał tworzących tę planetę, i dalej - częścią jej siostrzanych i bra-
terskich planet, a w końcu nawet częścią wszystkich światów. Tutaj, w samotności, nauczyłem się mówić
do wszystkich roślinnych braci i sióstr, od
największych do najmniejszych. A w tym samym czasie, na jakimś świecie tak odległym, że niedo-
strzegalnym nawet dla mnie, ludzie twojej rasy też uczyli się mowy. Dzięki temu ty i ja możemy teraz
rozmawiać. Czy byłoby to możliwe, gdybyśmy nie byli wszyscy jednością? Gdybyśmy nie stanowili
części siebie nawzajem?
- Ale w moim pojęciu będziesz martwy -płakała Gałązka. - I nie mogę tego znieść! Nie mogę znieść
myśli o twojej śmierci!
- Cóż ci mogę powiedzieć, szybkonoga siostrzyczko? - odparł Ojciec Roślin. - Jeśli uznasz, że nie
żyję, będę martwy. Ale jeśli uznasz, że nie można mnie zabić, nie będzie można mnie zabić. Dopóki
będziesz w to wierzyć, zawsze będziesz czuła przy sobie moją obecność.
- Przecież ty nawet nie będziesz się bronił! - Gałązka płakała nadal. - A wszystko jest w twojej mocy.
Zaopiekowałeś się mną, kiedy byłam dzieckiem zostawionym własnemu losowi. Byłeś ze mną tylko ty.
Nie pamiętam nawet matki ani ojca, nie wiem, jak wyglądali! To ty utrzymałeś mnie przy życiu, i
wychowałeś mnie,opiekowa-łeś się mną! A teraz chcesz odejść i mam się tym nie przejmować! Przecież
wcale nie musisz się poddawać, tak po prostu. Mógłbyś sprawić, żeby przed tymi ludźmi rozstąpiła się
ziemia, wylewając z wnętrza gorącą lawę. Mógłbyś zrzucić na nich pyłki nasion, od których będą
chorować. Ale ty nie zrobisz nic - będziesz tam tak leżał, aż cię znajdą i zabiją!
- Nie byłoby dobrze, gdybym zrobił tak jak mówisz - odparł. - Trudno to wytłumaczyć szybkonóżce,
która żyje dopiero małą chwilkę, a-le w ten sposób wszechświat nie rozwija się. Na drodze zniszczenia i
destrukcji wszystko, co istnieje, upada i jego rozwój jest zahamowany - i tak
samo byłoby ze mną. Nie chciałabyś przecież, żebym był chory i nie mógł dalej się rozwijać, prawda,
szybkonóżko?
- Wolałabym to od twojej śmierci.
- I znów ta niemądra myśl! Nie mogę ukoić twojego smutku, szbkonóżko, skoro tak się przy nim
upierasz, skłoniłem wielu naszych braci i sióstr, tych najmniejszych i tych największych, aby opiekowali
się tobą, gdy dorastałaś tutaj sama z dala od ludzi swojej rasy, bo chciałem, żebyś biegała po tym
świecie w szczęściu. Ale ty nie jesteś szczęśliwa, a ja, który wiem o tyle więcej niż szybkonóżka, nie
wiem jednak, co na to poradzić. Tyle jeszcze jest wyższej wiedzy, której dopiero muszę się nauczyć...
Tak więc zostań ze swoim smutkiem, skoro musisz. W każdym razie jestem i będę z tobą, nawet jeśli w
to nie wierzysz - zawsze.
Gałązka poczuła, że Ojciec Roślin odwrócił od niej uwagę. Jeszcze chwilę leżała na ziemi wypłakując
jej swą samotność, ale w końcu łzy obeschły i przypomniała sobie o zadaniu powierzonym jej przez
Hackera. Powoli podniosła się i pobiegła na południe, a gdy biegła, wiatr osuszył wilgoć na jej twarzy.
Nie od razu, ale stopniowo poezja ruchu zaczęła rozgrzewać jej duszę, zamienioną w zimną bryłę
strachu i smutku. Jeśli Hacker nie mylił się co do możliwości tego Johna Stone'a, jeszcze wszystko
może się dobrze skończyć. Nagle przyszło jej do głowy, że warto sprawdzić, co się dzieje z pościgiem.
Skręciła gwałtownie, by cofnąć się w stronę punktu zaopatrzeniowego. Podeszła do samej krawędzi
drzew otaczających polankę, na której stał budynek i - tak jak się spodziewała - zobaczyła ich -
mężczyzn, kobiety i pojazdy. Przyglądała się im bez lęku, bo jak większość lu-
dzi, widzieli i słyszeli o wiele gorzej niż ona; a, co więcej, drzewa i krzaki ścieśniły się wokół niej, by
jeszcze lepiej ją ukryć.
Była tak blisko, że słyszała wyraźnie każde słowo. Domyśliła się, że w jednym z pojazdów pękła
gąsienica i teraz trzeba było to naprawić. Paru mężczyzn pracowało przy niej; gąsienica przypominała
olbrzymi, rozpięty pasek od zegarka, wystający spod kadłuba pojazdu. Ludzie, nie zajęci akurat robotą,
stali obok, dyskutując w świetle popołudniowego słońca.
- ...dziwka! - mówił Berg. Właśnie ją miał na myśli. Skaleczenia przestały krwawić już jakiś czas temu,
a twarz oczyszczono mu ze śladów krwi. Ale na czole, tam gdzie jej paznokcie przecięły skórę, nadal
widoczne było zaczerwienienie i opuchlizna.
- Jak ich dostaniemy, powieszę ją na oczach Hackera, zanim jeszcze powiesimy jego samego!
- Nic z tych rzeczy - przerwała jedna z kobiet, wysoka, koścista, w średnim wieku. Ubrana była w
skórzane spodnie i brązową skórzaną kurtkę, spod której wystawał laser zatknięty w czarnej kaburze na
prawym biodrze. - Najpierw to ona musi sypnąć. Zabić trzeba przede wszystkim tego diabelskiego
roślinnego Ojczulka. A potem znajdzie się gdzieś dla niej jakiś porządny dom.
- Porządny dom! - wrzasnął Berg i pewnie by na tym nie skończył, gdyby druga kobieta -niższa i
bardziej tęga, ubrana w sukienkę, gumiaki i białą, chociaż przybrudzoną kurtkę aż do kolan - nie uciszyła
 
go. Kobieta nie wyglądała na uzbrojoną, ale głos miała jeszcze bardziej szorstki, a ton bardziej
agresywny niż tamta wysoka.
- Zamknij się Berg! Ale już!- rzuciła. -Bo jak się odezwiesz słowem, to zaraz pożałujesz. Rodziny
porządnych żniwiarzy poczyniły już pew
ne plany co do tej dziewczyny. Tyle lat pozostawiona była samej sobie, to zdziczała trochę, ale przecież
jest córką człowieka. Wyrośnie na dobrą kobietę, dobrze wychowaną i z zasadami. I nie wyobrażaj
sobie, że położysz na niej łapy, jak ją dostaniemy. Żaden z was nawet jej nie dotknie. To my, kobiety,
podpytamy ją o tego cholernego Ojczulka.
- Jeśli wam się uda... - warknął Berg. Bardziej otyła z kobiet roześmiała się w odpowiedzi. Na dźwięk
tego śmiechu Gałązka aż
zadygotała.
- Myślisz, że z ciebie czegoś byśmy nie wydobyły. A jeśli z tobą damy sobie radę, to czemu nie
miałoby nam się udać z takim dzieciakiem?
Gałązka cofnęła się w las i liście zasłoniły i ludzi i pojazdy. Dowiedziała się już wszystkiego, czego
chciała się dowiedzieć. Pojazdy są unieruchomione, więc nie da'się im schwytać Hackera zanim dotrze
na Wysokie Skały - wzgórza pokryte okrągłymi głazami i kamiennymi blokami, gdzie pojazdy są i tak
bezużyteczne. Właściwie mieli małe szansę - ale teraz Gałązka mogła być tego pewna.
Odwróciła się i znów pobiegła na południe na poszukiwanie człowieka o nazwisku John Stone. Słońce
znikało za drzewami - zapadał zmierzch.
Oto znów biegła. I tak jak poprzednio, oszołomienie własnym biegiem uciszyło dreszcze wywołane
podsłuchaną rozmową. W biegu nikt nie może jej schwytać ani zatrzymać, a cóż dopiero zrobić jej coś
tak strasznego, żeby zdradziła miejsce, gdzie głęboko w ziemi odpoczywały splątane korzenie - ciało
Ojca Roślin.
Słońce stało nisko nad horyzontem, a na niebie pokazał się już wielki, biały księżyc Jinsona. Był
właśnie w pełni; gdy oczy przyzwyczaiły się
do niego, wydawało się, że rzuca prawie tyle samo światła, co zachodzące słońce, ale było to światło
czarodziejskie, bezbarwne, dwojakie, bia-ło-srebrzyste. W tym świetle drzewa i krzaki rozsuwały się,
robiąc jej przejście, a najmniejsi bracia układali się pod jej stopami w miękki, szary kobierzec tworząc
korytarz wypełniony księżycowym światłocieniem. Biegła tak lekko, jakby w ogóle nie dotykała ziemi.
W jej biegu nie znać było wysiłku. Rozpędzała się coraz bardziej, a ziemia, krzaki, drzewa i księ-życ
przepływały obok. Wszystko razem tworzyło wspaniałą, milczącą muzykę biegu; i ta muzyka porywała ją
ze sobą. Nie istniało nic poza tym -poza biegiem, lasem i księżycem. Przez chwilę znowu była tylko
szybkonóżką - nawet Ojciec Roślin i Hacker poszli w niepamięć, razem z pościgiem i tymi, którzy brali w
nim udział. Zupełnie jakby nigdy nie istnieli. Gałązka zjednoczyła się ze swoim światem w tym czarno-
białym, roztańczonym biegu bez końca, istniała tylko ona i ten świat - jedyni i wieczni.
Kiedy tak biegła, księżyc wzniósł się wysoko na nocne niebo i wędrował tam wśród chmur, po-
mniejszony przez swoją samotność na łuku usianej gwiazdami czapki otulającej świat. A gdy słońce
zupełnie zaszło, jej dusza, doskonale dostrojona do swych braci i sióstr, których mijała i którzy otwierali
jej drogę, jej dusza usłyszała więc, że człowiek, którego szuka, jest blisko. Korytarz, u-tworzony dla niej
przez leśne rośliny, odchylił się nagle w bok, by ją do niego doprowadzić. Po chwili poza smugą
księżycowego światłocienia dostrzegła inne światło - żółte, to jaśniejące, to przygasające na przemian.
W podmuchu nocnego wiatru poczuła zapach palących się gałęzi zmieszany z zapachem człowieka i
zwierzęcia.
Odnalazła więc go. Rozbił obóz na niewielkiej polance, na której strumień, przez który Gałązka
mogłaby z łatwością przekroczyć, wił się u podnóża olbrzymiej, pokrytej mchem skały, by zniknąć
między drzewami. Na drugim brzegu płonęło ognisko, a za nim siedział człowiek z gładko ogoloną
twarzą, zapatrzony w płomienie, tak cichy i ogromny na tle ciemnego lasu, że wydawać by się mogło, że
to tylko jeszcze jeden omszały kamień. Obok niego Gałązka dostrzegła jedno z tych wielkich, podkutych
zwierząt, które ludzie jej rasy nazywali końmi. Zwierzę musiało usłyszeć lub poczuć jej obecność, bo
podniosło głowę i parsknęło w jej kierunku.
Wtedy mężczyzna również podniósł głowę, spojrzał na konia i podążył za jego wzrokiem tam, gdzie
stała dziewczyna.
- Witaj - odezwał się. - Chodź tutaj i u-siądź.
Patrzył prosto na nią, ale nie dała się oszukać. Nie mógł jej widzieć. Stała pomiędzy drzewami, co
najmniej cztery metry od niego, a musiał go przecież oślepiać ogień. Po prostu trafnie odczytał
zachowanie zwierzęcia.
- Ty jesteś John Stone? - zapytała zapominając, że z takiej odległości tylko Hacker mógłby zrozumieć
jej szept. Ale mężczyzna zaskoczył ją.
- Tak - odparł. - A ty jesteś Gałązką? Zdumiona weszła w krąg światła.
- Skąd wiesz?
Roześmiał się. Miał głęboki głos i jeszcze głębszy śmiech - ale jakoś miękki, przyjazny.
- W tej okolicy tylko dwie osoby mogą wiedzieć jak się nazywam - powiedział. - Mężczyzna o
nazwisku Hacker Illions i dziewczyna o i-mieniu Gałązka. Z głosu sądząc jesteś raczej tą dziewczyną niż
tym mężczyzną. - Obcy spoważ-
niał nagle. - A teraz, kiedy cię widzę, muszę przyznać, że także wyglądasz na Gałązkę.
Podeszła bliżej, do samego brzegu strumienia
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin