Głowacki Ryszard - Powiew nieprawdopodobieństwa.doc

(60 KB) Pobierz

Ryszard Głowacki        Powiew Nieprawdopodobieństwa

   Dosyć!

   Muzyka cichnie urwana w pół taktu. Frank z góry wie, co teraz zrobi - wybierze z wideoteki któryś z podróżniczych kawałków i przez najbliższe pół godziny będzie gapił się na sawanny pełne zwierza lub skute lodem połacie Antarktydy. Może też naciśnięciem guzika wyzwolić po raz dziesiąty jedną z niesamowitych przygód Sirelli - agentki wszechczasów albo niepokonanego supermana - Ricky Graziano.

   Po chwili namysłu postanawia postąpić wbrew wszystkim dotychczasowym przyzwyczajeniom - kładzie się na wznak i patrzy w sufit starając się na szerokiej bieli znaleźć punkt dla zaczepienia oczu. Wreszcie odkrywa drobną rysę ledwie widoczną w przyćmionym świetle pojedynczej żarówki, ukrytej za fałdą tworzywa mającego udawać sosnowe belki. "Co za idiota wykombinował te kabiny" - myśli bez złości o nieznanym dekoratorze wnętrz statków Projektu. "Wszędzie imitacje naturalnych tworzyw i materiałów; na milę wyczuwa się skąpstwo tych, którzy zamówili całą serie składającą się z ośmiu jednostek. Byle blacha była w porządku i automatyka. Ludzie nieważni. Podpisałeś kontrakt na jedno okrążenie, to się mecz. Wysiąść nie majak, chyba ostatecznie... Na drugi raz nie dam się nabrać, chociaż płacą nieźle, a robota żadna. "Nie przepracujesz się, stary" powtarzał werbownik. I nie łgał. Byle uważać, żeby wszystko grało, i tyle. Ale ta nuda, cholerna nuda. Lecisz jak kamień i nie masz nic do gadania, bo parę lat temu ktoś ci ustalił orbitę. Jedyna pociecha, że po tej samej wloką się jeszcze trzy bliźniacze pudła, a w każdym trzech podobnych wariatów. No i pozostałe cztery załogi w płaszczyźnie prostopadłej do Ekliptyki. Razem dwudziestu czterech chłopa kreci się w koło na dwóch karuzelach nie bardzo wiadomo po co.

   No, może Larry jako szef orientuje się o co tu chodzi, ale to wcale nie jest pewne. Bo Youssouff, choć jasnowidz, też nic nie kapuje z całego interesu. A nudzi się jeszcze bardziej niż ja. Co jakiś czas Ziemia urządza mu próbne kontakty, parę razy pokładowy analizator wszczął alarm pierwszego lub drugiego stopnia, bo coś tam drgnęło w testach prawdopodobieństwa, i na tym kończą się jego zajęcia. Patrząc na to ma się wrażenie, że to jedna wielka heca. Ten, który wymyślił Projekt musiał mieć zdrowo poprzestawiane pod sufitem, a ci z agencji rządowej, którzy sypnęli groszem, pewnie jeszcze gorzej. Zresztą, co mnie to wszystko obchodzi - wezmę szmal i jakoś się urządzę. A na drugie takie jajowate kółko nikt mnie nie namówi.

   - Frank, co u ciebie? - natężenie głosu Larry'ego jest dokładnie takie, jakie powinno być, żeby nie zbudzić śpiącego.

   - Nic. A co by miało być? - Można by powalczyć...

   Frank dochodzi do wniosku, że to nawet dobry pomysł. Będzie okazja odegrać trochę żetonów z ostatniej straty, kiedy jego trójka asów z ręki nadziała się na kartę dziewiątek.

   - Można...

   Zwleka się z koi i sięga po nową talię kart z zielonym ornamentem na grzbietach. Z kasetki wybiera garść krążków o różnych wartościach; razem będzie chyba ze cztery setki. Wychodzi.

   Larry siedzi przy stole nawigacyjnym zarzuconym papierami i pisze. Spoza oparcia fotela wystaje tylko czubek jego głowy obramowanej srebrem włosów. Na odgłos kroków prostuje plecy i mówi:

   - Jeszcze tylko osiemdziesiąt dni w tym pudle, Frank. Potem zabieram się do domu i już tu nie wrócę za żadne pieniądze. Trzy razy to zbyt wiele jak na mój gust. Zdaje mi się, że ty jesteś takiego samego zdania?

   - Nie, szefie. Według mnie jeden raz, to o jeden za dużo.

   Śmieją się, a Larry łokciem odsuwa plik rulonów mapy Układu robiąc miejsce dla kart.

   - Kto daje?

   Zamiast odpowiedzi Frank zrywa celuloidowe opakowanie i długo, z namaszczeniem tasuje przed rozdaniem. - Przełóż !

   Grają. Od pół roku poker stanowi dla nich plaster na chandry i nostalgię. Tylko dla nich dwóch, bo z Youssouffem żadna zabawa - widzi co każdy trzyma w ręku, jakby miał rentgen w głowie. Grają. Kupki żetonów to rosną, to znów maleją. Normalnie. Cicho.

   - Dwa i jeszcze cztery! - Sprawdzam.

   - Dwie pary.

   - U mnie trójka asów. - Bierz!

   Gdzieś w kącie monotonnie szumi cyfrowy symulator zdarzeń losowych, słychać delikatne trzaskanie liczników Geigera. Jak zawsze.

   Zapas plastykowych krążków Franka staje się coraz mniejszy. Już zostały tylko najwyższe wartości - dwie setki i pięćdziesiątka. Postanawia poczekać jeszcze cztery rozdania, a jeśli w dalszym ciągu karta nie będzie szła zrezygnuje. Jak zwykle powoli odsłania każdą z czterech kart przykrytych tą pierwszą, widoczną od razu. Bez względu na wynik twarz jego pozostaje nieprzenikniona.

   Po dwu pierwszych rozdaniach z rozmienionej pięćdziesiątki została zaledwie połowa. Teraz trzecie: na spodzie leży pikowa dziesiątka, a spod niej powoli wysuwa się czarny liść i litera J. Trzecia jest dama, też pikowa. Dobry ciąg... Teraz Frank jeszcze bardziej zwalnia i wreszcie ukazuje się rożek króla. Od kompletu.

   Larry rozłożył już swoją piątkę kart i tak jakoś dziwnie spogląda to na nie, to na partnera. Frank delektuje się ślimaczym ruchem karty do momentu, kiedy ukazuje się mikroskopijny fragment czarnej litery A. as, tylko jaki? Wysuwanie na moment ustaje, i wreszcie... Pikowy!!!

   00'00"- 00'37"

   Dokładnie w tym samym momencie rozlega się jazgot alarmu kontaktowego trzeciego stopnia, a sterownia rozpala się pulsującym czerwonym światłem. Larry wstając gwałtownym ruchem strąca karty leżące na stole.

   - Zwariowałeś!? - ryczy Frank. - Ja mam pokera! Zamiast odpowiedzi szef rzuca na blat swoją piątkę, dokładnie taką samą, tyle że w kierach.

   Dwa pokery!! O czymś takim Frank nigdy nie słyszał. I teraz, w takiej chwili, komuś tam, na Ziemi, zachciało się seansu łączności!

   Larry wyłącza sygnały i rzeczowo rozpoczyna procedurę pierwszym pytaniem do głównego analizatora statku.

   - Przyczyna alarmu?

   - Impuls graniczny symulatora zdarzeń - odpowiada maszyna

   - Rodzaj impulsu?

   - Dziesięć zer i dziewięć dwójek po kolei.

   - Telepator do mnie! Natychmiast!! - krzyczy do mikrofonu sieci obwodowej. Zupełnie niepotrzebnie, bo Youssouff już stoi w drzwiach, zaspany.

   - Co się dzieje?

   - Przygotuj się do nadania wysokiego sygnału maksymalnej mocy!

   Youssouff spokojnie wyciąga z kieszeni naładowany inhalator, wciąga do płuc podwójną dawkę psychomodulatora o natychmiastowym działaniu i wychodzi do kabiny koncentracyjnej.

   00'38"-01' 19"

   - Rozpady atomów?

   - Trzy koma dwadzieścia pięć. - Ruchy Browna?

   - Ukierunkowane odśrodkowo. - Testy mikrobiologiczne?

   - Współczynnik podziałów jeden osiemnaście. Inne bez zmian

   - Lokalizacja źródła emisji? - Sektor siedemnasty.

   Larry spogląda na świetlne przekroje Układu z naniesioną siatką sektorów przestrzeni. Ustawieni są nieomal na osi: źródło emisji - Ziemia. Są więc jedynymi, którzy mogą zawiadomić Centralę zanim czoło fali pędzącej z prędkością światła osiągnie Ziemię.

   - Podaj wnioski!

   - Impuls dziesiątego stopnia.

   Larry na ułamek sekundy traci panowanie nad sobą. Ale tylko na moment, bo procedura ćwiczona miesiącami aż do znienawidzenia domaga się finału.

   - Około dwudziestu trzech sekund.

   Przechodzi na selektywną łączność z kabiną koncentracyjną i nadaje świetlne symbole komunikatu: dziesięć, dwadzieścia trzy. Na monitorze widzi jak zapalają się przed siedzącym na podłodze telepatorem.

   00'42"- O1' 19"

   Youssouff wszedł do kabiny wypełnionej ciszą i bladobłękitnym półmrokiem. Usiadł na gąbczastej macie mając przed sobą raczej wyczuwalny niż widoczny pulpit z sensorami do wywoływania obrazów pomocniczych i nacisnął palcem pierwszy z lewej. Dokładnie na wprost przed oczyma pojawił się drgający fantom młodej kobiety zwróconej twarzą w jego kierunku. "Gdziekolwiek jesteś, Mary Ann, wzywam cię!" - powiedział w myślach parząc w jej oczy. A potem było już tylko wtopienie się w przestrzeń międzyplanetarną, gdzie szaleństwo pędzących cząstek i fal splatało się w wieczystą symfonię Uniwersum. Po pajęczynie ulotnych dźwięków jego myśl pomknęła na jedyne z możliwych spotkań, bowiem w całym Wszechświecie teraz byli tylko oni oboje i każde drganie jednej osobowości znajdowało równoczesne odbicie w drugiej.

   01'20"- 01'45"

   Podobizna kobiety zaczyna blednąć ustępując miejsca innemu obrazowi. Zrazu ledwo widoczny, mżący seledynową poświatą, narasta, by nagle wybuchnąć jaskrawym aż do bólu świetlnym znakiem rzymskiej dziesiątki. Powoli zanika nieomal całkowicie, a obok pojawia się liczba 23; teraz pulsują na przemian. Youssouff wypełnia treścią sygnału całe swoje jestestwo rozciągające się teraz aż po kraniec i początek wszystkiego - do Mary Ann.

 

Mary Ann Quilby blondynka o wielkich smutnych oczach, lat dwadzieścia sześć, wybitnie wrażliwa. Z Projektem związana od lat pięciu. Ponad tysiąc kontaktów telepatycznych z Youssouffem w tym co najmniej trzy setki orbitalnych. Współczynnik doskonałości zero dziewięćdziesiąt siedem.

   Późnym popołudniem wracała do domu szosą numer 107 wijącą się serpentynami nad samym brzegiem morza. Rzadko tędy jeździła, bo przejazd nad morzem zajmował co najmniej dwa razy tyle czasu co powrót autostradą. Kiedy miała jakiś gorszy dzień, kiedy mierził ją prosty pas asfaltu zatłoczony pędzącymi bolidami aut, gdzie człowiek czuł się jak drobny fragment maszynerii o nieznanej wielkości i przeznaczeniu, wtedy kierowała swój mały dwumiejscowy wóz ku starej drodze naśladującej kształt wybrzeża z jego wszystkimi cyplami i zatokami. Tu z rzadka można było spotkać pojedyncze samochody zaparkowane w niszach wykutych w stromym stoku góry. Gdzieniegdzie na skalnym cyplu widniała samotna ludzka sylwetka zwrócona twarzą w stronę słońca chylącego się ku zachodowi.

   00'00" -01'46"

   Minąwszy pierwszy punkt widokowy z niewielkim, pustym teraz placykiem postojowym, ujrzała w dole rozkołysany ocean pokryty pełzającymi bliznami grzywaczy. W takich chwilach zawsze miała wrażenie, że jest on żywą istotą zagniewaną z nieodgadniętego powodu, a porywy wiatru niosącego słonawą rosę, to jej oddech. O takiej porze lubiła wtulić się w jakąś skalną niszę nad rozszalałym żywiołem i patrzeć na niezrozumiałą wściekłość fal bijących o brzeg.

   Teraz też postanowiła zatrzymać się trochę dalej, gdzie droga przecina wielkie rumowisko głazów na grzbiecie zamykającym od południa Zatokę Delfinów. Jeszcze trzy albo cztery zakręty, krótki podjazd, i będzie można zaczerpnąć spokoju przedwieczornej pory.

   Nagle Mary Ann odczuła znaną wibrację i zrozumiała, że to może być tylko Youssouff. Nikt inny! Szukał jej, potrzebował! Przyspieszyła, żeby jak najprędzej znaleźć się tam, gdzie można stanąć, odrzucić zbędne myśli i otworzyć się. na głos z Przestrzeni. Jeszcze dwa zakręty, jeszcze jeden - w tym momencie pojawiły się bladobłękitne skrzyżowane linie. Odruchowo przymknęła oczy, by nadmiarem wrażeń nie spłoszyć słabego impulsu... i zaraz je otworzyła. Było już jednak za późno - przednie koła pozbawione oparcia zawisły nad przepaścią i mały sportowy wóz wyleciał w powietrze.

   01'46"-01'51"

   Mary Ann widzi wprost przed sobą ogromną krwawą tarczę słońca zapadającego się w oceanie i wie, z całą pewnością wie, że ona też spadnie tam za chwilę. Wie, że nic już nie może zrobić, i wie, że jeszcze m u s i coś zrobić. Musi wcisnąć czerwony guzik komunikatora zapiętego na przegubie lewej ręki i ostatni w rzędzie klawisz alarmu opatrzony znakiem dziesiątki. Ma dużo czasu dwie, może nawet trzy sekundy. I czyni to w momencie, gdy woda zalewa szyby. Jest już spokojna. Widzi teraz wyraźnie liczbę 23 jarzącą się w przestrzeni wypełnionej wibrującym dźwiękiem. Kiedy obraz zaczyna się oddalać rusza za nim, lecz nie może go dogonić, a świetlny znak maleje coraz bardziej, aż staje się tylko punktem zanikającym w czerni. I czerń go pochłania.

    01'53"-3'12"

   Ostry dźwięk sygnału podrywa dyżurnego dyspozytor Centrali Projektu i. jego asystenta. Na świetlnej tablicy migocze kontrolka numer pięć, a pod nią płonie nieprawdopodobny wskaźnik dziesiątego stopnia alarmu.

   - Słucham cię, Mary Ann...

   Cisza. - Dyspozytor wzywa telepatora Quilby!

   Numer pięć nie odpowiada, natomiast wskaźnik blednie, rozjarza się nagłym błyskiem i gaśnie.

   - Ivo! Namiary piątki!

   Na wielkiej ściennej mapie zapala się powyginana linia znacząca dzisiejszą drogę Mary Ann od domu do pracy i z powrotem. Wykres kończy się na szosie numer 107 w okolicy południowego brzegu Zatoki Delfinów i nie pulsuje.

   - Analizator! Co jest przyczyną braku impulsów komunikatora numer pięć?

   - Zanik emisji - odpowiada maszyna. Dyspozytor patrzy na końcowy, wijący się fragment wykresu, i nie wie co o tym sądzić. A przecież po to jest tutaj, by podejmować decyzje w każdej sytuacji. Podejmować natychmiast.

   Ivo, co o tym sądzisz?

   Komunikatora nie można zatrzymać, najwyżej zniszczyć.

   Ile czasu pozostało do uruchomienia programu?

   Asystent jeszcze raz sprawdza położenie statku numer pięć na orbicie

   - Od trzydziestu siedmiu do czterdziestu siedmiu sekund.

   - Nie podała nam grubości fali, dlaczego? - pyta albo głośno myśli dyspozytor.

   Zamiast odpowiedzi Ivo włącza na monitor indywidualny zapis drogi telepatora Quilby. Pulsujący punkt przesuwa się wzdłuż nadbrzeżnej drogi w stronę zatoki i osiągnąwszy jej skraj nagle znika przy pełnej prędkości.

   Czy zawiadomić służbę drogową o możliwość wypadku?

   Przyzwalające skinienie głowy.

   03'13"-03'51"

   Stan Turski, dyżurny dyspozytor Centrali Projektu ,B.M." patrzy na migające cyferki zegara wskazującego optymalny termin rozpoczęcia programu. Po raz pierwszy ma tremę, bo dziesiąty stopień prawdopodobieństwa fali zdarzeń musi dać w efekcie zdumiewające konfiguracje kodu genetycznego. Decyduje się uruchomić obydwie połówki banku, a to oznacza pozostanie bez rezerw.

   Jeszcze dziesięć. Stan wie, że jego palec naciskający klawisz uruchamiający genetyczną loterie otworzy całkowicie nowe kierunki rozwoju cywilizacji. Jeszcze pięć... cztery... trzy... dwa... jeden... zero!!

   Po raz pierwszy w historii Stan uruchamia program przy minimalnym stopniu prawdopodobieństwa fali. Dotychczasowe włączenia przy dwóch pierwszych stopniach z ich niezwykle interesującymi wynikami były zwyczajnie niczym w porównaniu z obecnym i z tego powodu czuje się trochę jak Stwórca, choć jest tylko jednym z wielu ogniw w łańcuchu ludzi Projektu.

   03'51"-04'20"

   Od tej chwili minie trzydzieści sekund zanim w podziemnym laboratorium Projektu zaczną się pierwsze zapłodnienia wyselekcjonowanego materiału genetycznego. W tym czasie czoło fali powinno dotrzeć do Ziemi.

   Dwaj mężczyźni w ogromnym napięciu czekają na ten moment; jeśli sygnał od Mary Ann był fałszywy, efektem będzie pewna ilość statystycznie przeciętnych zapisów czyli fiasko. Natomiast gdy wszystko pójdzie dobrze, skutki mogą mieć znaczenie epokowe. Tylko oni dwaj wiedzą że już zaraz może zacząć się coś wielkiego i ta świadomość ciąży im niepomiernie, choć starają się zachować spokój rutynowanych pracowników. Im bliżej wyznaczonego terminu, tym większe napięcie odmalowuje się na ich twarzach. Jeszcze trzy sekundy... dwie... jeszcze jedna... Czoło spodziewanej fali nie nadchodzi.

   04'21"-04'27"

   Czoło spodziewanej fali nie nadchodzi, a w laboratorium zaczął się proces tworzenia nowych kodów. Przeciętnych... W ciągu trzech minut cały zapas wyczerpie się.

   04'-28"

   Gong!!!

   Cyfrowy symulator zdarzeń losowych wyrzucił dziesięć zer! Zaraz po nich dziewięć dwójek! I dalej szaleje! Mężczyźni bez słowa podają sobie ręce, poklepują się po plecach. Tam w dole, w roztworze o temperaturze 310 Kelvina zachodzą niezwykłe przypadki, a przecież właśnie po to przed laty uruchomiono machinę zwaną Projektem.

   04'35"- 4'44"

   Znówów alarm dziesiątego stopnia! Nadaje Pierre, telepator szóstego zespołu orbitalnego. Dobrze się spisali, ale to już musztarda po obiedzie.

   Nie!! Zapala się liczba 23.

   Jest czasokres trwania!- woła Ivo przekazując sygnał.

   - Zakończ program w sześćdziesiątej pierwszej sekundzie! sam przełącza wszystkie spodziewane meldunki od pozostałych załóg wyłącznie na zapis archiwalny. - Dziękuję ci, Pierre - mówi do mikrofonu. - Bez odbioru!

   04'45"-04'52"

   Dyspozytor patrzy na zmieniające się robaczki liczb na tarczy kontrolnej programu i myśli, że dobrze się złożyło z tym komunikatem: Pozwoli on przerwać zapłodnienia we właściwym momencie i uniknąć pięćdziesiąt dziewięć - sześćdziesiąt... sześćdziesiąt jeden. Stop!

 

Turski wyłącza program i wraz z ustaniem przeobrażania się świetlnych cyfr odczuwa ogarniające go zmęczenie.

   "Koniec fali" - oznajmia głośnik analizatora, a Stan uśmiecha się do swego młodszego kolegi jakby chciał powiedzieć: "Widzisz, jesteśmy lepsi. Uniknęliśmy zwłoki, a to byłoby kilkanaście dodatkowych przeciętnych istnień ludzkich, zbędne koszty i kilkanaście zawiedzionych nadziei". Ale nic nie mówi, bo obaj doskonale znają najdrobniejsze subtelności programu. Zamiast tego sięga po instrukcje, lecz nie patrzy na nią, bo i tak wie co ma robić.

   - Ivo, ściągnij służbę medyczną! Niech zawiadomią potencjalne matki z listy zasadniczej i obu rezerwowych. Ja biorę na siebie sztab Projektu.

   Asystent odpowiada kciukiem uniesionym ku górze. Zapada cisza." Bodzie trwać kilka, może kilkanaście minut" - myśli Stan. "Dopiero potem zacznie się gorączkowa krzątanina".

   Póki co można przymknąć oczy i wyobrazić sobie setki dopiero co poczętych ludzkich zarodków, z których każdy ma szansę po upływie ćwierćwiecza okazać się wspaniałym geniuszem i pchnąć naszą cywilizacje ku niewyobrażalnym wyżynom. Można też...

  ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin