Gemmell David - Saga Drenajów 06 - Druss Legenda - Pierwsze kroniki.doc

(1629 KB) Pobierz

David A. Gemmel

 

Druss Legenda

 

Pierwsze kroniki

 

Przełożył Zbigniew A. Królicki

Powieść tę dedykuję z miłością i oddaniem pamięci Micka Jeffreya, spokojnego, bezgranicznie cierpliwego i uprzejmego chrześcijanina. Znajomość z Nim była prawdziwym błogosławieństwem. Dobranoc i niech Cię Bóg błogosławi, Mick!

 

PODZIĘKOWANIA

 

Dziękuję mojemu wydawcy, Johnowi Jarroldowi, redaktorce Jean Maund oraz pierwszym czytelnikom, którymi byli Val Gemmell, Stella Graham, Edith Graham, Tom Taylor oraz Vikki Lee France. Dziękuję również Stanowi Nicholsowi oraz Chrisowi Bakerowi, którzy obdarzyli Drussa Legendę nowym życiem.

 

 

Księga pierwsza

 

NARODZINY LEGENDY

 

Prolog

 

Zasłonięty przez poszycie, klęczał przy śladach, badawczo spoglądając ciemnymi oczami na głazy i rosnące za nimi drzewa. Ubrany w ozdobioną frędzlami bluzę z koźlej skóry, brązowe skórzane getry i buty, wysoki mężczyzna był prawie niewidoczny, gdy tak klęczał w zaroślach.

Słońce stało wysoko na bezchmurnym letnim niebie, a ślady pozostawiono przeszło trzy godziny wcześniej. Odciski kopyt były poprzecinane ścieżkami owadów, lecz wciąż miały ostre krawędzie.

Czterdziestu jeźdźców, objuczonych łupem...

Shadak przemknął przez zarośla do swojego spętanego konia. Pogłaskał długą szyję zwierzęcia i wyjął z sakwy przy siodle pas z mieczami. Zapiął go na biodrach i wyciągnął dwa krótkie miecze, obosieczne, z najlepszej vagryjskiej stali. Zastanawiał się przez chwilę, a potem schował ostrza do pochew i sięgnął po łuk oraz przytroczony do łęku siodła kołczan. Łuk był z vagryjskiego rogu, myśliwska broń, z której można było wypuścić zabójczą dwustopową strzałę na odległość sześćdziesięciu kroków. W kołczanie ze skóry łani znajdowało się dwadzieścia strzał, które sam zrobił: lotki z gęsich piór, barwionych na czerwono i żółto, groty z zaostrzonego żelaza, bez haczyków, żeby łatwo można je było wyjąć z ciał zabitych. Szybko napiął łuk i nałożył strzałę na cięciwę. Potem zarzucił kołczan na ramię i ostrożnie wrócił do śladów.

Czy zostawili tylną straż? Mało prawdopodobne, gdyż w promieniu stu mil nie było drenańskich żołnierzy.

Shadak jednak był ostrożnym człowiekiem. I znał Collana. Z narastającym niepokojem wyobraził sobie jego uśmiechniętą twarz i okrutne, kpiące oczy. „Spokojnie” – powiedział sobie, ale przychodziło mu to z trudem, strasznym trudem. W gniewie ludzie popełniają błędy, napominał się w duchu. Myśliwy musi być zimny jak stal.

Cicho ruszył naprzód. Po lewej, mniej więcej dwadzieścia kroków przed nim wystawał z ziemi gigantyczny głaz, a po prawej znajdowała się grupka mniejszych, nie wyższych niż metr. Shadak zaczerpnął tchu i wyszedł z zarośli.

Zza wielkiego głazu wyskoczył jakiś człowiek i wypuścił strzałę. Shadak przyklęknął i pocisk ze świstem przeszył powietrze nad jego głową. Łucznik próbował uskoczyć za zasłonę głazu, lecz zanim zdążył się skryć, Shadak posłał strzałę, która przeszyła mu gardło i wyszła przez kark.

Wybiegł drugi napastnik, tym razem z prawej strony Shadaka. Nie mając czasu, by wyciągnąć z kołczana następną strzałę, Shadak z całej siły chlasnął łukiem w twarz mężczyzny. Gdy przeciwnik się potknął, Shadak odrzucił łuk i wyrwał z pochew dwa krótkie miecze, po czym jednym zamaszystym ruchem przeciął szyję leżącego. Dwóch innych napastników wybiegło zza głazów, a on skoczył im na spotkanie. Obaj mężczyźni mieli żelazne napierśniki, a szyje i głowy osłonięte kolczugami. W rękach trzymali szable.

– Będziesz długo zdychał, draniu! – zawył pierwszy, rosły i barczysty wojownik. Nagle zmrużył oczy, rozpoznając stojącego przed nim szermierza. Natychmiast stracił chęć do walki i ogarnął go strach, ale był już zbyt blisko Shadaka i nie mógł się wycofać. Spróbował niezdarnego pchnięcia, lecz Shadak z łatwością sparował cios, jednocześnie wbijając mu w usta drugi miecz, aż ostrze wyszło przez kark. Gdy szermierz padł, jego kompan zaczął się cofać.

– Nie wiedzieliśmy, że to ty, przysięgam! – powiedział drżącym głosem.

– Teraz już wiecie – rzekł spokojnie Shadak.

Tamten bez słowa odwrócił się i wbiegł między drzewa, a Shadak wepchnął miecze do pochew i podniósł łuk. Nałożył strzałę, napiął drzewce i zwolnił cięciwę. Pocisk śmignął w powietrzu i wbił się w udo uciekającego. Trafiony wrzasnął i upadł. Kiedy Shadak dobiegł do leżącego, ten przetoczył się na plecy, wypuszczając z ręki miecz.

– Litości, nie zabijaj mnie! – błagał.

– Ty nie znałeś litości w Corialis – odparł Shadak. – Jeśli jednak powiesz mi, dokąd zmierza Collan, daruję ci życie.

W oddali zawył wilk, przeciągle i ponuro. Odpowiedział mu następny, i jeszcze jeden.

– Niedaleko jest wioska... dwadzieścia mil na południowy wschód – mówił mężczyzna, nie odrywając oczu od dłoni Shadaka, spoczywającej na rękojeści krótkiego miecza. – Zrobiliśmy rozpoznanie. Mnóstwo młodych kobiet. Collan i Harib Ka planują napaść na wioskę i wziąć niewolników, a potem zabrać ich do Mashrapuru.

Shadak skinął głową.

– Wierzę ci – powiedział w końcu.

– Darujesz mi życie, tak? Obiecałeś! – zaskomlił ranny mężczyzna.

– Zawsze dotrzymuję obietnic – powiedział Shadak zniesmaczony jego tchórzostwem. Wyciągnął rękę i wyrwał strzałę z nogi leżącego. Z rany trysnęła krew, a wojownik głośno jęknął. Shadak wytarł strzałę o jego płaszcz, a potem wyprostował się i podszedł do ciała pierwszego mężczyzny, którego zabił. Klęknął obok trupa, wydobył strzałę, a potem odnalazł uwiązane w pobliżu konie. Dosiadł pierwszego, a pozostałe powiódł do miejsca, gdzie czekał jego wierzchowiec. Trzymając w garści wodze, wyprowadził wszystkie cztery na szlak.

– A co ze mną? – krzyknął ranny.

Shadak obrócił się w siodle.

– Staraj się unikać wilków – poradził. – Do zmroku wyczują zapach krwi.

– Zostaw mi konia! Litości!

– Ja nie jestem litościwym człowiekiem – odparł Shadak. I odjechał na południowy wschód, ku odległym górom.

 

Rozdział 1

 

Topór miał cztery stopy długości i dziesięciofuntowe, rozszerzające się ku dołowi ostrze z twardej stali. Trzonek z wiązu, pięknie zakrzywiony, miał ponad czterdzieści lat. Dla większości ludzi było to ciężkie narzędzie, nieporęczne i nieprecyzyjne. W rękach ciemnowłosego młodzieńca, który stał przed potężnym bukiem, śmigało w powietrzu lekko jak szabla. Każde zamaszyste uderzenie wbijało ostrze dokładnie tam, gdzie chciał drwal, coraz głębiej w miękkie drewno pnia.

Druss cofnął się i spojrzał w górę. Kilka grubych gałęzi sterczało od północnej strony. Obszedł drzewo, wybierając miejsce, gdzie powinno upaść, a potem wrócił do pracy. To już trzecie drzewo, z którym zmagał się tego dnia. Bolały go mięśnie, pot spływał po nagich plecach, krótko przystrzyżonych, czarnych włosach i czole, szczypiąc w lodowato niebieskie oczy. Zaschło mu w gardle, ale postanowił, że dopiero po zakończeniu pracy nagrodzi się orzeźwiającym drinkiem.

Nieco dalej, po jego lewej stronie, bracia Pilan i Yorath siedzieli na zwalonym drzewie, śmiejąc się i rozmawiając. Ich toporki leżały obok. Zadaniem tych dwóch było oczyszczanie pni, odrąbywanie mniejszych gałęzi i konarów, które można wykorzystać jako opał na zimę. Często jednak przerywali pracę i Druss słyszał, jak omawiają zalety i rzekome wady wioskowych dziewcząt. Byli przystojnymi młodzieńcami, jasnowłosymi i rosłymi, ci synowie kowala Tetrina. Dowcipni i inteligentni, mieli powodzenie u kobiet. Druss nie lubił ich.

Po jego prawej stronie kilku starszych chłopców odpiłowywało konary pierwszego drzewa, które zrąbał, podczas gdy w pobliżu młode dziewczyny zbierały chrust potrzebny na zimową rozpałkę i ładowały go na taczki, szykując do zwiezienia ze zbocza do wioski.

Na skraju przesieki stały cztery spętane konie pociągowe, pasąc się i czekając, aż drzewa zostaną oczyszczone tak, aby pnie można było opasać łańcuchem i zaciągnąć do wsi. Jesień szybko mijała, a starszyzna osady zdecydowała, że przed zimą należy postawić nową palisadę. Biegnącej przez góry Skoda granicy strzegł tylko jeden oddział drenajskiej kawalerii, patrolujący obszar tysiąca mil kwadratowych. Rabusie, złodzieje bydła, łowcy niewolników i banici włóczyli się po górach, a władze w Drenanie wyraźnie dały do zrozumienia, że nie biorą żadnej odpowiedzialności za bezpieczeństwo nowych osadników na vagryjskiej granicy.

Jednak lęk przed niebezpieczeństwami życia na pograniczu nie zniechęcał ludzi, którzy przybyli w góry Skoda. Szukali tutaj nowego miejsca do życia, daleko od bardziej cywilizowanego południa i wschodu. Budowali swe domy tu, w tej dzikiej i rozległej krainie, gdzie silni mężczyźni nie musieli chować się po kątach lub nisko kłaniać przejeżdżającej szlachcie.

Wolność była dla nich najważniejsza i żadne pogłoski o rabusiach nie mogły ich przestraszyć.

Druss zważył w ręku topór, a następnie grzmotnął ostrzem w poszerzające się nacięcie. Uderzył dziesięć razy, głęboko podcinając pień u nasady. Potem kolejne dziesięć płynnych, potężnych uderzeń. Jeszcze trzy ciosy topora i drzewo z jękiem podda się przeznaczeniu, padając z łoskotem na ziemię.

Cofnął się i powiódł czujnym spojrzeniem wzdłuż przewidywanej linii upadku pnia. Jakiś ruch przyciągnął jego wzrok; zobaczył siedzące pod krzakiem złotowłose dziecko ze szmacianą lalką w dłoni.

– Kiris! – zagrzmiał. – Jeżeli nie znikniesz stamtąd, zanim doliczę do trzech stłukę cię na kwaśne jabłko! Raz! Dwa!

Dziecko rozdziawiło buzię i szeroko otworzyło oczy. Upuszczając szmacianą lalkę, wypadło z krzaków i z płaczem uciekło z lasu. Druss potrząsnął głową i poszedł podnieść zabawkę, po czym wepchnął ją za szeroki pas. Czuł na sobie spojrzenia innych i wiedział, co myśleli: Druss Brutal, Druss Okrutnik – tak go nazywali. I może mieli rację.

Ignorując ich, wrócił do drzewa i uniósł topór.

Zaledwie dwa tygodnie wcześniej ścinał wysoki buk i prawie kończył pracę, gdy go zawołano. Kiedy wrócił, znalazł Kiris siedzącą prawie na samym czubku drzewa, jak zwykle razem z lalką.

– Zejdź na dół – namawiał. – To drzewo zaraz upadnie.

– Nie – odparła Kiris. – Podoba nam się tutaj. Stąd wszystko widać.

Druss rozejrzał się dookoła, po raz pierwszy gorąco pragnąc, żeby w pobliżu znalazła się któraś z wioskowych dziewcząt. Niestety, nie było żadnej. Przyjrzał się uważnie wielkiej szczelinie w pniu. Nagły podmuch wiatru w każdej chwili mógł przewrócić drzewo.

– Schodź, bądź dobrą dziewczynką. Jeżeli drzewo upadnie, zrobisz sobie krzywdę.

– Dlaczego miałoby upaść?

– Bo uderzałem je moim toporem. Teraz zejdź.

– Dobrze – powiedziała i zaczęła zsuwać się w dół. Nagle drzewo przechyliło się, Kiris wrzasnęła i kurczowo chwyciła za gałąź. Drussowi zaschło w gardle.

– Teraz, szybko – powiedział. Kiris nie odpowiedziała i nie poruszyła się. Druss zaklął, i oparłszy stopę na kikucie odrąbanej gałęzi, podciągnął się na pierwszy konar. Powoli i niezwykle ostrożnie wdrapywał się na pochylone drzewo, zbliżając się do dziecka.

W końcu dotarł do niej.

– Złap mnie za szyję – rozkazał. Tak zrobiła i zaczęli schodzić.

W połowie drogi na ziemię Druss poczuł drżenie drzewa i usłyszał trzask. Zeskakując, przycisnął do siebie dziecko i niezdarnie wylądował na ziemi, z impetem uderzając lewym ramieniem o miękką glebę. Osłoniętej jego ciałem Kiris nic się nie stało, ale Druss podniósł się z jękiem.

– Jesteś ranny? – zapytała Kiris. Druss obrzucił ją lodowatym spojrzeniem.

– Jeśli znów cię zobaczę w pobliżu moich drzew, nakarmię tobą wilki! – ryknął. – A teraz zmykaj!

Uciekała tak, jakby paliła się na niej sukienka. Chichocząc teraz na samo wspomnienie, uniósł topór i uderzył ostrzem w pień buku. Drzewo jęknęło przeciągle, a potem donośny trzask zagłuszył stukanie toporków i zgrzyt piłowanych konarów.

Buk runął, okręcając się przy upadku. Druss ruszył do wiszącego w pobliżu na gałęzi bukłaka z wodą. Zwalenie drzewa było sygnałem przerwy na popołudniowy posiłek i wioskowa młodzież zbierała się w grupki w blasku słońca, śmiejąc się i żartując. Nikt nie podszedł do Drussa. Jego niedawna bójka z byłym żołnierzem Alarinem zaniepokoiła ich i spoglądali na niego z jeszcze większą rezerwą niż dotychczas. Siedział sam, jedząc chleb z serem i pociągając długie łyki zimnej wody.

Pilan i Yorath siedzieli teraz z Berys i Tailią, córkami młynarza. Dziewczęta uśmiechały się ślicznie, przechylając głowy i ciesząc się z ich zainteresowania. Yorath nachylił się do Tailii i pocałował ją w ucho. Dziewczyna udała oburzoną.

Przerwali tę zabawę, gdy na polanę wszedł czarnobrody mężczyzna. Był wysoki, o potężnych ramionach i oczach koloru zimowych chmur. Druss zobaczył nadchodzącego ojca i wstał.

– Odziej się i chodź ze mną – powiedział Bress, ruszając w las. Druss przywdział swoją koszulę i poszedł za ojcem. Gdy odeszli dostatecznie daleko, by nikt ich nie słyszał, starszy mężczyzna usiadł przy rwącym strumyku, a Druss poszedł za jego przykładem.

– Musisz nauczyć się panować nad gniewem, mój synu – powiedział Bress. – Prawie zabiłeś tego człowieka.

– Uderzyłem go tylko... raz.

– Ten raz złamał mu szczękę i wybił trzy zęby.

– Czy starszyzna wyznaczyła już karę?

– Tak. Mam utrzymywać Alarina i jego rodzinę przez zimę. Niezbyt mnie na to stać, chłopcze.

– Lekceważąco wyrażał się o Rowenie, a ja nie będę tego tolerował. Nigdy.

Bress zaczerpnął tchu, ale zanim przemówił, podniósł kamyk i cisnął go do strumyka. Potem westchnął.

– Tutaj nic o nas nie wiedzą, Druss. Znają nas tylko jako dobrych robotników i mieszkańców wioski. Przebyliśmy długą drogę, by uwolnić się od piętna, jakim naznaczył naszą rodzinę mój ojciec. Wyciągnij wnioski z jego historii. On nie panował nad swoim gniewem. Dlatego stał się banitą i renegatem, żądnym krwi oprawcą. Powiadają, że niedaleko pada jabłko od jabłoni. Mam nadzieję, że w naszym przypadku to się nie sprawdzi.

– Nie jestem mordercą – spierał się Druss. – Gdybym chciał jego śmierci, mógłbym jednym ciosem przetrącić mu kark.

– Wiem. Jesteś silny – wrodziłeś się we mnie. I dumny, chyba masz to po matce, niech jej dusza spoczywa w pokoju. Jedynie bogowie wiedzą, jak często musiałem chować dumę do kieszeni. – Tarmosząc brodę, Bress spojrzał na syna. – Jesteśmy teraz małą osadą i nie możemy tolerować żadnych waśni, inaczej nie przetrwalibyśmy jako społeczność. Potrafisz to zrozumieć?

– Co kazali ci powiedzieć?

Bress westchnął.

– Musisz pogodzić się z Alarinem. I wiedz, że jeśli zaatakujesz jeszcze kogoś z wioski, zostaniesz wygnany.

Druss spochmurniał.

– Pracuję ciężej niż ktokolwiek. Z nikim nie szukam zwady. Nie upijam się jak Pilan i Yorath, ani nie próbuję robić dziwek z wioskowych kobiet, tak jak ich ojciec. Nie kradnę. Nie kłamię. Dlaczego mieliby mnie wyrzucić?

– Przerażasz ich, Druss. Mnie również.

– Nie jestem taki jak dziadek. Nie jestem mordercą.

Bress westchnął.

– Miałem nadzieję, że Rowena z jej łagodnym charakterem pomoże ci poskromić twój temperament. Tymczasem zaraz po ślubie prawie zabiłeś mieszkańca wioski. I za co? Nie mów mi, że wyrażał się lekceważąco o twojej żonie. Powiedział tylko, że jesteś szczęściarzem i że sam chciałby mieć ją w łóżku. Na wszystkich bogów, synu! Jeżeli będziesz uważał, że za każdy komplement pod adresem twojej żony musisz złamać komuś szczękę, to w wiosce zabraknie ludzi zdolnych do pracy.

– To nie było powiedziane jak komplement. I umiem opanować gniew, ale Alarin to zuchwały krzykacz i dostał to, na co zasłużył.

– Mam nadzieję, że weźmiesz pod uwagę to, co powiedziałem, synu. – Bress wstał i wyprostował się. – Wiem, że nie żywisz dla mnie zbyt wiele szacunku. Mam jednak nadzieję, że pomyślisz o tym, co stałoby się z Roweną, gdyby wygnano was oboje z wioski.

Druss spojrzał na niego, starając się ukryć rozczarowanie. Bress był olbrzymem, silniejszym niż jakikolwiek znany Drussowi człowiek, ale aura niepowodzenia spowijała go niczym płaszcz. Młodzieniec stanął obok ojca.

– Wezmę to pod rozwagę – powiedział.

Bress uśmiechnął się ze znużeniem.

– Muszę wracać do palisady. Powinniśmy ją skończyć najdalej za trzy dni. Potem będziemy spać spokojniej.

– Dostaniesz drewno – obiecał Druss.

– Naprawdę dobrze posługujesz się toporem, muszę ci to przyznać. – Bress przeszedł parę kroków, potem odwrócił się. – Jeżeli cię wygnają, synu, nie będziesz sam. Odejdę z tobą.

Druss skinął głową.

– Nie dojdzie do tego. Obiecałem już Rowenie, że się poprawię.

– Założę się, że była wściekła – powiedział Bress z szerokim uśmiechem.

– Gorzej. Była mną rozczarowana. – Druss zachichotał. – Rozczarowanie młodej żony rani dotkliwiej niż ząb żmii.

– Powinieneś częściej się uśmiechać, mój chłopcze. Do twarzy ci z tym.

Lecz gdy Bress odszedł, uśmiech zniknął z twarzy młodzieńca, który spojrzał na swoje posiniaczone kostki i przypomniał sobie emocje, jakie w nim wezbrały, kiedy zaatakował Alarina. Gniew oraz dziką żądzę walki. A kiedy uderzył pięścią i Alarin upadł, czuł tylko jedno, wyraźne i nieopisanie potężne uczucie.

Radość. Czysta, przyjemność, tak ogromna, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczył. Zamknął oczy, odpychając od siebie ten obraz.

– Nie jestem jak mój dziad – mówił sobie. – Nie jestem szalony.

Tej nocy powtórzył te słowa Rowenie, gdy leżeli w szerokim łożu, jakie zrobił im Bress w prezencie ślubnym. Przewracając się na brzuch, położyła mu głowę na piersi, a jej długie jedwabiste włosy opadły na jego potężne ramię.

– Oczywiście, że nie jesteś szalony, kochany – zapewniła go. – Jesteś jednym z najłagodniejszych mężczyzn, jakich znam.

– Oni tak nie uważają – odpowiedział, wyciągając rękę i gładząc jej włosy.

– Wiem. Źle zrobiłeś łamiąc szczękę Alarinowi. To były tylko słowa – i nie miały znaczenia, nawet jeśli powiedział je ze złej woli. Puste dźwięki, rzucone w powietrze.

Odsuwając ją delikatnie od siebie, Druss podniósł się.

– To nie jest takie proste, Roweno. Ten człowiek od tygodni szukał zaczepki. Chciał tej bójki, ponieważ pragnął mnie upokorzyć. I nie zdołał. Nigdy nikomu się to nie uda.

Zadrżała.

– Zimno ci? – zapytał, zamykając ją w swoich objęciach.

– Krocząca Śmierć – wyszeptała.

– Co? Co powiedziałaś?

Zatrzepotała powiekami. Uśmiechnęła się i pocałowała go w policzek.

– Nieważne. Zapomnijmy o Alarinie i cieszmy się swoim towarzystwem.

– Zawsze cieszy mnie twoje towarzystwo – powiedział. – Kocham cię.

 

Sny Roweny były mroczne i posępne, a nazajutrz, stojąc na brzegu strumienia, nie potrafiła wyrzucić tych obrazów z pamięci. Druss, ubrany w czerń i srebro, dzierżący potężny topór, stał na stoku. Ostrze topora otaczał zastęp dusz, unoszących się jak dym wokół ponurego zabójcy. Krocząca Śmierć! Wciąż widziała ten obraz. Wyżąwszy resztki wody z upranej koszuli, rozłożyła ją na płaskim głazie obok schnących koców i wełnianej sukienki. Wyprostowała się i odeszła od wody na skraj lasu, gdzie usiadła, trzymając w prawej dłoni broszkę, którą Druss zrobił dla niej w warsztacie swojego ojca. Miękkie żyłki miedzi oplatające kamień księżycowy, mglisty i półprzeźroczysty. Kiedy dotknęła palcami kamienia, zamknęła oczy i oczyściła swe myśli. Zobaczyła Drussa siedzącego samotnie przy głębokim strumieniu.

– Jestem przy tobie – szepnęła. On jednak nie mógł jej usłyszeć, więc tylko westchnęła.

Nikt w wiosce nie wiedział, jaki posiada dar, gdyż jej ojciec, Voren, uzmysłowił jej konieczność zachowania tego w tajemnicy. Tylko w ostatnim roku cztery kobiety w Drenanie zostały oskarżone o czary i spalone żywcem przez kapłanów Missaela. Voren był przezornym człowiekiem. Sprowadził Rowenę do tej niedostępnej wioski, daleko od Drenanu, ponieważ, jak jej powiedział:

– Tajemnice nie mogą żyć spokojnie w tłumie. W miastach pełno jest wścibskich oczu i nadstawionych uszu, mściwych myśli i wrogich umysłów. Będziesz bezpieczniejsza w górach.

Potem kazał jej obiecać, że nikomu nie powie o swoich zdolnościach. Nawet Drussowi. Patrząc oczami duszy na męża, Rowena pożałowała tej obietnicy. Nie dostrzegała surowości jego szerokiej twarzy o pospolitych rysach, chmur groźnie kłębiących się w tych szaroniebieskich oczach, ponurego skrzywienia kącików ust. To był Druss – a ona go kochała. Z niezachwianą pewnością, jaką dawał jej dar, wiedziała, że nie mogłaby pokochać innego mężczyzny tak jak kochała męża. I wiedziała dlaczego... On jej potrzebował. Zajrzała do jego duszy i znalazła tam ciepło i czystość, spokojną wyspę na wzburzonym morzu gwałtownych namiętności. Gdy była z nim, Druss był delikatny, a jego burzliwy duch uspokajał się. W jej towarzystwie potrafił się uśmiechać. Może, myślała, z jej pomocą zdoła zachować spokój. Może drzemiący w nim ponury wojownik nigdy się nie obudzi.

– Znowu marzysz, Ro – powiedziała Mari, podchodząc i siadając przy Rowenie.

Młoda kobieta otworzyła oczy i uśmiechnęła się do przyjaciółki. Mari była niska i pulchna, z włosami koloru miodu i jasnym, szczerym uśmiechem.

– Myślałam o Drussie – powiedziała Rowena.

Mari kiwnęła i umknęła spojrzeniem w bok. Rowena wyczuła jej zakłopotanie. Przyjaciółka całymi tygodniami próbowała ją odwieść od poślubienia Drussa, dokładając swoje argumenty do tych, jakie wytaczał Voren i inni.

– Czy Will Pifan będzie twoim partnerem w tańcu na Święcie Przesilenia? – zapytała Rowena, zmieniając temat.

Mari natychmiast poprawił się humor i zachichotała cicho.

– Tak. Tylko jeszcze o tym nie wie.

– A kiedy się dowie?

– Dziś wieczorem. – Mari ściszyła głos, chociaż w pobliżu nie było nikogo. – Spotkamy się na dolnej łące.

– Bądź ostrożna – przestrzegła ją Rowena.

– Czy to rada doświadczonej mężatki? Czy ty i Druss nie kochaliście się przed ślubem?

– Owszem – przyznała Rowena – ale Druss wcześniej oświadczył mi się pod Dębem. Pilan tego nie zrobił.

– To tylko słowa, Ro. Nie są mi potrzebne. Och, wiem, że Pilan flirtuje z Tailią, ale ona nie jest dla niego. Żadnych uczuć, rozumiesz. Potrafi myśleć tylko o pieniądzach. Nie chce zostać na tym odludziu, tęskni za Drenanem. Nie chce grzać w nocy górala, ani bawić się w zwierzę o dwóch grzbietach na mokrej łące, w trawie łaskoczącej jej...

– Mari! Jesteś naprawdę zbyt szczera – upomniała ją Rowena.

Mari zachichotała i nachyliła się do niej.

– Czy Druss jest dobrym kochankiem?

Rowena westchnęła, zapominając o napięciu i smutku.

– Och, Mari! Jak ty to robisz? Potrafisz mówić o wstydliwych sprawach w taki sposób, że wydają się... tak cudownie zwyczajne. Jesteś jak słońce po burzy.

– Tutaj one nie są wstydliwe, Ro. Na tym polega problem z dziewczętami urodzonymi w mieście, nawykłymi do kamiennych murów, marmurów i granitów. Nie czujecie już ziemi. Dlaczego tu przyjechałaś?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin