Preston Douglas & Child Lincoln- Granica lodu.doc

(2394 KB) Pobierz
DOUGLAS PRESTON LINCOLN CHILD

DOUGLAS PRESTON & LINCOLN CHILD

GRANICA LODU

Przełożył Piotr Kuś

 

Lincoln Child dedykuje tę książkę swojej córce, Veronice

 

Douglas Preston dedykuje tę książkę Walterowi Winingsowi Nelsonowi, artyście, fotografowi i partnerowi w przygodach

 

PODZIĘKOWANIA

Autorzy pragną złożyć podziękowania komandorowi porucznikowi rezerwy Stephenowi Littfinowi z Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych za nieocenioną wprost pomoc, jakiej udzielił w pracy nad zagadnieniami morskimi przy tworzeniu tej książki. Jesteśmy także głęboko wdzięczni Michaelowi Tusianiemu, który poprawił fragmenty maszynopisu, dotyczące różnych zagadnień związanych z tankowcami. Chcielibyśmy też podziękować Timowi Tiernanowi za porady z dziedziny metalurgii i fizyki oraz Charliemu Snellowi z Santa Fe za informacje, w jaki sposób naprawdę postępują łowcy meteorytów, a także Frankowi Ryle’owi, głównemu inżynierowi w Ove Arup & Partners. Chcemy ponadto wyrazić naszą wdzięczność wielu innym anonimowym inżynierom, którzy podzielili się z nami licznymi poufnymi szczegółami z zakresu inżynierii na temat przemieszczania ekstremalnie ciężkich obiektów.

Lincoln Child pragnie podziękować swojej żonie, Lucilie, właściwie za wszystko; Sonny’emu Baula za przekłady z języka tagalog; Gregowi Tearowi za kompetentne i chętnie wnoszone uwagi krytyczne; swojej córce, Veronice, za sprawianie, że każdy dzień jest niezwykle cenny. Dziękuje również Denisowi Kelly’emu, Malou Baula i Juanito „Boyetowi” Nepomuceno za najprzeróżniejsze oddane przez nich przysługi. Jestem z głębi serca wdzięczny Liz Ciner, Rogerowi Lasleyowi i szczególnie George’owi Soule’owi, mojemu doradcy (nie wiedziałeś tego?) w ciągu ostatniego ćwierćwiecza. Niechaj ciepłe promienie słońca zawsze lśnią nad Carleton College i nad jego absolwentami.

 

 

Douglas Preston pragnie podziękować swojej żonie, Christine, a także swoim trojgu dzieciom - Selene, Aletheii oraz Isaacowi - za ich miłość i wsparcie.

Chcemy też podziękować Betsy Mitchell i Jaime’owi Levine’owi z Warner Books, Ericowi Simonoffbwi z Janklow & Nesbit Associates oraz Matthew Snyderowi z CAA.

 

WYSPA DESOLACIÓN

16 stycznia, godz. 13.15

Bezimienna dolina biegła pomiędzy nagimi wzgórzami długim, pstrokatym pasmem szarej, tylko miejscami zielonej ziemi, pokrytej gdzieniegdzie starym mchem, porostami i rzadką trawą. Była połowa stycznia - środek lata - i spomiędzy szczelin w popękanych skałach strzelały w górę łodygi drżących kwiatów. Po stronie wschodniej niezgłębionym błękitem lśniła jednak ściana śniegu. W powietrzu krążyły gzy i komary, ale letnie mgły, które niemal bez przerwy unosiły się nad wyspą Desolación, na jakiś czas się rozpierzchły, pozwalając bladym promieniom słońca oświetlać dno doliny.

Pewien mężczyzna powoli przemierzał ponurą wyspę, co chwilę zatrzymując się, ruszając i znowu przystając. Nie podążał wzdłuż żadnego śladu. Na wyspach przylądka Horn, najdalej wysuniętego na południe cypla Ameryki Południowej, było to niemożliwe.

Nestor Masangkay ubrany był w znoszony sztormiak i lśniący skórzany kapelusz. Jego gęsta broda była tak mocno pokryta solą morską, że podzieliła się na sztywne odrębne pasma, przypominające wyglądem długi widelec. Kiedy Nestor szedł, prowadząc za sobą dwa ciężko objuczone muły, broda podrygiwała jak język węża. Nikt dookoła nie mógł usłyszeć głośnych narzekań mężczyzny na temat pochodzenia, charakterów i w ogóle prawa do egzystencji obu mułów. Co jakiś czas jego narzekania przerywały uderzenia kijem, który trzymał w brązowej dłoni i którym okładał zwierzęta. Nestor Masangkay jeszcze nigdy w życiu nie natrafił na muła, a już szczególnie na pożyczonego muła, którego by polubił.

W jego glosie nie było jednak złości, a i w uderzenia kijem wkładał niewiele siły. Narastała w nim ekscytacja. Wzrokiem omiatał pejzaż, odnotowując każdy jego szczegół: kolumnowa bazaltowa skarpa w odległości około mili, podwójny pień wulkaniczny, niezwykła wychodnia skały osadowej. Geologia tego miejsca była obiecująca. Bardzo obiecująca.

Szedł pośrodku doliny, z oczyma utkwionymi w ziemi. Co jakiś czas któryś z jego nabijanych ćwiekami butów ślizgał się na jakimś luźnym kamieniu. Masangkay potrząsał wtedy głową, aż mocniej podrygiwała jego długa broda, głośno chrząkał i po chwili dziwny pochód, złożony z człowieka i dwóch mułów, szedł dalej.

Jednak na samym środku doliny, kiedy jego but znowu poślizgnął się na kamieniu, Masangkay zatrzymał się, żeby kamień podnieść. Popatrzył na niego i potarł go kciukiem. Do skóry przywarły drobne granulki. Przysunął kamień bliżej do twarzy i po chwili już oglądał go przez jubilerską lupę.

Rozpoznał w okazie - kruchym, zielonkawym materiale z białymi inkluzjami - minerał znany jako koezyt. Właśnie ten brzydki, bezwartościowy minerał był przyczyną wyprawy, podczas której przemierzył aż dwanaście tysięcy mil. Wreszcie go znalazł.

Na jego twarzy wykwitł szeroki uśmiech. Rozłożył ręce i wydał głośny okrzyk zadowolenia. Wzgórza zwielokrotniły jego głos donośnym echem, które kilkakrotnie do niego powracało, po czym uciekało, aż wreszcie zupełnie zanikło.

Zapadła cisza i mężczyzna rozejrzał się po otaczających go wzgórzach, oceniając aluwialne formy erozji. Ponownie zatrzymał wzrok na skałach osadowych o wyraziście rozdzielonych warstwach. Następnie znowu popatrzył na ziemię. Poprowadził muły dziesięć jardów i czubkiem buta trącił kolejny kamień, odwracając go na drugą stronę. Kopnął trzeci kamień, a potem czwarty. Same koezyty - dolina była nimi po prostu usłana.

Na skraju pokrywy śniegowej leżał głaz polodowcowy o nieregularnych kształtach. Masangkay poprowadził do głazu swoje muły i przywiązał je do niego, wykorzystując jedną z ostro zakończonych wypustek. Następnie, postępując powoli i niezwykle ostrożnie, wyszedł z powrotem na płaski środek wąskiej doliny. Zaczął podnosić niektóre kamienie, a inne tylko trącał czubkami butów, w myślach rysując mapę rozłożenia koezytów. To było wprost niewiarygodne, przekraczało jego najbardziej optymistyczne przypuszczenia.

Przybył na tę wyspę z nadziejami mającymi tym razem jak najbardziej realne podstawy, mimo że osobiste doświadczenie podpowiadało mu przecież, iż lokalne legendy rzadko się sprawdzają. Przypomniał sobie zakurzoną bibliotekę w muzeum, gdzie po raz pierwszy zetknął się z legendą Hanuxy: zapach niszczejących monografii antropologicznych, wyblakłe fotografie artefaktów i dawno temu zmarłych Indian. Dużo nie brakowało, a by się tym nie zainteresował; przylądek Horn znajdował się przecież cholernie daleko od Nowego Jorku. A instynkt Masangkaya wielokrotnie już w przeszłości zawodził. Jednak w końcu się tutaj znalazł.

I został za to nagrodzony jak jeszcze nigdy w życiu.

Wziął głęboki oddech. Musiał ochłonąć. Wróciwszy do głazu, sięgnął pod brzuch pierwszego jucznego muła. Sprawnie rozwiązał linę konopną, którą muł był obwiązany, i zdjął ze zwierzęcia duże wiklinowe pudła do bagażu, zabezpieczone dotąd liną. Zdjąwszy z jednego z nich pokrywę, wydobył z niego długi worek i położył go na ziemi. Z worka wyciągnął sześć wąskich aluminiowych cylindrów, małą klawiaturę przenośnego komputera z ekranem, skórzany pasek, dwie metalowe kule i akumulator kadmowy. Usiadłszy na ziemi ze skrzyżowanymi nogami, podłączył sprzęt do aluminiowego pręta, złożonego z kilku odrębnych cylindrów, długiego na piętnaście stóp, ze sferycznymi występami na obu końcach. Komputer z ekranem umieścił przed sobą, przymocowawszy go dodatkowo do pręta skórzanym paskiem, i we właściwy otwór z boku wsunął akumulator. Wstał i z satysfakcją zmierzył wzrokiem najnowszy krzyk techniki - lśniący anachronizm na całkowitym odludziu. Był to wart ponad pięćdziesiąt tysięcy dolarów elektromagnetyczny sonograf tomograficzny. Masangkay zapłacił za niego dziesięć tysięcy dolarów zaliczki. Pozostałe czterdzieści tysięcy zwiększało dodatkowo jego długi, z których nie był w stanie wyjść już od wielu lat. Oczywiście, gdyby obecny projekt wypalił, zdołałby spłacić wszystko i wszystkich, nawet swojego starego partnera.

Masangkay włączył zasilanie i poczekał, aż urządzenie się rozgrzeje. Ustawił ekran we właściwej pozycji, złapał za rączkę na środku pręta i podniósł urządzenie. Oparł je na karku, balansując nim tak, jak balansuje cyrkowiec chodzący po linie wysoko pod kopułą cyrku. Wolną ręką zdołał sprawdzić ustawienia, skalibrować i wyzerować instrument, po czym, utkwiwszy wzrok w ekranie, ruszył po płaskim dnie doliny. Tymczasem mgła uniosła się i niebo pociemniało. Na środku doliny mężczyzna nagle się zatrzymał.

Popatrzył na ekran zaskoczony. Po chwili dokonał korekty ustawień i zrobił krok do przodu. Zaraz jednak znowu przystanął i zmarszczył czoło. Zaklął i wyłączył urządzenie, po czym wrócił na skraj doliny, wyzerował sonograf i ponownie skierował się tam, skąd przed chwilą wrócił. Po chwili znów się zatrzymał. Jego zaskoczenie zaczynało się przemieniać w niedowierzanie. Oznaczył punkt na ziemi za pomocą dwóch kamieni, ułożonych jeden na drugim. Następnie szybkim krokiem przeszedł na drugą stronę doliny i natychmiast zaczął wracać, teraz już znacznie wolniej. Rozpadał się drobny deszczyk, zraszając jego twarz i ramiona, lecz Masangkay zignorował to. Nacisnął jakiś przycisk i z komputera zaczął wysuwać się wąski pasek papieru. Masangkay obejrzał go pośpiesznie, gdyż z powodu wilgoci atrament na papierze szybko się rozmazywał. Oddech mężczyzny stał się szybszy. Początkowo poszukiwacz odniósł wrażenie, że komputer analizuje niewłaściwe dane, jednak po krótkim zastanowieniu musiał tę myśl wykluczyć. Po raz drugi powtórzył doświadczenie, nerwowo wyrwał papier z komputera, obejrzał go, po czym zwinął w kulkę i wsunął do kieszeni kurtki.

Kiedy skończył czwarty pomiar, zaczął mówić sam do siebie cichym, monotonnym głosem. Wróciwszy do mułów, starannie złożył i schował sonograf. Śpieszył się i dlatego jedno z pudeł upadło na ziemię i otworzyło się. Wysypały się z niego oskardy, łopaty, młotki do kamieni, świder i laski dynamitu. Masangkay szybko zgarnął oskard i łopatę, po czym wrócił na środek doliny. Wbiwszy łopatę w ziemię, zaczął energicznie pracować oskardem, rozbijając twardą powierzchnię. Następnie nabrał na łopatę luźny żwir i odrzucił go daleko na bok. Przez długi czas pracował w ten sposób, na zmianę używając oskarda i łopaty. Muły przypatrywały mu się bez najmniejszego zainteresowania, z opuszczonymi głowami i półprzymkniętymi oczami.

Tymczasem deszcz padał coraz gęstszy. We wgłębieniach płaskiej, żwirowej powierzchni doliny pojawiały się płytkie kałuże. Znad Kanału Franklina ku północy unosił się zimny zapach lodu. W oddali rozległy się grzmoty nadchodzącej burzy. Nad głową Masangkaya zaczęły krążyć ciekawskie mewy, wydając rozpaczliwe skrzeki.

Dziura w ziemi z każdą chwilą stawała się głębsza. Pod twardą żwirową pokrywą znajdował się aluwialny piasek, w którym kopanie nie stanowiło żadnego problemu. Wzgórza stopniowo znikały za kurtyną deszczu i mgły. Masangkay intensywnie pracował, nie zważając zupełnie na nic. Najpierw zdjął płaszcz, później koszulę, a wreszcie podkoszulek. Błoto i woda mieszały się na jego umięśnionym torsie ze spływającym potem. Na końcu długiej brody lśniły krople wilgoci.

Nagle Masangkay krzyknął i przerwał pracę. Przykucnął w dziurze i zaczął dłońmi odgarniać spod stóp resztę ziemi, pokrywającej jakąś twardą powierzchnię. Wreszcie pozwolił, żeby jej resztki spłukał ulewny deszcz.

Ogarnął go szok i niedowierzanie. Ukląkł jak do modlitwy i rozłożył dłonie na powierzchni czegoś twardego. Jego oddech stał się gwałtowny, nieregularny, oczy rozszerzyły się z niedowierzania, pot na czole zmieszał się z deszczem, serce biło jak oszalałe - z wyczerpania, podniecenia i nieopisanej radości.

W tym momencie z dziury gwałtownie wystrzeliła fala jaskrawego światła, a po niej rozległ się ogłuszający huk. Przez chwilę odbijał się echem od wzgórz, aż nastała absolutna cisza. Dwa muły odwróciły łby w kierunku źródła niedawnego hałasu. Ujrzały niewielki obłok znacznie gęstszej mgły, która przybrała kształt jakby kraba, po czym rozerwała się na drobne części i poszybowała ku deszczowemu niebu.

Muły, przywiązane do głazu, z całkowitą obojętnością odwróciły łby od tej sceny. Tymczasem nad wyspą Desolación zaczęła zapadać noc.

WYSPA DESOLACIÓN

22 lutego, godz. 11.00

Długa łódka z wydrążonego pnia drzewa rozcinała wody kanału, sunąc gładko z prądem wody. Na łódce widać było samotną sylwetkę klęczącego człowieka, drobnego i zgiętego wpół, który sprawnymi ruchami operował wiosłem, pewnie prowadząc łódkę w obranym kierunku. Za rufą unosiła się smuga dymu, wznoszącego się znad glinianego paleniska skonstruowanego na środku łódki.

Mężczyzna okrążył czarne urwiska wyspy Desolación, skręcił na spokojniejsze wody małej zatoczki i wreszcie zatrzymał dziób łodzi na kamienistej plaży. Szybko wyszedł na brzeg i zaciągnął łódź na tyle daleko, by nie porwały jej wody przypływu.

Będąc w okolicy, usłyszał niedawno od koczujących tu rybaków, którzy samotnie mieszkali nad zimnymi wodami, że ostatnio wybrał się tutaj pewien mężczyzna, wyglądający na obcokrajowca. Już choćby taka informacja, zasłyszana mimochodem wiadomość o obcym podróżniku wędrującym po tych opuszczonych i niegościnnych terenach, była sama w sobie niezwykła. Bardziej niezwykłe było jednak to, że minął miesiąc, a podróżnik najprawdopodobniej jeszcze nie wrócił.

Mężczyzna zastygł w bezruchu, utkwiwszy wzrok w czymś, czego się tutaj zupełnie nie spodziewał. Postąpiwszy wreszcie do przodu, podniósł z kamieni poszarpany kawałek płytki z włókna szklanego i po chwili jeszcze jeden. Zaczął je oglądać, oddzierając kilka pasków z poszarpanych brzegów i odrzucając je na bok. Były to fragmenty łodzi, która musiała się tutaj rozbić zupełnie niedawno. Cóż, może więc zagadka tajemniczego wędrowca miała bardzo proste wyjaśnienie?

Mężczyzna wyglądał dość dziwacznie. Był stary, miał ciemną twarz i długie siwe włosy oraz drobniutkie długie wąsy, które opadały mu na policzki niczym fragmenty pajęczej sieci. Mimo przenikliwego zimna ubrany był jedynie w poplamioną koszulkę i zniszczone krótkie spodnie. Przytknąwszy palec do nosa, wydmuchnął na ziemię flegmę najpierw z jednej dziurki, potem z drugiej. Następnie zaczął się wspinać po klifie górującym nad zatoczką.

Kiedy stanął na szczycie, zatrzymał się i lśniącymi czarnymi oczyma przepatrywał ziemię w poszukiwaniu jakichś śladów. Żwirowa powierzchnia wyspy, upstrzona licznymi wzgórkami mchów, była jak gąbka, to zamarzająca, to puszczająca wody, i doskonale zachowywała odciski ludzkich butów oraz zwierzęcych kopyt.

Ruszył śladem, który prowadził lekko w górę, a potem w kierunku zalegającej pokrywy śnieżnej. Następnie ślad wiódł wzdłuż granicy śniegu, w stronę doliny, położonej trochę niżej. Przy grani górującej nad doliną regularne ślady urywały się, obierając jakieś dziwne, bezładne kierunki. Mężczyzna zatrzymał się, spoglądając w dół, ku jałowej dolinie. Coś przyciągnęło jego uwagę: jaskrawe kolory wśród absolutnej szarości i błysk promieni słońca odbitych w wypolerowanym metalu.

Zaczął zbiegać w tym kierunku.

Najpierw dotarł do mułów, wciąż przywiązanych do skały. Od dawna nie żyły. Potem zaczął wodzić głodnym wzrokiem po ziemi. Jego oczy aż zabłysły z chciwości, kiedy natrafił spojrzeniem na zapasy żywności i sprzęt. Po chwili zobaczył ludzkie zwłoki.

Podszedł do nich, poruszając się już o wiele ostrożniej. Leżały na plecach w odległości mniej więcej stu jardów od stosunkowo niedawno wykopanej dziury w ziemi. Były nagie, do zwęglonych mięśni przywierały zaledwie strzępy tkanin. Czarne, spalone ramiona trupa wznosiły się ku niebu niczym szpony martwego kruka, a jego rozłożone nogi były podciągnięte aż do roztrzaskanej klatki piersiowej. W oczodołach zmarłego zgromadziła się deszczówka, tworząc dwa zbiorniczki z wodą, na których powierzchni odbijał się obraz nieba i chmur.

Stary człowiek zaczął się powoli cofać, krok po kroku, ostrożnie niczym kot. Wreszcie przystanął. Sprawiał wrażenie, jakby wrósł w ziemię;przez długi czas wpatrywał się w poczerniałe zwłoki i rozmyślał. Wreszcie, znów powoli, ani na moment nie odwróciwszy się tyłem do trupa, wrócił do martwych mułów i skierował całą swoją uwagę na porozrzucany wokół nich bezcenny sprzęt.

NOWY JORK

20 maja, godz. 14.00

Sala licytacji w Domu Aukcyjnym Christie’s była przestronnym pomieszczeniem, o ścianach obitych boazerią z jasnego drewna, oświetlonym kwadratowymi żyrandolami zwisającymi z sufitu. Chociaż parkiet na podłodze ułożony był w piękne jodełki, prawie nie było ich widać pod niezliczonymi rzędami krzeseł - zapełnionych do ostatniego miejsca - oraz stopami dziennikarzy, licznych spóźnialskich i zwykłych ciekawskich, zgromadzonych przed tylną ścianą.

Kiedy prezes domu aukcyjnego wszedł na centralne podwyższenie, w pomieszczeniu zapanowała cisza. Długi kremowy ekran za jego plecami, na którym podczas zwyczajnych aukcji wieszano zazwyczaj licytowane obrazy, był pusty.

Prezes postukał w blat drewnianym młotkiem aukcyjnym, popatrzył pobieżnie po zgromadzonych, wyciągnął z kieszeni marynarki jakąś kartę i przez chwilę uważnie się w nią wpatrywał. Wreszcie umieścił ją na blacie przed sobą, lekko z boku i znowu spojrzał na ludzi.

- Jak mniemam - powiedział do mikrofonu, a krótkie angielskie głoski lekko rezonowały w głośnikach - przynajmniej kilka osób spośród państwa jest świadomych, co mamy dzisiaj do zaoferowania.

Przez salę przebiegł cichy szmer stonowanego rozbawienia.

- Żałuję, że nie mogliśmy tego wynieść na podium, żeby państwo sami to zobaczyli, jednak jest to nieco zbyt duże.

Wśród zgromadzonych znów rozległy się śmiechy. Prezes najwyraźniej napawał się wagą tego, co miało się za chwilę wydarzyć.

- Przyniosłem jednak mały fragment, powiedzmy, że dowód, gwarancję, iż będą państwo uczestniczyli w licytacji autentycznego przedmiotu.

Wypowiedziawszy te słowa, prezes skinął głową i na podwyższenie lekkim krokiem gazeli wszedł młody, szczupły człowiek. W obu rękach trzymał małe pudełko, obite aksamitem. Niemal natychmiast zdjął z niego pokrywę i półkolistym ruchem, kierując wnętrze pudełka ku zgromadzonym, pokazał im jego zawartość. Wśród ludzi przebiegł szmer, który wkrótce ucichł.

W środku, na białym aksamicie, leżał skręcony ciemnobrązowy kieł. Miał mniej więcej siedem cali długości i wystrzępioną wewnętrzną krawędź. Prezes odchrząknął.

- Konsygnantem artykułu numer jeden, jedynego przedmiotu licytowanego w dniu dzisiejszym, jest naród Nawaho, na podstawie porozumienia powierniczego z rządem Stanów Zjednoczonych Ameryki. - Zmierzył uważnym wzrokiem wszystkich zebranych. - Przedmiotem tym jest skamielina. - Popatrzył na leżącą przed nim kartkę. - W roku 1996 pasterz Nawaho, o personaliach Wilson Atcitty, zagubił kilka owiec w górach Lukachukai, na granicy Arizony z Nowym Meksykiem. Poszukując swoich owiec, natrafił na wielką kość wystającą ze ściany piaskowca w jakimś zapomnianym kanionie. Geolodzy nazywają te pokłady piaskowca formacją piekielnej zatoki; pochodzą one z ery kredy. Wiadomość dotarła do Muzeum Historii Naturalnej w Albuquerque. W porozumieniu z Nawahami geolodzy z muzeum rozpoczęli prace, których celem było wydobycie całego szkieletu. W miarę postępu robót zorientowano się, że chodzi o dwa poskręcane szkielety. Naukowcy ustalili, że jeden z nich należał do tyranozaura, a drugi do triceratopsa. Tyranozaur trzymał szczęki zaciśnięte na szyi triceratopsa, tuż pod grzebieniem. Jednym mocnym kłapnięciem szczęk był w stanie odgryźć jego łeb. Z kolei triceratops zdołał wbić środkowy róg głęboko w klatkę piersiową tyranozaura. Oba stwory wyzionęły ducha razem, złączone w straszliwym śmiertelnym uścisku. - Prezes odchrząknął. - Nie mogę się doczekać filmu.

Wśród zgromadzonych znów rozległy się głośne śmiechy.

- Pod triceratopsem paleontolodzy znaleźli pięć kłów tyranozaura, które ten najprawdopodobniej stracił podczas gwałtownej walki. Oto jeden z tych kłów. - Prezes skinął na asystenta, który zamknął pudełko. - Kamienny blok, ze znajdującymi się w nim dwoma dinozaurami, został wycięty ze zbocza górskiego i wystawiony na widok publiczny w muzeum w Albuquerque. Następnie przetransportowano go do Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku, gdzie prace badawcze są wciąż kontynuowane. Dwa szkielety nadal częściowo tkwią w skale z piaskowca. - Prezes znów zerknął do notatek. - Według naukowców, z którymi konsultował się nasz dom aukcyjny, są to najlepiej zachowane szkielety dinozaurów, na jakie kiedykolwiek natrafiono. Dla nauki mają wprost nieocenioną wartość. Główny paleontolog nowojorskiego muzeum stwierdził, że jest to najwspanialsza skamielina, jaką kiedykolwiek odnaleziono.

Prezes starannie poskładał kartki i sięgnął po młotek. Na ten sygnał jego trzej pomocnicy, niczym widma, wskoczyli na podwyższenie. Wśród absolutnej ciszy zastygli w bezruchu. Telefonistki zamarły na swoich stanowiskach ze słuchawkami w rękach. Linie telefoniczne zostały otwarte.

- Oceniamy, że licytowany dzisiaj artykuł wart jest dwanaście milionów dolarów. Cena wywoławcza wynosi pięć milionów. - Prezes uderzył młotkiem w drewnianą podstawkę.

Wśród uczestników aukcji dał się słyszeć szmer nawoływań, ludzie wykręcali głowy, chcąc widzieć reakcje innych, jednak niemal natychmiast zaczęły się podnosić tabliczki z numerami licytujących.

- Mam pięć milionów! Sześć milionów! Dziękuję, mam siedem milionów! - Ludzie przebierali nerwowo nogami, podwyższali stawki i wykrzykiwali je w kierunku prowadzącego aukcję. Hałas w sali stopniowo narastał. - Mam osiem milionów!

Hałas wzmógł się, gdy pobita została rekordowa cena, jaką dotąd zapłacono za szkielet dinozaura.

- Dziesięć milionów! Jedenaście milionów! Dwanaście! Dziękuję, mam trzynaście! Mam czternaście! Piętnaście!

Tabliczki nie unosiły się już tak gromadnie, w licytacji wciąż jednak uczestniczyło z pół tuzina osób, znajdujących się na sali i dodatkowo kilka walczących o szkielety dinozaurów przez telefon. Na elektronicznej tablicy za prezesem co kilka sekund pojawiała się wyższa kwota w dolarach, błyskawicznie przeliczana na euro i funty brytyjskie.

- Osiemnaście milionów! Mam osiemnaście milionów! Dziewiętnaście! Zgromadzeni niemal wrzeszczeli i prowadzący kilkakrotnie uderzył ostrzegawczo młotkiem. Trochę to poskutkowało i licytację kontynuowano. Zrobiło się ciszej, ale atmosfera była nerwowa.

- Dwadzieścia pięć milionów. Mam dwadzieścia sześć. Pan po prawej stronie zgłosił dwadzieścia siedem milionów.

Hałas znowu się wzmógł, jednak tym razem prezes domu aukcyjnego nie uczynił już nic, żeby nad nim zapanować.

- Mam trzydzieści dwa miliony! Trzydzieści dwa i pół od telefonicznego uczestnika aukcji! Trzydzieści trzy! Dziękuję, trzydzieści trzy i pół. Trzydzieści cztery od pani w pierwszym rzędzie!

Napięcie w sali aukcyjnej sięgało zenitu. Licytacja urosła do kwot o wiele wyższych, niż prognozowano w najśmielszych przypuszczeniach.

- Trzydzieści pięć przez telefon. Trzydzieści pięć i pół od pani. Trzydzieści sześć.

Przez tłum przeszedł wyraźny szmer i ludzie nagle zmienili obiekt zainteresowania. Oczy niemal wszystkich powędrowały ku górnej galerii. Na stopniach schodów zbudowanych w kształcie półksiężyca stał mężczyzna w wieku około sześćdziesięciu lat. Był potężnej postury, dobrze ubrany i już sam jego widok wzbudzał szacunek. Miał całkowicie ogoloną czaszkę i ciemną brodę w stylu Vandyke’a. Ubrany był w granatowy jedwabny garnitur od Valentina. Kiedy się poruszał, materiał garnituru odbijał padające na niego światło i skrzył się w jego blasku. Pod garniturem mężczyzna miał koszulę marki Turnbull & Asser, nieskazitelnie białą, rozpiętą pod szyją. W luźno zawiązanym krawacie tkwiła szpilka z dużą bursztynową główką. W bursztynie widoczne było pióro archeopteryksa, jedyne, jakie kiedykolwiek znaleziono.

- Trzydzieści sześć milionów - powtórzył prezes.

Jego spojrzenie, jak zresztą spojrzenia wszystkich pozostałych osób, skierowane było teraz na nowo przybyłego.

Mężczyzna stał na schodach, a jego niebieskie oczy iskrzyły wielką energią oraz jakimś rozbawieniem, którego przyczyny znał jedynie on sam. Powoli uniósł do góry swoją tabliczkę. Nagle w sali zapanowała cisza jak makiem zasiał. Gdyby przypadkiem ktoś dotąd tego mężczyzny nie rozpoznał, tabliczka mówiła wszystko: miała numer 001, jedyny numer, jaki Dom Aukcyjny Christie’s zgodził się przyznać na stałe konkretnemu klientowi.

Prezes popatrzył na niego z wyczekiwaniem.

- Sto - odezwał się w końcu mężczyzna, spokojnie, lecz bardzo wyraźnie.

Cisza jeszcze się pogłębiła, o ile to w ogóle było możliwe.

- Słucham pana? - zapytał prezes suchym głosem.

- Sto milionów dolarów - powtórzył mężczyzna. Miał bardzo duże, proste i bardzo białe zęby.

W sali panowała absolutna cisza.

- Usłyszałem kwotę sto milionów dolarów - powiedział prezes lekko drżącym głosem.

Czas jakby zatrzymał się w miejscu. Gdzieś w budynku dzwoniły telefony, z ulicy docierały przytłumione odgłosy klaksonów samochodowych, lecz nikt zdawał się tego nie słyszeć.

I nagle wszyscy jakby wyrwali się spod działania zaklęcia po jednym zwyczajnym uderzeniu młotkiem aukcyjnym.

- Artykuł numer jeden kupił pan Palmer Lloyd za sto milionów dolarów.

Sala eksplodowała. Zgromadzeni w jednej chwili zerwali się na równe nogi. Zewsząd rozległy się żywiołowe oklaski, nawoływania „brawo” - tak jakby przed momentem jakiś wspaniały tenor zakończył właśnie występ, najlepszy w życiu. Na sali znajdowało się jednak także wiele osób niezadowolonych z wyniku aukcji i oklaski sprzęgły się z sykami niechęci oraz nieprzyjaznymi pomrukiwaniami. Kilka osób wzniosło w górę zaciśnięte pięści. Dom Aukcyjny Christie’s nigdy dotąd nie widział tłumu tak bliskiego histerii. Wszyscy uczestnicy zakończonej aukcji, niezależnie od tego, czy usatysfakcjonowani, czy rozczarowani jej przebiegiem, byli świadomi, że brali udział w wydarzeniu historycznym.

Mężczyzny, który wywołał to całe zamieszanie, już tutaj nie było. Zszedł po schodach z głównej galerii, wkroczywszy na zielony dywan, minął kasjera - i już po chwili zgromadzeni krzyczeli jedynie do pustego korytarza.

PUSTYNIA KALAHARI

1 czerwca, godz. 18.45

Sam McFarlane siedział ze skrzyżowanymi nogami na piasku. Wieczorne ognisko z suchych gałęzi położonych na gołej ziemi rzucało drżące cienie na cierniste krzewy otaczające obóz. Najbliższe osiedle ludzkie leżało w odległości mni...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin