Adrian G. Gilbert - Magowie. Trzej królowie nauczycielami Jezusa.doc

(1960 KB) Pobierz

Adrian G. Gilbert

 

 

 

Magowie. Trzej królowie nauczycielami Jezusa

Prolog

 

Nasz świat jest pełen tajemnic – jedne z nich są wielkie, inne małe. Nawet najprostsi ludzie mają swoje sekrety – ma je też, w o wiele większej skali, historia. Największa chyba tajemnica świata dotyczy początków religii chrześcijańskiej. Kim właściwie był Jezus? Skąd przybył? Jaką naprawdę miał misję do spełnienia? W przeciwieństwie do Buddy czy Muhammada, których życiorysy są dobrze udokumentowane i którzy pozostawili po sobie własne pisma, historyczny Jezus ciągle pozostaje zagadką.

Historia biblijna jest niezwykle fragmentaryczna i nawet jeśli potraktujemy ewangelie jako rzeczywiste biografie – mówią nam one zaskakująco mało o historycznym Jezusie. Pomiędzy dwunastym a trzydziestym rokiem życia – czyli w okresie, kiedy kształtowała się jego osobowość – zupełnie tracimy go z oczu. Jeśli Mateusz, Marek, Łukasz i Jan wiedzieli, co się z nim działo w latach dzieciństwa i młodości milczą na ten temat, podobnie jak Kościół założony w jego imieniu. Wielu ludzi uważa – co nie jest dziwne, jeśli weźmiemy pod uwagę kontekst ewangelii – że chrześcijaństwo jest zreformowaną i unowocześnioną wersją judaizmu. Pomijając wszystko inne, Jezus był Żydem, co więcej – jeśli wierzyć genealogiom podanym przez Nowy Testament – w prostej linii potomkiem legendarnego króla Dawida. Trzy lata jego publicznej działalności upłynęły głównie wśród Żydów i został uznany przez swoich towarzyszy za wyczekiwanego żydowskiego Mesjasza. Dlaczego więc – mógłby ktoś zapytać – to, czego nauczał, było tak bardzo nieżydowskie? Można by oczekiwać, że jako prorok przemawiałby do ludzi podobnie jak Jeremiasz czy Ezechiel, nawołując ich do porzucenia fałszywych bogów i uznania Prawa Mojżeszowego. Tymczasem, chociaż w ewangeliach jest wiele odwołań do Starego Testamentu, a zwłaszcza do proroctwa Izajasza, to wcale nie są one najważniejszymi elementami chrześcijańskiej nauki. Jezus, o którym czytamy, jest inteligentnym, dalekim od dewocji człowiekiem, który leczy choroby i cieszy się, mogąc biesiadować z grzesznikami. Niewiele uwagi przykłada do zakazu pracy w szabas, mówi raczej o potrzebie tolerancji, miłosierdzia i przebaczenia bliźnim. Wydaje się, że utrzymywał przyjazne stosunki z cudzoziemcami, nawet z Rzymianami. Jedna z jego najważniejszych przypowieści, ta o miłosiernym Samarytaninie, mówi wyraźnie, że człowiek obdarzony współczuciem jest w oczach Boga dobry, niezależnie od swojej rasy i narodowości. Jezus nie był jednak, jak przypuszczają niektórzy, rewolucjonistą. Według historii opowiedzianej w ewangelii, wpada w pułapkę, dobrowolnie pozwala się uwięzić, zostaje osądzony i ukrzyżowany. Daleki od prowadzenia swoich ludzi, jak Jozue, do rewolucji przeciw Rzymianom, mówi im, by oddali cesarzowi co cesarskie – trudno uznać to za słowa przywódcy rewolucji. Z ewangelii jasno wynika, że Jezus był uważany przez żydowskie władze za osobę niebezpieczną. Otwarcie potępiał faryzeuszy i saduceuszy, często publicznie robiąc z nich głupców, kiedy próbowali zaskoczyć go trudnymi pytaniami. Podważanie ich autorytetu w takich sprawach jak kamienowanie cudzołożnic sprawiło, że stał się jeszcze bardziej podejrzany. Wyraźnie więc było w tym człowieku i jego naukach coś, co sanhedryn, najwyższa rada arcykapłanów, uznał za szczególnie szkodliwe. Uważali Jezusa za niebezpiecznego heretyka; tak niebezpiecznego – jeśli wierzyć ewangeliom – że wspólnie z Rzymianami postanowili skazać go na śmierć.

Kościół przedstawia zwykle chrześcijaństwo jako całkowicie nowe objawienie, które pojawiło się na świecie nieoczekiwanie jak grom z jasnego nieba. Ale czy to prawda? Czy ta wyrafinowana religia nie miała żadnych poprzedników? Jeśli obiektywnie spojrzeć na ewangelie, staje się oczywiste, że żydowscy kapłani uznawali Jezusa za odszczepieńca. Nie tylko z powodu jego dość elastycznego podejścia do Prawa Mojżeszowego, ale także dlatego, że niektóre elementy jego nauki wyraźnie wywodziły się ze źródeł nie związanych z judaizmem. I tu powstaje kolejne pytanie: jakie to były źródła i jak Jezus mógł się z nimi zetknąć? Właśnie tego chciałem się dowiedzieć i właśnie dlatego zainteresowałem się magami, ponieważ wydaje się, że w jakiś sposób byli związani z tym tajemniczym źródłem wiedzy.

Przez ponad dwadzieścia lat, zwłaszcza od czasu, kiedy jako dwudziestoparolatek odwiedziłem Betlejem, nieustannie poszukiwałem prawdy, ukrytej za legendą o magach. Z pewnych przyczyn opowieść o Trzech Królach wryła się w moją pamięć; wydawało mi się, że skrywa jakąś głębszą tajemnicę. Pamiętam, jak kiedyś, jako mały chłopiec, rozciąłem jedną z piłek golfowych mojego ojca, żeby się dowiedzieć, dlaczego jest tak ciężka mimo niewielkich rozmiarów. Zadziwiło mnie odkrycie, że pod twardą zewnętrzną warstwą z dołeczkami znajduje się niezwykle długa, splątana gumowa taśma. Kiedy ją rozwinąłem, dotarłem do rdzenia piłki, którym okazał się mały balonik wypełniony białą pastą ołowianą. Właśnie ten mały, raczej delikatny przedmiot sprawia, że piłeczka golfowa ma tak dużą masę.

To nieoczekiwane odkrycie jest dla mnie odzwierciedleniem poszukiwania ezoterycznej – tajemnej – wiedzy 1. Moje poszukiwania magów i tradycji, z której się w co wierzę – wywodzili, były długie i wielokrotnie wymagały rozszyfrowywania „elastycznych” symboli i idei, aby ujawnić to, co skrywa się za mitologią. Podobnie jak wtedy, kiedy rozciąłem piłeczkę golfową, tak i teraz znalazłem – pod wieloma warstwami symboli, historii, nauki i mistyki – sekret religii chrześcijańskiej. Ten sekret, tajemnica ukryta w tajemnicy, nie jest z ołowiu, jak środek piłeczki golfowej, ale z gwiezdnego pyłu. Jestem przekonany, że Jezus, Mesjasz, którego większa część świata czci jako Syna Bożego, nie działał sam. Był instruowany przez tajemniczych Mistrzów Mądrości, zarówno w materii roli historycznej, jaką miał odegrać – jego przeznaczenia – jak też pewnej wiedzy ezoterycznej.

Teraz rozumiem, że ludzie związani z tzw. doktryną monofizycką – głoszącą, że Jezus i Chrystus, Syn Boży, są jednym i tym samym; że ciało i dusza Chrystusa są nierozerwalnie ze sobą związane przez całą wieczność i że Jezus jako dziecko był w pełni świadomy roli, jaką miał do spełnienia już od momentu swego poczęcia mogą nie zgodzić się z pewnymi rzeczami, które mam do powiedzenia. Mogę tylko prosić tych ludzi, być może większość współczesnych chrześcijan, o cierpliwość, i zachęcić ich, aby dla siebie samych rozpatrzyli moje argumenty, zanim odrzucą to, co przedstawię. Z samej definicji ezoteryczna, tajemna historia świata jest niewidzialna. Jest niejasna i trudna do sprawdzenia. Jednak, prowadząc dochodzenie, możemy złożyć układankę. Możliwe, że znajdziemy sekretną drogę, prowadzącą nas wstecz, do magów, a nawet jeszcze dalej. Nowe dowody, przedstawione tutaj po raz pierwszy, przekonały mnie, że nie tylko chrześcijaństwo, ale także judaizm ma swoje korzenie w tajemnej tradycji, zagubionej w mrokach historii. Z nie do końca jasnych powodów ta tradycja, żywa do dzisiaj, zawsze była związana z Syriuszem i konstelacją Oriona. Moim zdaniem, kiedy zrozumiemy i docenimy ważność tych gwiazd, wszystko, co w Biblii, a nawet w szerzej pojętej mitologii świata dziś wydaje się niezrozumiałe, stanie się jasne. Ale historia zaczyna się w Betlejem.

Rozdział 1

 

Pielgrzymka do miasta Dawida

Był słoneczny dzień na początku września. Jasne, kłębiaste chmury

przesuwały się wolno po niebie, a ptaki, jakby przeczuwając, że piękna

pogoda nie utrzyma się długo, przygotowywały się do długiej podróży na

południe, do Afryki. Podekscytowany pakowałem plecak, ponieważ i ja

szykowałem się do długiej drogi – a może raczej powinienem powiedzieć:

pielgrzymki; wybierałem się rowerem do Ziemi Świętej. W ciągu poprzednich

dwóch tygodni ja i John, mój towarzysz podróży i wieloletni przyjaciel,

mieliśmy pełne ręce roboty – zajmowaliśmy się ostatnimi przygotowaniami do

podróży; wybraliśmy rowery nie tylko z przyczyn finansowych, ale też

dlatego, że w ten sposób czuliśmy, iż podejmujemy wyzwanie. Mieliśmy w

głowach obraz krzyżowców, dosiadających koni i wyruszających do

Jerozolimy, a to w jakiś sposób zaowocowało pragnieniem wybrania

trudniejszej drogi; tak żeby sama podróż była próbą i żebyśmy lepiej mogli

odczuć smak pielgrzymki. Mając mało pieniędzy, ale za to duża entuzjazmu,

wyruszyliśmy, planując dotrzeć do Betlejem w dzień Bożego Narodzenia. Nie

wiedzieliśmy, że miały to być ostatnie dni, kiedy Izrael mógł się cieszyć

chwałą swego niezwykłego zwycięstwa w wojnie sześciodniowej, nim Arabowie

odzyskali część swojej dumy w wojnie 1973 roku.

Mieliśmy po dwadzieścia dwa lata i obaj byliśmy zaprawieni w podróżach;

ostatnie wakacje spędziliśmy jeżdżąc po Hiszpanii, a wcześniej dwukrotnie

zwiedzaliśmy autostopem Skandynawię. Jednak nic nie przygotowało nas ani

na psychiczne trudy czekającej nas podróży, ani na złą pogodę, z jaką

mieliśmy się spotkać. Silne deszcze padały cały czas, kiedy jechaliśmy po

równych pikardyjskich drogach. Mijaliśmy upiorne ślady dramatycznej

przeszłości, przejeżdżając przez cmentarze z pierwszej wojny światowej i

porośnięte trawą pozostałości okopów, gdzie niegdyś toczyły się

najstraszliwsze bitwy na świecie. Noce spędzaliśmy pod mostami lub we

wrakach porzuconych samochodów, nasze wojskowe kurtki przemakały w

padających bez przerwy deszczach. Ponieważ zdawaliśmy sobie sprawę, że nie

powinniśmy trwonić skąpego majątku na rozkosze francuskiej kuchni, na

naszą dietę składało się głównie bardzo słodkie muesli. Cambrai,

Saint-Quentin, Laon, Reims... które najpierw były tylko punktami na mapie,

stawały się miastami i miasteczkami, zanim pozostawiliśmy je za sobą w

tumanie kurzu. Ludzie ukryci przed deszczem w swoich samochodach trąbili

na nas – nie byliśmy do końca pewni, czy irytując się, że tarasujemy im

drogę, czy dając wyraz solidarności z samotnymi rowerzystami w kraju Tour

de France. Deszcz padał dzień po dniu, bez chwili przerwy – zaczynaliśmy

wątpić, że ulewa skończy się kiedykolwiek. W końcu zwyciężył w nas

pragmatyzm – wsiedliśmy do pociągu, który przewiózł nas przez góry do

doliny Saony i Rodanu. Przez cały czas modliliśmy się o lepszą pogodę.

Dotarłszy do Dijon, słynącego z musztardy, niegdyś stolicy niezależnej

Burgundii, pozwoliliśmy sobie na chwilę odpoczynku i odwiedziliśmy

tamtejszą katedrę.

Wrażenie, jakie wywołuje ta wielka budowla, jest trudne do sprecyzowania,

ma coś wspólnego z tamtejszą atmosferą i naturą żyjących tam ludzi. Wśród

książek, które przeczytałem w ciągu minionego roku, była też nosząca

dziwny tytuł The New Model of the Universe (Nowy model wszechświata) praca

rosyjskiego filozofa i dziennikarza, P.D. Uspienskiego. W tej godnej uwagi

książce wyłożył on między innymi tezę, że paryska katedra Notre Dame

skrywa tajemnicę. Nie została zbudowana przypadkowo, nie była po prostu

dzielem sztuki. Uspienski wierzył, że jej budowniczowie posiedli głęboką

wiedzę i byli śpadkobiercami starożytnej tradycji, sięgającej czasów

piramid, lub nawet jeszcze dawniejszych. W jaki sposób zdobyli tę – dziś

zaginioną – wiedzę, nie wyjaśniał; ale kiedy czytałem te słowa, brzmiały

bardzo przekonująco. Czułem, że Uspienski ma rację, że średniowieczne

katedry Francji i Brytanii stanowią manifestację starożytnej tradycji, a

ich budowniczowie posiedli tajemną wiedzę. Katedra w Dijon, w której

właśnie stalem, należy do tej samej tradycji co o wiele lepiej znana Notre

Dame i jest do niej podobna. To arcydzieło gotyku z końca XIII wieku.

Chociaż niewielka w porównaniu z innymi budowlami Francji, ma swój

szczególny charakter. Burgundczycy – francuski odpowiednik Szkotów byli

zawsze przeświadczeni, że ich urodzajne księstwo jest czymś odrębnym,

innym od reszty Francji. W tutejszej świątyni spoczywają Filip Śmiały i

Anna, córka Jana bez Trwogi – już z samych imion bije duma. W katedrze

ciągle unosi się echo tej dumy i niemal mogłem słyszeć głosy z

przeszłości, mówiące: „Nie jesteśmy Francuzami ani Niemcami, lecz

Burgundczykami”. Ale największe wrażenie zrobiła na mnie niezwykła

romańska krypta. W tym ciasnym pomieszczeniu o sklepieniu wspartym na

kolumnach zapadłem w dziwny stan. Nagle zrozumiałem, dlaczego kandydaci na

rycerzy musieli spędzić jakiś czas – niekiedy wiele dni – w odosobnieniu,

modląc się, zanim zostali w czasie wielkiej ceremonii pasowani przez

monarchę. Stojąc w krypcie mogłem sobie wyobrazić, prawie przypomnieć,

czym było zmierzenie się z ciemnością, w ciszy i samotności, we wnętrzu

własnej czaszki.

Rycerza wieków średnich nie rozpraszały rzeczy, którym stawiamy czoło w

dzisiejszych czasach. Być może, dlatego jego wewnętrzne życie było

bogatsze. Religia oznaczała dla niego jedno – chrześcijaństwo. Nawet jeśli

spotykał się z jakąkolwiek inną – powiedzmy judaizmem czy islamem – trwał

w niezłomnym przekonaniu, że tylko chrześcijaństwo może mu zagwarantować

wieczne życie w niebie. Chociaż prawdopodobnie nie miał złudzeń co do

przedstawicieli Boga na ziemi (w końcu miejscowy biskup byk jego bratem

czy kuzynem), wierzył w wielki porządek rzeczy i w to, że jeśli będzie

spełniać swe obowiązki, krew Chrystusa uwolni go od grzechów. Uzbrojony w

tę nieskomplikowaną wiarę mógł wyruszać na wojnę z wrogami Kościoła,

wierząc, że jeśli zginie pełniąc tę świętą służbę, zostanie męczennikiem i

pójdzie prosto do nieba. Nasz rycerz był, jak sądzę, całkowitym

ignorantem. Z pewnością nie czytał tłumaczeń Koranu, jego wiedza o

starożytnej Grecji i Rzymie była ograniczona, a o starożytnej Persji i

Egipcie wiedział tyle, ile było napisane W Biblii. O buddyzmie, filozofii

zen, taoizmie czy kulturach indiańskich nie wiedział w ogóle nic i – jeśli

o niego chodziło – kultury te mogły równie dobrze istnieć na innych

planetach.

Te myśli i wiele innych przechodziły mi przez głowę, kiedy oddawałem się

rozmyślaniom w krypcie. W przeciwieństwie do naszego rycerza, ja od wielu

lat praktykowałem jogę, czytałem Upaniszady i – podobnie jak wielu innych

z pokolenia lat sześćdziesiątych – chciałem pojechać do Indii. Studiowałem

też pisma Platona i starałem się poznać mistyczną kulturę Zachodu. To

właśnie pragnienie (które podzielał i John) doprowadziło do naszej

podróży. Podobnie jak pielgrzymi od wieków, i my mieliśmy nadzieję, że

znajdziemy coś w Ziemi Świętej. Mieliśmy nadzieję, że spotkamy kogoś lub

znajdziemy coś, co wskaże nam drogę. Ufaliśmy, że znajdziemy przynajmniej

ślady jakiejś tajemnej wiedzy, nieosiągalnej w Anglii.

W krypcie katedry w Dijon czułem ciężar czasu skompresowanego w krótkiej

chwili nieskończonego trwania. Po raz pierwszy zrozumiałem, co miał na

myśli Uspienski, kiedy napisał, że w rzeczywistości były dwie historie

świata, rozgrywające się równolegle – jedna widzialna i ciągle

relacjonowana przez media, druga tajemna, ukryta. Przypomniałem sobie jego

słowa:

 

Jedna historia przebiega jawnie i jest, mówiąc ściśle, historią zbrodni,

ponieważ gdyby nie było zbrodni, nie byłoby historii. Wszystkie

najważniejsze punkty zwrotne i etapy tej historii zostały wyznaczone przez

zbrodnie: morderstwa, akty przemocy, rabunki, wojny, powstania, masakry,

tortury, egzekucje... To jedna historia, historia, którą wszyscy znają,

historia, której naucza się w szkołach.

Inna historia jest znana tylko nielicznym. Większość zupełnie jej nie

dostrzega za historią zbrodni. Ale to, co tworzy ta ukryta historia, trwa

długo potem, czasem przez wiele stuleci, jak Notre Dame. Historia jawna,

historia rozgrywająca się na powierzchni, historia zbrodni, przypisuje

sobie to, co stworzyła historia ukryta. Lecz w rzeczywistości jawna

historia zostaje zawsze przechytrzona przez to, co ukryta historia

stworzyła 1.

 

Słowa te wywarły na mnie wielkie wrażenie, kiedy po raz pierwszy je

czytałem. Idea historii ukrytej za widocznymi, zewnętrznymi wydarzeniami,

o których uczymy się w szkole, miała sens. Teraz, w ciemnej, ciasnej

krypcie słowa Uspienskiego powróciły do mnie z jeszcze większą siłą. Byłem

pewien, że miał on rację i że istniał jakiś niewidzialny, niewypowiedziany

związek między budowniczymi katedr a starożytnymi tajemnymi szkołami

Egiptu i Mezopotamii. Wówczas nie wiedziałem, co by to mogło oznaczać w

praktyce ani jak do tego mogło dojść, ale byłem zdecydowany się tego

dowiedzieć. Z takimi niejasnymi i niesprecyzowanymi myślami wyszedłem z

krypty na oślepiające światło słońca, zalewające miasto Dijon.

Następnego dnia, z wiatrem wiejącym w plecy, kontynuowaliśmy podróż do

doliny Saony i Rodanu. Nuits-Saint-Georges, Beaune, Chalon, Mâcon... te

nazwy brzmiały jak lista z katalogu win. Wzdłuż drogi ciągnęły się

winnice, czasem pogoda poprawiała się na tyle, że mogliśmy się cieszyć

widokami, dźwiękami i zapachami wokół nas. Musieliśmy zrezygnować z

muesli, godząc się z psychiczną, jeśli niej wręcz fizyczną potrzebą

bardziej urozmaiconej diety. Zatrzymawszy się w małej kafejce gdzieś w

Prowansji, wyjaśniliśmy w łamanej francuszczyźnie, że jesteśmy

pielgrzymami w drodze do Ziemi Świętej. Patron z zadowoleniem mieszającym

się z niedowierzaniem zaprosił nas i zapewnił, że każdy dostanie szklankę

domowego; wina. Kiepskie, mocne wino nie było tym, o czym marzyliśmy o

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin