Erickson Lynn - Taniec na cienkim lodzie.doc

(1321 KB) Pobierz

Lynn Erickson TANIEC NA CIENKIM LODZIE

Rozdział 1

Niebo nad gmachem sądu okręgowego miało barwę ołowiu, w okna ude­rzały płatki śniegu. Ponure piątkowe popołudnie. Idealnie, pomyślała Ellie Kramer. Uznała, że to doskonały moment, i postanowiła skorzystać z oka­zji; już dawno się tego nauczyła.

- Podrzucę cię do domu - zaproponował prokurator okręgowy Ben Torres. - To prawie po drodze.

- Och, nie, dzięki. - Ellie zdjęła okulary do czytania i podniosła na niego wzrok. - Mam tu jeszcze trochę pracy.

- Jesteś pewna? Wszyscy już wyszli.

- Tak. Wrócę na piechotę albo autobusem.

- Jeśli jakiś pojedzie w tej śnieżycy.

- Dam sobie radę. Naprawdę.

Nad ramieniem Torresa widziała jedno z wąskich okien wychodzących na dziedziniec. Warstwa śniegu na zewnątrz rosła z każdą chwilą. Przynajmniej raz sprawdziły się prognozy pogody, czym wszyscy w biurze prokuratora byli zachwyceni. Pierwszy listopadowy śnieg. Narty. W dodatku w piątek. Nikt jednak nie cieszył się z tego bardziej niż Ellie. Była dopiero czwarta po południu, a wszyscy już poszli do domu. Nie tylko ci z biura prokuratora; wszyscy, którzy pracowali w tym budynku. Sale sądowe były puste, kantyna Tknięta, nawet w biurach szeryfa na drugim piętrze zostało ledwie kilka osób i one pewnie wyjdą wcześniej, żeby uniknąć korków w godzinach szczytu.

- Powiem Nate’owi, że jeszcze jesteś. - Torres wziął teczkę i spojrzał w ok­no. - Ale sypie.

- Rzeczywiście - przyznała Ellie uprzejmie.

Nate. Zapomniała o ochroniarzu. Miły facet, ale czujny. Może się zastana­wiać, co ona robi w archiwum, kiedy wszyscy poszli do domu. Do diabła. Cze­kała całe lata na taką okazję i nie mogła pozwolić, by przeszła jej koło nosa.

- Dobranoc - powiedział prokurator.

- Dobranoc - odparła. Nerwy miała napięte jak struny.

Pracowała na komputerze, udając zaaferowanie, dopóki nie upewniła się, że Ben rzeczywiście wyszedł. W całym budynku panowała cisza, niepokojąca na zazwyczaj gwarnych korytarzach. Ale ta cisza była jej sprzymierzeńcem. Po­zwoli jej usłyszeć kroki, jeśli Nate pojawi się gdzieś w pobliżu.

Minęła gabinet prokuratora i wstukała numer przy drzwiach archiwum na końcu korytarza. Otworzyły się z cichym stuknięciem. Przyciskając teczkę do piersi, Ellie ruszyła w dół po schodach. Przed nią ciągnął się długi korytarz z mnóstwem drzwi po obu stronach.

Archiwum.

Pchnęła właściwe drzwi i natychmiast poczuła charakterystyczny zapach starego papieru i wilgoci. Znajomy i dziwnie uspokajający. Jako niższy urzęd­nik spędzała wśród tych zakurzonych akt wiele czasu.

Sięgnęła do włącznika i po chwili wąchania zapaliła światło. W końcu wy­konywała tylko swoją pracę - tak przynajmniej powie, jeśli Nate ją tu nakryje. Oczywiście będzie się trzymała swojej historii.

Skręciła i weszła między półki. Wiedziała dokładnie, dokąd idzie. Wcześ­niej wiele razy mijała pudło, w którym leżały interesujące ją akta. Tak. Oto one. Nietknięte ludzką ręką od ponad dziesięciu lat.

Sprawa numer 6973. Stan Kolorado przeciw Johnowi Crandallowi.

Postawiła teczkę na podłodze, wzięła głęboki oddech i wyciągnęła pudło. Nareszcie. Usiadła i położyła je obok.

Betonowa posadzka była zimna jak lód. Ellie przyciągnęła pudło bliżej i zdjęła pokrywkę. Ręce drżały jej z podniecenia.

Już miała wyjąć pierwszą szarą teczkę z aktami, kiedy usłyszała dziwny dźwięk, coś jakby ciche, drobne kroki. Znieruchomiała. Myszy? Nie. Nad nią, na poziomie gruntu, znajdowało się małe zakratowane okienko. To śnieg ude­rzał w szybę. Oczywiście, pomyślała, kładąc teczkę na kolanach. Dokumenta­cja policyjna. Mnóstwo stron zapisanych drobnym drukiem, spomiędzy któ­rych wystawało kilka czarno-białych fotografii. Wyciągnęła je, rozprostowała, a potem długą chwilę wpatrywała się bez ruchu w pierwszą z nich.

- O Boże - szepnęła. Trzymała w ręce zdjęcie Stephanie Morris na szpital­nym łóżku. Dziewczyna miała zamknięte oczy; była nieprzytomna. Na jej po­wiekach widniały ślady popękanych naczyń krwionośnych, na szyi rozległe siniaki.

Ellie gwałtownie wciągnęła powietrze. Zdjęcie musiało zostać zrobione przez któregoś z policjantów tamtej nocy wiele lat temu.

Stephanie wyglądała młodo i spokojnie, zupełnie jakby spała. Chociaż nie, niezupełnie.

Kolejne fotografie. Znowu Stephanie. Dom Morrisów, piwnica sfotografo­wana z kilku miejsc. Ciemne zagracone pomieszczenie z półką pełną butelek wina.

Ile lat miała ta dziewczyna? Szesnaście. Ellie była cztery lata starsza od Stephanie. Teraz zbliżałaby się do trzydziestki. Ale nie będzie obchodzić swo­ich urodzin.

Ellie wiedziała, że nie powinna tracić czasu na przeglądanie zdjęć, ale nie po­trafiła się powstrzymać. Stephanie była ładną młodą dziewczyną o długich jas­nych włosach. Czy bardzo cierpiała? Czy nadal cierpi, pogrążona w śpiączce?

Została zgwałcona, a potem sprawca ją dusił. Czy chciał ją zamordować? Czy nie zrobił tego jak należy, czy może od początku zamierzał zostawić ją przy życiu?

Może gwałciciel chciał, by jego ofiara żyła i mogła opowiadać o tym, jak wielkie zadał jej cierpienie. Ale Stephanie Morris nie mogła być świadkiem. Popełnił błąd, dusił ją trochę za długo.

Później albo zmienił sposób działania, albo go udoskonalił. Jego następna ofiara, zaatakowana dziesięć lat temu, zmarła. Kolejna, sprzed siedmiu lat, także. Obie zostały zgwałcone i uduszone. Potem znowu popełnił błąd. Jego ofiara nie tylko przeżyła, ale nawet nie doznała żadnego uszkodzenia mózgu. Ellie czytała raport z Pueblo. Ktoś mu przeszkodził. Tak, z pewnością tę dziewczynę też miał zamiar zamordować.

Rozległ się głuchy metaliczny dźwięk i Ellie zamarła. Nagle przypomniała sobie, gdzie jest i co robi. To musi być Nate albo dozorca sprawdza, czy drzwi są zamknięte. Spokojnie. Wszystko w porządku. Oddychaj. Miała swoją ba­jeczkę, a kłamać umiała doskonale.

Przejrzała wszystkie koszmarne zdjęcia Stephanie Morris, włożyła je do teczki i zabrała się do zeznań jednego z dwóch policjantów, którzy pierwsi po­jawili się na miejscu zbrodni. Podniosła zadrukowaną kartkę papieru i spoj­rzała na podpis. Michael Callas. Zgadza się. I kilka kolejnych kartek podpisanych przez Finna Rasmussena. Gliniarze. Cholerni gliniarze. Bohaterowie.

Zacisnęła zęby i przejrzała pierwsze raporty Callasa i Rasmussena. Musiała przyznać, że odwalili kawał dobrej roboty. Nagle łzy napłynęły jej do oczu. Dobra robota, w porządku, ale przecież oni się mylili. Za szybko aresztowali niewinnego człowieka. Czy to się nazywa prawo? Sprawiedliwość? Do diabła, jak mogli popełnić taki błąd?

Czytała raporty, nieświadoma zimna panującego w podziemiach i ciemnoś­ci, która zapadła za oknem. Wiatr z furią szarpał gałęziami drzew, w kątach dziedzińca i na ławkach zbierał się śnieg. Ellie nie zwracała na to uwagi; cały jej świat zawęził się do pudła wypełnionego papierem. Całe lata czekała, pla­nowała, oszukiwała i kłamała - po to właśnie, by znaleźć się w tym miejscu.

Drzwi na górze otworzyły się i zamknęły z trzaskiem. Ellie oprzytomniała i ogarnęła ją panika.

Nate?

A jeśli ją zobaczy i wspomni o tym Torresowi? Nie miała żadnego powodu, by siedzieć tego wieczoru w archiwum. Nate tego nie wiedział, ale Ben Torres - owszem. Przez całą minutę wstrzymywała oddech i nasłuchiwała w na­pięciu. Nic. Cisza.

Zesztywniała, ze zdrętwiałą nogą, wstała i wsadziła plik akt do swojej tecz­ki. Musi je dokładnie przestudiować. Może w poniedziałek uda jej się przemy­cić akta z powrotem do archiwum i zabrać do domu kolejne. Teraz nic jej już nie powstrzyma.

Weszła na schody i nasłuchując, zatrzymała się pod ciężkimi metalowymi drzwiami. Potem ruszyła szybko korytarzem w stronę biur prokuratora. Na jej górnej wardze pojawiły się kropelki potu. Ale gdyby Nate ją teraz zobaczył, nie zauważyłby nic nadzwyczajnego. Ot, zapracowana studentka prawa. A nikt nigdy nie sprawdzał, co nosiła w teczce. Przynajmniej nie wtedy, kiedy opusz­czała budynek. Ale w poniedziałek będzie musiała przejść przez ochronę, a jej torebka i teczka zostaną prześwietlone... No i co z tego? Każdy urzędnik ma w teczce takie czy inne dokumenty.

Zapinała właśnie teczkę, usiłując się uspokoić, kiedy drzwi biura się otwo­rzyły.

- Jest tam kto? - rozległ się męski głos.

Kto to? Oby tylko nie Torres.

- To ja... Eleanor Kramer - rzuciła pogodnie. A potem zobaczyła Nate’a, który przechodził przez oszklone drzwi oddzielające poczekalnię od recepcji i biur.

- Och, Ellie, dobry Boże - powiedział. - Zapomniałem, że Torres mówił, że będziesz pracowała do późna. Dobrze, że cię nie zastrzeliłem - zażartował.

- Rzeczywiście, mam szczęście.

- Wychodzisz?

- Zaraz idę.

- Odprowadzę cię.

- Dzięki - odparła. - Pogaszę tylko światła.

Wyszła, przyciskając teczkę do czarnego płaszcza. Kuląc się w ostrych porywach wiatru, ruszyła w stronę Canyon Boulevard. Nie czuła zimna ani śnie­gu padającego na jej twarz. Myślała tylko o tym, że w końcu zdołała zrealizo­wać swój plan.

 

Śnieżyca trwała całą noc. Nad ranem przestało padać i wiatr osłabł, ale wszędzie leżała gruba warstwa śniegu. Boulder i cały region Gór Skalistych był sparaliżowany. Na drogi natychmiast wyjechały wielkie pomarańczowe pługi i główne arterie łączące miasto z Denver oraz autostrady międzystanowe były przejezdne jeszcze przed ósmą.

Celeste Steadman, współlokatorka Ellie od sześciu lat, zbudziła ją wcześnie.

- Jedziemy na narty. Na A-Basin i Copper Mountain otwierają dzisiaj wy­ciągi. Chodź, Jennifer i Bonnie już się zbierają.

- Na narty? - Ellie usiadła, przecierając oczy.

- Tak. Wiesz, to taki zimowy sport... dwie długie deski i plastikowe buty.

- Nie mam nart, Celeste, przecież wiesz.

- Narty można wypożyczyć, a Jenn ma dla ciebie buty. Tylko nie zaczynaj znowu o karnecie na wyciąg. Ja stawiam. I nie chcę słyszeć słowa protestu. - Celeste zniżyła głos. - Wiesz, że nie wytrzymam sama z Bonnie i Jenn.

Propozycja była bardzo kusząca. Pierwszy śnieg w górach. Narty, przyja­ciółki, zabawa. Mężczyźni.

Ellie spojrzała na Celeste i zagryzła wargi.

- No, zgódź się. Jedź z nami.

Tak łatwo byłoby ulec. Często czuła się przy przyjaciółce jak uboga krewna, i mogłaby się jej odwdzięczyć przynajmniej w taki sposób. Od pierwszego roku na uniwersytecie Ellie w ramach rozliczeń wykonywała większość domowych obowiązków i przepisywała prace Celeste. Teraz obie studiowały prawo i dzie­liły dom na Marine Street z dwoma innymi studentkami prawa, Jennifer Cohen i Bonnie Brooks. Ellie wzięła wprawdzie roczny urlop i pracowała w biu­rze prokuratora, gdzie zarabiała całkiem nieźle, ale ciągle brakowało jej pieniędzy na dodatkowe wydatki. Czynsz był wysoki, a poza tym spłacała po­życzkę, którą musiała zaciągnąć na studia, chociaż otrzymała pełne stypen­dium.

Celeste nigdy nie brakowało pieniędzy. Ojciec, jeden z geniuszy Krzemo­wej Doliny, co miesiąc przysyłał jej czek na pokaźną sumę, bez względu na to, czy tego potrzebowała, czy nie. Na urodziny dostała range rovera, a nadcho­dzące święta Bożego Narodzenia miała spędzić z rodziną na prywatnym jach­cie.

Ellie westchnęła i spojrzała na przyjaciółkę. Celeste była szczupła, miała wielkie ciemne oczy i ciemnorude włosy do ramion. Ubierała się głównie na czarno. W ubiegłym roku była popielatą blondynką i nosiła kowbojki. Mawia­ła, że szuka własnego stylu.

- Naprawdę nie mogę. Nie w ten weekend. - Ellie spojrzała na nią przepra­szająco.

- Chodzi o pieniądze.

- Nie, naprawdę.

- Nie wierzę, że zostawisz mnie na pastwę Jenn, która będzie uganiać się za każdym, kto nosi spodnie, i wiecznie niezadowolonej Bonnie. Och, proszę.

Ale Ellie nie mogła ulec. Spojrzała na teczką stojącą na składanym biurku - dziewczyny pojadana narty, więc będzie miała całe dwa dni na przestudiowa­nie akt. Nikt nie będzie jej przeszkadzał. Nie mogła przepuścić takiej okazji.

Miała ochotę wyznać Celeste prawdę. Zrzucić z piersi ciężar, który nosiła od lat.

Ale jak mogłaby powiedzieć komukolwiek, nawet najbliższej przyjaciółce, że kiedy miała dwanaście lat, jej ojciec został aresztowany za gwałt na szesna­stolatce? Wiesz, tak naprawdę nie jestem Ellie Kramer, jestem Ellie Crandall. Pamiętasz Johna Crandalla? To ten, który został skazany za gwałt na Stephanie Morris. To był właśnie mój tata. Mój ojciec, którego kochałam i nadal ko­cham.

Jak mogłaby wyznać coś takiego?

 

W niedzielę niebo jaśniało czystym błękitem, ale było tak zimno, że resztka wody w szklance stojącej w pokoju Ellie na strychu prawie zamarzła. Szczę­kając zębami, narzuciła sweter na piżamę i zeszła do holu, gdzie termometr wskazywał zaledwie dwanaście stopni.

Rury.

- Och, nie - jęknęła i ruszyła do kuchni, modląc się w duchu, by nie musia­ła płacić rachunku za usługi hydrauliczne. Tylko tego jej teraz brakowało.

Dom, oddalony zaledwie cztery przecznice od kampusu, był stary i drewnia­ny. Miał pomalowane na żółto ściany, białe okiennice i niewielki ganek. Ogródki od frontu i na tyłach były maleńkie jak znaczki pocztowe, ale przy drzwiach rosły dwa krzewy bzu, a po obu stronach domu krzaki jałowca, który pięknie pachniał.

Ellie zajmowała pokój na strychu, przerobiony przez poprzednich lokatorów na sporą sypialnię. Dwa lata temu pomalowała ściany na delikatny łososiowy kolor i sama odświeżyła podłogę z sosnowych desek. Na Boże Narodzenie w zeszłym roku Celeste podarowała jej prawdziwy wełniany dywan Nawahów. Ellie była nim zachwycona. Na mosiężnym łóżku leżała piękna narzuta w kolorze perło­wym, jeden z jej najlepszych nabytków w sklepie z używanymi rzeczami.

- Kosztuje dwadzieścia pięć dolarów - powiedziała ekspedientka ze sklepu.

- Ale ja mam tylko osiem - odparła Ellie.

W końcu dostała narzutę za osiem dolarów, bo tym razem, jak nigdy, mówi­ła prawdę.

Temperatura w holu osiągnęła wreszcie osiemnaście stopni. Jednak na stry­chu prawo fizyki, zgodnie z którym ciepłe powietrze unosi się do góry, działało tylko w miesiącach letnich. Zimą rzadko było tam więcej niż szesnaście stopni.

Na szczęście Ellie miała najlepszą kolekcję używanych swetrów w Boulder.

Włożyła dżinsy i gruby wełniany pulower i zeszła do salonu. Na stoliku, obok należącej do Jenn lampy z lawy wulkanicznej - najbrzydszej rzeczy, jaką kiedykolwiek widziała - rozłożyła akta wyniesione z archiwum.

Poprzedniego dnia przeczytała wszystkie dokumenty dwa razy, a dziś miała zamiar przeanalizować je ponownie i zrobić notatki. Podejrzewała policjan­tów, którzy pierwsi pojawili się na miejscu zbrodni, ale musiała przyznać, że wykonali znakomitą robotę.

Jej wykładowcy na wydziale prawa często powtarzali, że policjanci na ogół sami „psują” miejsce zbrodni, bo są mało kompetentni lub nieuważni. W re­zultacie pomijają w swoich raportach różne ważne szczegóły, dając tym sa­mym pole do popisu adwokatom, którzy na sali sądowej bezlitośnie wykorzystują jakiekolwiek luki czy nieprawidłowości.

W przypadku znalezienia Stephanie Morris było zupełnie inaczej. Raporty Michaela Callasa i Finna Rasmussena zostały dołączone do akt. Obaj zdawali się ściśle trzymać wszelkich zasad. Żaden z nich niczego nie dotykał. Każdy swój krok i wszystko, co zobaczyli, starannie opisali. Czas wejścia do domu. Miejsce, w którym stał samochód Morrisów. Zanotowali nawet, w co byli ubrani rodzice Stephanie i jaki program pokazywała akurat telewizja.

To Michael Callas pierwszy zszedł do piwnicy i znalazł Stephanie. Zostawił rozhisteryzowaną panią Morris ze swoim partnerem Finnem w salonie i zszedł ponownie na dół z panem Morrisem, aby dokonać identyfikacji ofiary.

Potem opisał jego reakcję.

Pan Morris był zrozpaczony. Tulił córkę do siebie, kiedy czekali na karetkę. I rozpoznał niebiesko-zieloną bandanę zawiązaną na szyi Stephanie.

- „Pan Morris dotknął bandany - przeczytała Ellie na głos - i powiedział: »Dobry Boże, to chyba Johna. Robił u nas kuchnię. Tak, to bandana Johna Crandalla«. Była dwudziesta trzecia czterdzieści trzy. Karetka przyjechała mniej więcej dwie minuty później. Ofierze podano tlen, a następnie przewie­ziono do szpitala. Do karetki wsiadła także matka ofiary, ojciec pojechał za nimi własnym samochodem. Około północy funkcjonariusz Rasmussen i ja zabezpieczyliśmy dom dla badań policyjnego laboratorium”.

Ellie opuściła rękę i kartka wysunęła się z jej dłoni. Ani Callas, ani Rasmus­sen zapewne sobie tego wówczas nie uświadamiali, ale sprawa była już właś­ciwie rozwiązana.

Pozostał tylko jeden problem. Ellie wiedziała, że jej ojciec był niewinny.

A to znaczyło, że ktoś go wrobił.

Przeczytała akta ponownie, i jeszcze raz, aż w końcu rozbolała ją głowa. Zdjęła okulary i potarła palcami skronie. Materiał dowodowy, miejsce zbrod­ni - wszystko było zbyt idealne. Historia prokuratury hrabstwa nie znała szyb­szej decyzji o aresztowaniu i łatwiej osiągniętego wyroku skazującego. June i Earl Morris, dobrze sytuowani ludzie, którzy sprowadzili się do Boulder nie­dawno, w czasie, kiedy wydarzyła się tragedia, byli na przyjęciu sylwestro­wym u sąsiadów z tej samej ulicy - doskonałe alibi. Stephanie została w domu zamkniętym na cztery spusty i zabezpieczonym włączonym systemem alar­mowym. Około dwudziestej drugiej trzydzieści June zadzwoniła do córki, by sprawdzić, czy wszystko w porządku. W końcu mieszkali tam od niedawna.

Nie było żadnych śladów włamania i wszystko wskazywało na to, że Ste­phanie wyłączyła alarm i otworzyła gwałcicielowi drzwi. Nie zaczęła nawet chodzić do szkoły w Boulder, nie znała więc w mieście nikogo poza mężczy­zną, który przeprowadzał remont kuchni, Johnem Crandallem.

I to jego bandanę miała zaciśniętą na szyi.

Ellie usiadła na kanapie, zdjęła okulary i znowu przytknęła palce do skroni. Komu jeszcze mogła zaufać Stephanie? Sąsiadowi, którego przypadkiem po­znała? Ale wszyscy sąsiedzi byli na przyjęciu - i wszyscy zostali dokładnie sprawdzeni przez policję. Komu więc innemu mogła zaufać - instynktownie i bez żadnych wątpliwości? Komuś w mundurze. Komuś wyglądającemu jak policjant. Albo, być może, prawdziwemu policjantowi.

Ponownie przeczytała kilka dokumentów w nadziei, że zauważy coś nowe­go, coś, co przeoczył wymiar sprawiedliwości. Co jej umknęło? Co umknęło wszystkim innym?

Wciąż wracała myślami do Callasa i Rasmussena, do roli, jaką odegrali tam­tej nocy przed wielu laty. Po tej sprawie ich kariera zawodowa nabrała tempa. Obaj otrzymali awans za udział w tej sprawie. Ale przecież nie wrobiliby jej ojca dla awansu.

Ellie położyła okulary na stercie akt, wstała, przeciągnęła się i poszła do kuch­ni zrobić sobie kanapkę. Wciąż zastanawiała się nad pytaniem, które zadawała sobie od lat. Kto wrobił jej ojca? Jej myśli wracały uporczywie do obu policjantów. Wiedziała, że ich przełożony miał w tym czasie problemy, bo schrzanił sprawę głośnego morderstwa. Czy Callas i Rasmussen wrobili Johna Crandalla, żeby ich szef mógł się pochwalić jakimś sukcesem? Nie, ten scenariusz wydawał się równie absurdalny, jak wszystkie inne, które przychodziły jej do głowy.

Czego więc nie dostrzega? Czego?

O czwartej po południu pozbierała dokumenty i wsadziła z powrotem do teczki. Tej współlokatorki wkrótce wrócą do domu, chyba że spotkały jakichś interesują­cych mężczyzn. W takim wypadku zobaczy je dopiero późnym wieczorem.

Zaniosła teczkę na strych i pomyślała o weekendzie, który ją ominął. A potem o swojej matce, która niedawno straciła pracę w kopalni w Leadville.

Teraz pracowała w małym supermarkecie i niedziele miała wolne, więc pewnie będzie w domu. Ellie wybrała numer.

- Co słychać w prokuraturze? - zapytała Janice. - Pewnie zapracowujesz się tam na śmierć?

- Prawie - odparła Ellie.

- Przyjedziesz do domu na Święto Dziękczynienia?

- Nie wiem. Zbliża się ważny proces i prokurator zlecił mi kilka wstępnych prac.

- No cóż, szkoda. Miałam nadzieję, że...

- Mogę przyjechać na dzień czy dwa w któryś weekend.

- Byłoby wspaniale.

- Mamo... - zaczęła Ellie i urwała.

- Co?

- Udało mi się... udało mi się dotrzeć do policyjnych akt ze sprawy Ste­phanie Morris.

Po drugiej stronie zapanowała cisza. Potem Ellie usłyszała:

- Wiesz, kotku, wolałabym, żebyś się tym nie zajmowała. Przecież minęło tyle czasu. Co dobrego może z tego wyniknąć?

- Sprawiedliwość, mamo - odparła. - Spędziłam ostatnie sześć lat, studiu­jąc prawo i myśląc o tacie. O niczym innym właściwie nie myślę. Muszę udo­wodnić, że był niewinny.

- Czy to dlatego wybrałaś uniwersytet w Boulder? Czy tak naprawdę o to ci chodziło? Zawsze myślałam... chciałam wierzyć, że pragnęłaś po prostu wró­cić do domu. Och, Ellie.

- Posłuchaj, mamo. Sama nie wiem, czy zdecydowałam się studiować pra­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin