Barański Marek - Bunt janczarów.rtf

(564 KB) Pobierz
MAREK BARAŃSKI

 

 

 

 

MAREK BARAŃSKI

 

 

 

 

BUNT JANCZARÓW

KULISY TAJNYCH SŁUŻB TRZECIEJ RZECZPOSPOLITEJ

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

PPUH „ALMAR” WARSZAWA 2001

 

 

OD AUTORA

 

 

Są zlepkiem różnych ludzi. Niby byli dobierani starannie - na ogół spośród studentów ostatnich lat studiów. Jakich kierunków? - wszystkich. Oficerowie byłej Służby Bezpieczeń-stwa byli inżynierami, historykami, prawnikami, ekonomistami, matematykami, fizykami, dyplomatami, polonistami. Znam nawet dwóch aktorów.

Ale byli wśród nich również faceci po tzw. „akademiach pierwszomajowych”. Mimo zmieniających się warunków i wymagań nie pozbywano się ich przed wybiciem emerytalnego zegara. Spokojnie dosługiwali swych dni, bo każdy miał wiedzieć, że Służba pochopnie nie pozbywa się ludzi. Choćby nawet trochę odstawali od czasu.

Elitę zawsze stanowili oficerowie wywiadu. Tam duży wpływ na karierę, oprócz studiów i znajomości języków, miało pochodzenie. Dobre, partyjne korzenie, to było cenne wiano. Czasem decydujące. Stąd częste przypadki dziedziczenia zawodu przez syna po ojcu.

Wywiad sięgał również po ludzi w swoich środowiskach znanych i lubianych, a także po tych, którzy osiągnęli jakiś niezaprzeczalny sukces w swojej dziedzinie. W ten sposób w jego kręgu znaleźli się na przykład słynni przed laty rajdowcy samochodowi, mistrz szabli -Jerzy Pawłowski, a nawet popularny w warszawskich dyskotekach discjockey, obiecujący student i stypendysta Andrzej Olechowski.

Wszyscy bez wyjątku poświęcali swe talenty w służbie dla Polski, choć wielu nie chce dziś o tym pamiętać. Poprzebierali się w stroje Wallenrodów i przekonują, że nienawistny ustrój rozsadzali od środka. To dość żałosne, jeśli zważyć, że dotyczy arystokracji d. MSW.

W 1989 roku Służba Bezpieczeństwa liczyła 24 tysiące ludzi. Weryfikacji poddało się 14 tysięcy - ponad połowa „janczarów PRL” uznała, że więc nic się takiego w tym 1984 roku nie stało, że mogą służyć dalej. Dziesięć tysięcy spośród nich zostało zweryfikowanych pozy-tywnie.

Nieszczęście chciało, iż ludzie „Solidarności”, którzy przyszli do polityki po roku 1989 i objęli władzę nad państwem, też byli dziećmi PRL. Wałęsa, całe jego otoczenie, cała ta „klasa polityczna”, wykazywała duże skłonności do rządzenia starym państwem w nowych dekoracjach. Z ich tęsknot wyrosła na nowo potęga służb specjalnych. Choć były one wstrzą-sane kolejnymi czystkami, to jednak właśnie oficerowie dawnej SB opanowali wyobraźnię nowych szefów. Umieją to robić, szkolono ich w tym długo i z sukcesami. Potrafią być „ujmujący”, „szczerzy”, „bezinteresowni”, „oddani”, „skruszeni”, „wierni”... Ich ofiary nie miały bladego pojęcia, że oficer przechodzący z kimś na „ty” nigdy nie skraca dystansu tylko z tego powodu, że rzeczywiście kogoś polubił. On realizuje konkretny punkt instrukcji opera-cyjnej, na wypadek pozyskiwania agenta: jak najszybciej zdobyć sympatię, zaprzyjaźnić się, związać ze sobą. Oni nie zawierają zwykłych znajomości, jak ludzie. Dla nich każda znajo-mość oznacza „kontakt operacyjny”.

Naprzeciwko zawodowców stanęli więc czystej wody amatorzy - zadymiarze z takich firm jak „Wolność i Pokój”, „Niezależne Zrzeszenie Studentów”, „Młoda Polska”, „KPN” - ufni w siłę swej niezależności. ... Zdarzyło mi się rozmawiać kiedyś z byłym oficerem SB, zajmującym się w przeszłości pewną, nielegalną wówczas, organizacją. Systematycznie spo-tykał się z jednym z jej liderów, który zresztą, po zwycięstwie „Solidarności”, pełnił nawet przez jakiś czas funkcję szefa w bardzo ważnej państwowej instytucji. Ów lider, a później prominent, jednoznaczny prawicowiec, katolik i antykomunista, przychodził na spotkania regularnie, snuł plany wydawania organu prasowego swojej organizacji, wspólnie obliczali niezbędne po temu fundusze. Od czasu do czasu przyjmował też upominki. Na przykład piękna skórzana torba reporterska (w tamtych latach istny rarytas), którą pysznił się w swoim mieście, była takim właśnie prezentem od SB.

Ci napaleńcy sami o sobie nie wiedzieli tyle, ile wiedzieli o nich ich nowi idole - dawni oficerowie Służby Bezpieczeństwa, teraz upozowani na patriotów-państwowców.

W rezultacie doszło do fatalnego mariażu starych, wyrachowanych cyników z nowym, pazernym na władzę, silnie motywowanym ideologicznie, narybkiem. Dzięki temu niektórzy ludzie dawnej Służby Bezpieczeństwa znów zyskali niezwykle silny wpływ na państwo.

Odbyłem setki rozmów z wieloma oficerami. Sympatycznymi i niemiłymi. Spotykałem takich, którzy pragnęli coś zmienić, ale też i takich, którzy chcieli się na kimś mścić, za coś odegrać, lub mnie wpędzić w kłopoty. Dzięki nim wszystkim mogłem nanizać wiadomości, które następnie publikowałem w tygodniku „NIE”, w cyklu „Co tam chłopie w UOP-ie”.

Nie ustrzegłem się wpadek - to się zdarza podczas zabawy z brzytwą. Najbardziej dla mnie nieprzyjemna była słynna afera z „lojalką” Kaczyńskiego.

Ale i ja też zalazłem im za skórę. Ostatnio atakują mnie przy pomocy oskarżeń o „ujawnienie tajemnicy państwowej”. Pisma zawiadamiające prokuratora o moich „przestęp-stwach” podpisuje szef UOP Zbigniew Nowek lub jego zastępca Szwedowski. Nowek leczy w ten sposób swoją do mnie nienawiść, za to, że opisałem kiedyś, jak spędzał nadmorskie wakacje na koszt wojska. Jakby nie mógł udźwignąć takiego wydatku samodzielnie.

Ciągła świadomość, że moje publikacje czytane są pod kątem możliwości wytoczenia mi procesu powoduje, że artykuły prasowe siłą rzeczy muszą być pozbawione wielu wątków, domysłów i smaków, o których często słyszę, ale których nie jestem w stanie procesowo zweryfikować.

Książka jednak, szczególnie coś, co nazywa się polityczną fikcją, rządzi się innymi prawami. Z owych domysłów i smaków, z delikatnych powiewów wiatru niosących ze sobą strzępy informacji o zdarzeniach dawno minionych - jak młodość żyjących tylko w mglistych wspomnieniach najbliższej rodziny - można wszak tworzyć rzeczywistość i postaci, których tak naprawdę nie było.

Czytając Bunt janczarów natkniesz się więc, Drogi Czytelniku, na fragmenty, które być może już skądś znasz, ale i na takie, które przeczytasz po raz pierwszy. Oprócz bowiem wątków wcześniej wykorzystanych i udokumentowanych na potrzeby tygodnika „NIE” są w tej książce opisy zdarzeń i zapisy rozmów, które choć powstały na podstawie relacji z pierwszych, drugich i trzecich rąk, są wytworem mojej wyobraźni. W rzeczywistości ich nie było, choć mogły się zdarzyć. Powtarzając słynne powiedzenie Andrzeja Milczanowskiego: „nie potwierdzam, nie zaprzeczam i proszę nie wyciągać z tego żadnych wniosków”, swoim przeszłym, teraźniejszym i przyszłym krytykom, którzy być może zakrzykną, że to co napisa-łem to nieprawda, z góry odpowiadam: nie potwierdzam, nie zaprzeczam i proszę nie wycią-gać z tego żadnych wniosków.

 

AUTOR

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

KOORDYNATOR

 

 

Był szczęśliwy. Jakby unosił się w powietrzu, jakby płynął. A przecież jeszcze kilka dni temu żył jak inni - pogodzony z własnym losem. Miał swoje „M” w bloku na Andromedy, pracę na uczelni, co mu więcej było potrzeba? Tak na dobre wciągnął go do polityki Marian. Namówił, żeby kandydował. Owszem - był w „Solidarności”, prowadził nawet jeden ze zja-zdów, ale żeby zaraz na posła? Nie miał takich ambicji, nie chciał robić politycznej kariery.

Przeczucie nie myliło go - próba z kandydowaniem okazała się kompletną klapą. Zebrał wszystkiego coś z 1500 głosów. Gdyby nie Maryś i nie lista krajowa, musiałby pożegnać się z myślami o Sejmie. Aż tu nagle taki numer! Nie tylko jest posłem, ale został desygnowany na premiera! To oznacza, to oznacza... nie mógł znaleźć słów, żeby opisać swoją radość. Tym bardziej, że limuzyna podskoczyła właśnie na warszawskich wykrotach i boleśnie uderzył głową w sufit. Przyszło mu na myśl to tylko, że jego Lucia jest panią premierową, a Agatka premierówną. I że chyba nie musi się już martwić o jej przyszłość.

„BMW”, którym w towarzystwie policyjnej eskorty go wieźli, wyraźnie zwolniło. Przez chwilę wydawało mu się, że to po tym podskoku postanowili bardziej uważać, ale okazało się, że przyczyna wolniejszej jazdy była inna - wjeżdżali na dziedziniec Pałacu Prezydenckiego. Ostatni raz, nerwowo, powtarzał w pamięci, co Marian kazał mu powiedzieć. Samochód pod-jechał pod drzwi wejściowe. Na progu czekał prezydencki minister - Ungier.

-              Witam pana premiera. Pan prezydent już czeka.

Poprowadził Buzka przez obszerną sień, na lewo, do drzwi prowadzących ku wielkim schodom wyłożonym czerwonym chodnikiem. Na lewo od nich jest przejście do skrzydła pałacu, w którym mieszczą się biura. Same schody zaś prowadzą do wielkiej Sali Balowej. Buzek pamiętał ją z telewizji, poznał po zwisających z sufitu kryształowych żyrandolach. Bystro pokojarzył, że właśnie tam obradował „okrągły stół”. Ungier poprowadził go jednak nie na wprost, do Sali Balowej, tylko na lewo, potem krótkim korytarzem w prawo, do obsze-rnego sekretariatu. Z jego okien rozpościerała się panorama Pragi. Na lewo były drzwi do gabinetu Ungiera, na prawo zaś, jakby trochę za plecami sekretarki, wielkie pod sufit drzwi do gabinetu prezydenta.

Otworzyły się i wyszedł Kwaśniewski. Szerokim gestem zaprosił premiera do środka. Jak to on - jedną ręką ściskał dłoń swego gościa, drugą podejmował go pod łokieć. Usiedli przy małym stoliku. Premier na wprost prezydenta. Za prezydentem, między wielkimi oknami z widokiem na Wisłę, stał duży telewizor, po prawej prezydenckie biurko. Wszędzie pełno było papierów przemieszanych z bibelotami z epoki. Uwagę zwracał pięknej roboty zegar ko-minkowy. Przez głowę przeleciała Buzkowi myśl, że ten telewizor pasuje tu jak goździk przy kożuchu.

Czekając aż kelnerka naleje herbaty do eleganckich porcelanowych filiżanek rozmawia-li trochę o tym, co za oknem, trochę o pogodzie.

-              Może również odrobinę soku? - zapytała kelnerka.

-              Dziękujemy pani - odpowiedzieli mimowolnym chórem.

Gdy drzwi za kelnerką się zamknęły, prezydent z uśmiechem zwrócił się do premiera.

-              Czy może ma pan już skład rządu, panie profesorze?

-              Całego oczywiście jeszcze nie, ale porosiłem o spotkanie ze względu na sprawę, która, bacząc na bezpieczeństwo państwa, czekać nie może. Chodzi o ministra-koordynatora do spraw służb specjalnych.

Prezydent nie potrafił ukryć zdumienia.

-              Spodziewałem się raczej, że w pierwszej kolejności porozmawiamy na przykład o obsadzie stanowiska szefa gospodarki, finansów. Wydaje mi się, że te decyzje są ważniejsze. Czas goni, budżet nic może czekać.

-              To prawda - Buzek próbował przerwać prezydentowi, ale...

-              Tymczasem - ciągnął niezrażony Kwaśniewski - jeśli chodzi o bezpieczeństwo pań-stwa, nie słyszałem, by uległo jakiemuś gwałtownemu pogorszeniu, by pojawiło się jakieś niespodziewane zagrożenie. Czy pan coś wie na ten temat?

Premier zorientował się, że prezydent z niego pokpiwa, ale się nie speszył. Pamiętał, co mówił Marian - „Nie daj się wyprowadzić z równowagi. Nie złap się na jego gładkie słówka. Gramy swoje”.

-              Mimo wszystko uważam, że obsadzenie stanowiska ministra-koordynatora jest równie ważne... Służby nie mogą pozostawać bez nadzoru, ktoś musi nad nimi panować. Tym bardziej te służby. - Buzek nieco teatralnie zaakcentował słówko „te” dając do zrozumienia, że do ludzi, których tam zastał nie ma za grosz zaufania.

-              Przejmujemy je po poprzednikach - podkreślił z naciskiem, dbając cały czas, aby w mowie i postawie być jednoznacznie stanowczym. Dla wzmocnienia tego efektu starał się trzymać w krześle prosto, a nawet nieco wyniośle. W dole krzyża piekło go od tego coraz bardziej, ale cierpiał mężnie i nie dawał po sobie poznać, że jest mu niewygodnie.

„Pamiętaj - mówił mu Maryś - on (czyli Kwaśniewski) ani przez moment nie może pomyśleć, że nie wiemy czego chcemy”.

Za oknem zachmurzyło się, ale po chwili wiatr od Wisły rozpędził chmury i wielkie pałacowe szyby znów błyszczały pięknym, lecz jednak jesiennym już błękitem.

-              No dobrze, nie spierajmy się. Kogo pan proponuje?

Nie wiadomo, czy prezydent uległ sugestii słów wymieszanych z odpowiednią modula-cją głosu i postawą premiera w krześle, czy po prostu zwyciężyła w nim zwykła ciekawość

-              Pana Konstantego Miodowicza - odparł Buzek z miną, jaką telewidzowie mieli go od teraz oglądać niemal codziennie: szczerą, poważną, absolutnie pewną swego, do każdej okazji taką samą.

Jednak czy chciał, czy nie, to mina, ta w połączeniu z drewnianymi oczami i odstający-mi uszami dawała efekt komiczny. Nie wzbudzała respektu, lecz wesołość. Ten premier nie-odmiennie przypominał studenta recytującego wykuty na blachą tekst, którego kompletnie nie rozumie. Prezydentowi jednak wcale nie było do śmiechu. Buzek kontynuował:

-              Jest to moim zdaniem kandydatura bardzo dobra...

(„Kandydatura bardzo dobra”, „plan bardzo dobry”, „reforma bardzo dobra” - wszystko za co się zabierał z góry było „bardzo dobre”. Ale podczas pierwszej rozmowy z tej cechy premiera Kwaśniewski nie zdawał sobie jeszcze sprawy. Choć bez wątpienia coś przeczuwał.)

-              Pan Miodowicz ma duże doświadczenie jeśli chodzi o specyfikę pracy w służbach specjalnych, a jednocześnie, co dla mojego obozu politycznego jest ważne, nie wywodzi się z szeregów dawnej SB. Jego przeszłości nie musimy się wstydzić - przeciwnie, za swoją działa-lność na rzecz demokratycznej Polski SB prześladowała go.

Do gabinetu prezydenta nie dochodziły żadne odgłosy. Nie słychać było ani telefonów zza drzwi, ani wiatru za oknami. Ciszę przerywało tylko miarowe tykanie zegara. Prezydent oparł się plecami o fotel, osunął nieco; sprawiał wrażenie, że myślami jest gdzieś daleko.

I rzeczywiście - przed oczami stanął mu Alfred Miodowicz, człowiek, który zakładał Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych, członek Biura Politycznego KC PZPR, ojciec Kostka. Podobno różnice polityczne nie pozwalały utrzymywać im ze sobą kontaktów. Mówiło się o rodzinnym dramacie spowodowanym polityką, o ponurym murze, który - jak Berlin zachodni od wschodniego - oddzielał ojca od syna. Ale prezydent wiedział, że to nieprawda. Mieszkał na tym samym osiedlu, co Alfred i czasami widywał tam jego dziecko. Mówiono mu również, że stary Miodowicz nie stroni od dobrego towarzystwa, zwła-szcza jeśli trafi się kompania kapkę trunkowa. Bywało, że wypił po kusztyczku w tym samym gronie, w którym biesiadował Józek. Jednak Alfredowi nigdy włos z głowy przez to nie spadł, choć, jak się zdaje, jego syn (tajnopolicyjny ważniak należący do ekipy, która Józka podglą-dała) nic mógł tego nie wiedzieć.

Aleksander spuścił głowę, jak zawsze, gdy miał kłopot.

Poplątane to wszystko, pomyślał.

Ale przecież nie na tyle, by w sprawie politycznych skłonności młodego Miodowicza mieć jakieś wątpliwości. Już samo wysunięcie jego kandydatury wróżyło prezydentowi spore kłopoty na przyszłość. Widać było, że Marian od początku chciał pozbawić go złudzeń, iż ich współżycie będzie spokojne. Mimo wszystko jednak nie spodziewał się, że jego przeciwnicy tak wyzywająco i tak szybko dążyć będą do zwarcia. Propozycja, by na stanowisku szefa służb specjalnych zaakceptował kogoś, kto aktywnie uczestniczył w największej prowokacji wymierzonej w lewicę, a więc i w niego, była ze strony AWS bezczelnością.

-              Nie ma mowy! Na pana Miodowicza zgody nic będzie.

Buzka zaskoczyła stanowczość, z jaką to zostało powiedziane.

-              Ale panie prezydencie... - zaczął, bo mimo wszystko chciał przedstawić przygotowane przez sztab argumenty.

Jednak prezydent nie był już wytwornym kustoszem zabytkowych wnętrz. Przerwał mu, nie dopuścił do słowa.

-              Ja oczywiście rozumiem i przyjmuję do wiadomości, że pan tworzy rząd i pan odpo-wiada za jego skład. Wiem i rozumiem, że w wyniku demokratycznego głosowania, to pań-skie ugrupowanie polityczne ma prawo do autonomicznych, suwerennych decyzji, a nie żadne inne. Nawet to rozumiem, że panowie nie mają zamiaru tego stanowiska oddać komuś apoli-tycznemu - choćby dla uwiarygodnienia własnych deklaracji dotyczących w ogóle apolity-czności tajnych służb. To wszystko rozumiem i mam zamiar respektować. Ale propozycję, by pan Miodowicz został ministrem odpowiedzialnym za pracę służb specjalnych poczytuję wręcz za prowokację. Oświadczam panu, że tej nominacji nie podpiszę. Jeśli od razu chcą panowie wojny z prezydentem, proszę bardzo. Publicznie wyjaśnię swoje motywy. Uważam jednak, że miast demonstracyjnie obnosić się z dzielącymi nas różnicami, winniśmy dawać dowody, iż mimo tych różnic strony mogą wspólnie pracować dla dobra kraju. Przynajmniej w najważniejszych obszarach, w tym związanych z bezpieczeństwem państwa.

-              Trudno. Skoro pan tak stawia sprawę, to trudno. - Buzek był wyraźnie zmieszany. - Pragnę tylko zapewnić, że o żadnej prowokacji nic może być mowy. To nie wchodzi w rachu-bę. Zaś co do meritum - pozwoli pan, panie prezydencie, że naradzę się z moim zapleczem politycznym.

Pożegnali się znacznie chłodniej niż się witali. Premier poprzedzany ochroniarzem wyruszył w drogę powrotną do swojej siedziby w Urzędzie Rady Ministrów. Prezydent zaś wezwał do siebie Ungiera.

-              Wejdź. Czekają nas cztery ciężkie lata.

Tego dnia minister nie wyszedł już z gabinetu prezydenta. Po godzinie sekretarka zameldowała przez interkom, że przyjechał minister Siwiec. Panowie poprosili o termos z kawą. Gdy skończyli niebo nad Wisłą z lekka różowiało.

 

* * *

 

Po wyjściu od prezydenta Buzek nie był z siebie zadowolony. Nie poszło mu tak, jak sobie zaplanowali. Spodziewał się raczej, że Kwaśniewski zrobi unik, będzie grał na zwłokę. Nie powie „tak”, ale też nie wypowie stanowczego „nie”, co dawałoby nadzieję na ostateczne „tak”. Tymczasem wariant z Miodowiczem wyraźnie go usztywnił. Premier zrozumiał, że ten pomysł nie przejdzie. Nie popadał jednak w rezygnację. Wierzył, że Marian ma w zanadrzu jakąś inną, równie dobrą kandydaturę.

Naprawdę martwiło go co innego - czekająca go teraz nieprzyjemna rozmowa z Balce-rowiczem. Myślał, że jeśli chodzi o dogadywanie się z Unią, co do podziału ministerialnych tek, ma to już za sobą. Zostało tylko podzielić się wojewodami i wice wojewodami.

Prawdę powiedziawszy, jeszcze parę dni temu, gdy był „zwykłym” docentem z Gliwic, zupełnie inaczej postrzegał Unię niż obecnie, po tych kilku dniach negocjacji. Myślał tak jak cała inteligencja: Unia to wartości moralne, szacunek dla tradycji, uczciwość na co dzień, gotowość obrony zasad bez baczenia na doraźne interesy. Tymczasem znalazł Unię jako partię ludzi, którzy jeśli już jakimś zasadom hołdują, to kupieckim: co, za co i po ile. Kiedyś nie wierzył, gdy Marian zapewniał go, iż Unia zawiera raczej umowy handlowe niż traktaty polityczne. Ale już uwierzył. Ku własnemu zaskoczeniu jedynym uczuc...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin