Chmielewska_Joanna_-_Wielki_diament_t.2_(SCAN-dal_893).pdf

(1013 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl
Joanna Chmielewska
Wielki Diament
t. II
79855780.002.png
Wszystko zaczęło się akurat w chwili, kiedy moja siostra zakochała się
idiotycznie w homeopacie-fanatyku, w dodatku sama ją z tym fanatykiem
poznałam, nie przewidziawszy skutków, szlag ciężki by to trafił. Diabli wiedzą
zresztą, może on był po prostu przyrodnikiem. Z powołania. Ratunku.
Znacznie później dopiero okazało się, że nie ma tego złego, co by na dobre
nie wyszło, chociaż za to dobre też bym głowy nie dała...
Byłyśmy bliźniaczkami jednojajowymi i podobno własna matka nie mogła
nas rozróżnić. Dopóki żyła, a nie trwało to długo. Przy wstrząsającym podobień-
stwie zewnętrznym, całą resztę miałyśmy już w kratkę, rozbiegały nam się trochę
upodobania, charaktery, zdolności i predyspozycje. Nienawidziłyśmy się
śmiertelnie przez całe lata, co nie przeszkadzało nam w dostrzeganiu płynących z
podobieństwa korzyści.
Nienawiść wylęgła się w momencie, kiedy w wieku lat czterech razem
spojrzałyśmy w lustro. Oczywiście ubierane byłyśmy jednakowo, co nie miało
żadnego sensu, bo przy identyczności wyglądu należało nas zróżnicować bodaj
strojem, ale widocznie nacisk tradycji był silniejszy niż zdrowy rozsądek.
Spojrzałyśmy i dokonałyśmy odkrycia.
- To ja! - powiedziała Krystyna z naciskiem, pełnym oburzenia. - Dlaczego
wyglądasz tak jak ja?
- A to ja! - odparłam, pokazując którąś z nas palcem. - To ty wyglądasz jak
ja! Nie chcę!
- Nie chcę! - zawtórowała mi energicznie.
- Przestań wyglądać!
- To ty przestań! Ja jestem jedna! A ty druga!
- Ty jesteś druga, a ja jedna! Zrób się inna!
- Sama się zrób!
Od słowa do słowa, oderwano nas od siebie, zanim zdążyłyśmy pozbawić się
wzajemnie włosów na głowach. Ona ugryzła mnie w ucho, a ja jej podrapałam nos.
79855780.003.png
Dławiąc się urazą, rzucałyśmy na siebie wściekłe i dzikie spojrzenia i nie
chciałyśmy ze sobą rozmawiać aż do chwili pójścia do szkoły. Nawet tragiczna
śmierć i pogrzeb rodziców nie miały wpływu na naszą nienawiść.
Szkoła nas w pewnym sensie pogodziła. Ja byłam od stóp do głów
humanistką, a ona miała talent matematyczny oraz namiętność do fizyki i chemii.
Odrabiała za mnie zadania z matematyki i odpowiadała na fizyce, ja zaś pisałam jej
wypracowania z polskiego i referaty z historii. Nikt nigdy w szkole nie wiedział,
która z nas jest która, ponieważ przytomnie na odpowiednich lekcjach
zamieniałyśmy się miejscami i jedyne rozumne słowa na ten temat padły z ust
wychowawczyni.
- Możecie robić, co chcecie - rzekła do nas. - Uczyć się wyłącznie tych
przedmiotów, które się wam podobają i odpowiadać za siebie wzajemnie. Ale
przypominam wam, że na maturze egzamin będziecie zdawały pojedynczo, to po
pierwsze, a po drugie, żywię nadzieję, że obie macie dość rozumu, żeby tych
nieprzyjemnych rzeczy nauczyć się bodaj minimalnie. Przed wami życie i nie
wiadomo, jakie komplikacje mogą się wam przytrafić. Weźcie to pod uwagę i
róbcie, jak uważacie. Obie jesteście inteligentne.
Odwołanie się do naszego rozumu spodobało się nam jednakowo,
aczkolwiek w odniesieniu do inteligencji każda z nas zapragnęła odróżnić się od tej
drugiej choćby tępotą. Pragnienie było nikłe i w rezultacie ja znałam tabliczkę
mnożenia, a ona pamiętała datę bitwy pod Grunwaldem i umiała pisać or-
tograficznie.
Jedyny wspólny nam talent to były zdolności językowe, podobno
odziedziczone po mieszanych przodkach. Tu wyjątkowo nie stosowałyśmy żadnej
wymiany, przeciwnie, raczej rywalizację, nasza rodzina miała nieco oleju w głowie
i widząc zapał, stworzyła nam możliwości. Dzięki temu jednakowo znałyśmy
francuski, angielski i niemiecki i dopiero dalej nas rozdzieliło. Ja się uparłam przy
włoskim, a ona przy hiszpańskim, potem ona uczepiła się szwedzkiego, a ja greki.
Poliglotki, można powiedzieć.
79855780.004.png
Z biegiem lat nasza wzajemna nienawiść nieco przyschła i w chwili
zdawania matury byłyśmy już zaprzyjaźnione, przy czym w wykorzystywaniu
podobieństwa miałyśmy wprawę olbrzymią. Pierwotnej bezproduktywnej uciesze
dałyśmy spokój, przedkładając nad nią korzyści praktyczne.
Od śmierci rodziców, która nastąpiła tuż przed ukończeniem przez nas
piątego roku życia, wychowywali nas dziadkowie oraz liczni wujowie i ciotki.
Warunki miałyśmy znakomite, wielka willa w ogrodzie na skraju miasta,
wielkopłytowy Ursynów nas nie sięgnął i żaden wysokościowiec nie zaglądał nam
w zęby, a za to miałyśmy świeże powietrze i wodę z własnego ujęcia. W dziesięciu
pokojach willi doskonale mieściły się trzy rodziny, babka z dziadkiem, wuj z ciotką
i jednym dzieckiem, Jureczkiem, młodszym od nas o sześć lat, my obie i Andzia z
wnuczką. Andzia dobiegała osiemdziesiątki, czego nikt by po niej nie poznał,
trzymała się fenomenalnie i była tak zwaną starą sługą rodziny z czasów jeszcze
przedwojennych. Opiekowała się naszą babką w jej okupacyjnym dzieciństwie,
wnuczkę zaś sprowadziła z zaprzyjaźnionej wsi, jako swoją następczynię.
- Nie zostanie panna Ludwika bez nijakiej pomocy - rzekła kiedyś
stanowczo. - Ja przysięgę składałam. Kazia po mnie nastanie, ona tyż ma nie-
ślubne, niech odchowa, a żyć z jakim, jakby co, może na wiarę. Niech sobie ma
dochodzącego.
Interesowało nas nawet przez jakiś czas, czy Kazia ma dochodzącego, ale
stało się to nieistotne, to znaczy owszem, bardzo ważne, bo dochodzący Kazi oka-
zał się tak zwaną złotą rączką i załatwiał nam wszystkie naprawy, od czyszczenia
rynny poczynając, a na telewizji kablowej i przenośnych telefonach kończąc. Przy
telefonach zresztą pilnowała go Krystyna, doskonale zorientowana w temacie,
patrzyła mu na ręce i robiła uwagi, podobno z sensem. Dochodzący Kazi oceniał ją
wysoko. Dochodzenie do Kazi w obliczu tych wszystkich usług nie miało żadnego
znaczenia.
Po maturze odrobinę rozdzieliło nas życie. Krystyna zajęła się elektroniką, a
ja historią sztuki. Rychło po studiach stałam się prawie ekspertem w dziedzinie
79855780.005.png
starej biżuterii i meblarstwa, ona zaś wdała się w jakieś dyrdymały komputerowe.
Też ją ceniono wysoko.
Byłyśmy bardzo ładne. Może nawet piękne. Nie ośmieliłabym się uważać
siebie za piękną, gdyby nie Krystyna. Patrzyłam na nią i wyraźnie widziałam, że
jest piękna, a w końcu wyglądałam identycznie, zatem również musiałam być
piękna. Kształt głowy, twarz, oczy, rany boskie, jakie ona miała oczy...! A prawda,
ja też... Tęczówki zmiennego koloru od jasnozielonego do prawie czarnego, gęste,
długie, czarne rzęsy, jak sztuczne, śliczny nos, śliczne usta, piękną figurę i piękne
długie nogi. Miała wdzięk, nie odróżniano jej ode mnie, zatem ja chyba też...?
Bardziej wierzyłam we własną urodę patrząc na nią niż widząc siebie w lustrze.
Rychło przyznała mi się, że ma podobne doznania. Innymi słowy stanowiłyśmy dla
siebie wzajemnie wielką pociechę i to nas pogodziło ostatecznie.
Opinia chłopaków nie miała w tej kwestii żadnego znaczenia, bo im
podobały się także rozmaite mazepy. Mogli lecieć na nas, choćbyśmy były obrzyd-
liwe, tak jak lecieli na te różne inne. Własny pogląd był ważniejszy.
Obie wyszłyśmy za mąż bardzo wcześnie. Jeszcze na pierwszym roku
studiów, i obie dokonałyśmy kretyńskiego wyboru. Żaden z naszych mężów nie był
pewien, z którą z nas ma do czynienia, ale same pilnowałyśmy uczciwie własnej
tożsamości, ja nie sypiałam z jej mężem, a ona z moim, zresztą oni nam się nie
podobali. To znaczy jej mąż mnie, a mój mąż jej. Rozwiodłyśmy się bardzo szybko
i równocześnie, nawet o tym nie wiedząc, tu już chyba zadziałał przypadek. Jej
mąż okazał się znerwicowanym impotentem, a mój podstępnym narkomanem, obaj
mało przydatni do życia i nie dało się tego wytrzymać.
Już od ślubów mieszkałyśmy oddzielnie, bo babcia za resztki rodzinnej
fortuny kupiła nam dwupokojowe mieszkania, na wszelki wypadek w pobliżu, na
Ursynowie. W prezencie ślubnym. Mieszkania nam zostały, żaden z tych
niewydarzonych głupków nie zdołał nam ich wyrwać, bo nawet porządne
hochsztaplerstwo nie leżało w ich mocy. Gdyby leżało, w obliczu prezentowanego
przez nich niedołęstwa, może uznałybyśmy je za jakąś zaletę.
79855780.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin