GABRIELA G�RSKA PIEKIELNY TR�JK�T Od samego pocz�tku pozyskanie dla ekspedycji Raya Gordona jako fizyka i jednocze�nie pilota sta�o si� spraw� najwa�niejsz�. Prawd� m�wi�c, wbi�em to sobie do g�owy tak, jakby od tego, czy Ray zgodzi si� na wsp�prac�, zale�a�o powodzenie ca�ego przedsi�wzi�cia. Wiedzia�em, �e to nie b�dzie �atwe. Cztery czy pi�� lat temu, po nigdy nie wyja�nionej katastrofie �Delphina", Ray zrezygnowa� z lot�w, wycofa� si� z czynnej s�u�by, w kilka miesi�cy p�niej poprosi� o dymisj� ze stanowiska naczelne- go fizyka Mi�dzynarodowego Instytutu Oceanografii. Za- rzuci� wszystkie prowadzone badania, kupi� ma�� posiad�o�� gdzie� w okolicy Aten, zakopa� si� w niej ca�kiem. Mia� wprawdzie jak�� docentur�, wyk�ada� na uniwersytecie w Atenach, ale to by�o wszystko. Pozrywa� znajomo�ci, unika� dawnych przyjaci�, nie utrzymywa� z nikim bli�szych kontakt�w. Tyle zdo�a�em si� dowiedzie� po dw�ch tygod- niach zbierania informacji. Musia�em liczy� si� z tym, �e mi odm�wi. W�a�nie dlatego sam pojecha�em do niego, zamiast wys�a� kablogram czy ��czy� si� z nim video. Na kablogram mo�na oddepeszowa� �nie", w rozmowie videofonowej wystarczy wcisn�� przy- cisk, by przerwa� po��czenie. Cz�owieka trudniej jest sp�awi�. Mia�em nadziej�, �e mo�e go przekonam. W ostateczno�- ci zamierza�em pos�u�y� si� pewn� informacj�, dotycz�c� jego najbardziej osobistych spraw - chwyt, przyznaj�, nie maj�cy nazbyt wiele wsp�lnego z zasadami zwanymi najo- g�lniej fair play. Ale ju� bardzo dawno temu kto� wymy�li� przys�owie, �e cel u�wi�ca �rodki. Nie takie g�upie, jak by si� wydawa�o. A Ray by� mi potrzebny. Potrzebny bardziej, ni� mia�em odwag� si� przyzna� - nawet przed samym sob�. Nikt - jak dotychczas - nie po�wi�ci� a� tyle czasu badaniom �Piekielnego Tr�jk�ta", nie wiedzia� r�wnie du�o o kolejnych pr�bach rozwi�zania tej cholernej zagadki, co w�a�nie on. To by�a jego pasja, nami�tno��, kt�rej podpo- rz�dkowa� po�ow� swego �ycia. I nawet teraz, w kilka lat po wycofaniu si� ze wszystkiego, by� ci�gle wybitnym specjalis- t� w tej dziedzinie. Niezast�pionym - szczeg�lnie dla mnie, nowo upieczonego szefa pierwszej od pi�ciu lat ekspedycji, maj�cej raz jeszcze przebada� tamten rejon. Chodzi�o zreszt� nie tylko o t� jego fachowo��. By� moim przyjacielem. Kiedy�. W�a�ciwie dosy� dawno, od tego czasu min�o wi�cej lat ni� od katastrofy �Delphina". Jeszcze przed �Seahorse" - bo potem on i Kris... Niewa�ne. Skoro, w ostateczno�ci, nie zmusi� mnie, bym u�y� przeciw niemu tej broni, gadulstwo - teraz, po latach - nie jest wystarczaj�cym powodem, by wywleka� t� spraw�, dotycz�c� jedynie ich obojga. Wystarczy to: wierzy�em, �e - mimo up�ywu czasu - mog� na niego liczy�. Na niego - i na t� dawn� przyja��. By� jeszcze trzeci pow�d; nigdy i z nikim wsp�praca nie uk�ada�a mi si� tak wspaniale jak z Rayem. Od pocz�tku, od pierwszej wsp�lnej praktyki, jeszcze w okresie studi�w. Wsp�lnej - mimo r�nicy lat - bo starszy pilot Ray Gordon odkry� w sobie zami�owanie do fizyki po wylataniu kilku tysi�cy mil. W Tr�jk�cie Bermudzkim, oczywi�cie. To by� jego drugi fakultet. M�j - pierwszy. Uzupe�niali�my si� w spos�b nieomal doskona�y. Jego sceptyczny, pos�uguj�cy si� �elazn� logik�, ch�odny umys� korygowa� moje zbyt fantastyczne zap�dy, ja - ze swym nieco narwanym, czasem do�� chaotycznym sposobem my<- �lenia - dzia�a�em, jak sam stwierdza�, na nasz dwuosobowy zesp� pobudzaj�co (�jak zwariowane dro�d�e" - pokpiwa� nieraz Ray). Przy tych r�nicach mieli�my pewn�, wsp�ln� nam obu, cech�: �aden z nas nie mia� jakich� �wymy�lonych barier", nie cofa� si� przed najbardziej karko�omn� hipote- z�, nie uznawa� �adnych naukowych �wi�to�ci. Brzytwa Ockhama nie mia�a w naszym tandemie nic do roboty; byli�my sk�onni podwa�y� ka�dy pewnik - cho�by zosta� tysi�ckrotnie sprawdzony; nic nigdy nie stanowi�o dla nas niepodwa�alnego dowodu, nikomu, w nic, nie wierzyli�my �na s�owo". Poza Rayem niewielu takich zna�em. W umy- s�owo�ci przeci�tnego cz�owieka, a tak�e, cz�sto, nawet tych nieprzeci�tnych, tkwi� niewzruszalne bariery: dogmaty nau- kowe, czy cho�by tylko my�lowe stereotypy (niejednokrot- nie zreszt� trudniejsze do podwa�enia ni� dowiedziony pewnik), nazbyt g��boko wyryte w �wiadomo�ci, by dopusz- cza�y mo�liwo�� jakiejkolwiek z ninii dyskusji; sama my�l o niej wydaje si� �wi�tokradztwem. Taki cz�owiek, rozumu- j�cy �mia�o a� do granicy swej �strefy zakazanej", wycofa si� natychmiast, je�li przeprowadzany dow�d m�g�by zaprze- czy� temu jakiemu� �tabu". Czasem - wbrew wszelkiej oczywisto�ci. Bo staj�c wobec alternatywy: oczywisto�� czy dogmat, wybierze zawsze nienaruszalno�� dogmatu; pod- �wiadomie, by� mo�e, lecz to niczego nie zmienia. Uzna b��d swego rozumowania za ka�dym razem, gdy to rozumowanie mia�oby podda� w w�tpliwo�� przyj�ty przez niego pewnik, stwierdzi w�asn� pomy�k� tam, gdzie jej nie pope�ni�. Przy wszystkich naszych wadach tej jednej byli�my pozbawieni - ja w takim samym stopniu co on. Nie istnia� �aden system, kt�rego nie byliby�my gotowi zburzy� - chocia�by nawet pochodzi� od nas samych. Dlatego w�a�nie Ray, z t� sam� umiej�tno�ci� w�tpienia, by� mi a� tak potrzebny. W sytua- cji, w jakiej mia�em si� znale��, ta cecha mog�a by� najwa�- niejsza; wszystkie dotychczasowe badania przeprowadzone przez ludzi zak�adaj�cych cho�by minimum twierdze� nie- podwa�alnych, przyjmuj�cych za niewzruszalny pewnik chocia�by tylko tyle, �e dwa i dwa to cztery, przynio- s�y zupe�ne fiasko. Wi�c mo�e trzeba by�o zacz�� od innej strony: za�o�y�, �e dwa plus dwa dawa� w wyni- ku cztery wcale nie musi. To by�a moja szansa. Chyba je- dyna, skoro badania Tr�jk�ta prowadzili - bez �adnych rezultat�w - naukowcy przerastaj�cy mnie co najmniej o g�ow�. To wszystko razem sprawi�o, �e polecia�em do Aten, zamiast - jak powinienem - siedzie� w Puerto Rico i dogl�- da� ostatnich przygotowa�, u�eraj�c si� z ka�dym, od kogo zale�a�o sprawne i terminowe wyj�cie �Ariadny" w morze. Rozgrzeszy�em si� z tego zreszt� do�� �atwo: w ci�gu tej mojej kr�tkiej - maj�cej potrwa� nie wi�cej ni� kilkana�cie godzin - nieobecno�ci, nic wa�nego nie powinno si� zdarzy�. To znaczy - nic takiego, z czym Johnny Olsen, m�j adminis- tracyjny zast�pca, i kapitan van Vincent nie potrafiliby sobie jako� poradzi�. Pogoda by�a burzowa i nad Europ� bolidem troch� rzuca- �o, ale poza tym czterdzie�ci minut lotu min�o, jak zwykle, bez wi�kszych wra�e�. Pierwsze trudno�ci zacz�y si� w Ate- nach: Ray figurowa�, co prawda, na li�cie wyk�adowc�w, ale prywatny adres mia� zastrze�ony i dosy� d�ugo nikt - ani w uniwersyteckim miasteczku, ani w zarz�dzie strefowym - nie chcia� mi poda� miejsca jego zamieszkania. Nie pomog�y pe�nomocnictwa �wiatowego Biura Nauki, ani powo�ywa- nie si� na Organizacj� Sfederowanych Narod�w, by�em ju� zrozpaczony, kiedy z pomoc� przyszed� mi po prostu przypadek: niespodziewanie spotka�em Roberta Kotta - pami�ta� mnie i Raya z Melbourne i z Toronto, wiedzia� - jak wszyscy w�wczas - o naszej bliskiej wsp�pracy, wi�c po chwili wahania, zdecydowa� si� wreszcie da� mi ten adres. Jecha�em szerok�, obsadzon� po obu stronach ��to kwitn�cymi �arnowcami grawistrad�, zastanawiaj�c si� nad ow� tajemniczo�ci� Raya. Wygl�da�o na to, �e mia� napraw- d� do�� wszystkich i wszystkiego, �e chcia� uniemo�liwi� wszelkie pr�by skontaktowania si� z sob�. Po raz pierwszy zw�tpi�em ca�kowicie w powodzenie mojego przedsi�- wzi�cia. Uczucie beznadziejno�ci wzros�o, kiedy znalaz�em si� przed jego posiad�o�ci�. Ogrodzona wysokim, betonowym murem z w�sk�, �elazn� furtk� zatrza�ni�t� na g�ucho, wygl�da�a tak, jak gdyby nikt nie odwiedza� jej od tygodni (pordzewia�y zamek, k�pka trawy wyrastaj�ca pod furtk�), robi�a nieodparte wra�enie twierdzy, odci�tego od �wiata miejsca dobrowolnego zes�ania, nie�yczliwej obcym pustel- ni. Mimo wszystko trudno mi by�o uwierzy� w Raya mizan- tropa, zdzicza�ego samotnika nieprzychylnego ludziom. Wci��, wbrew dowodom, mia�em nadziej�, �e ten, kogo zobacz� po przekroczeniu ogrodzenia - to b�dzie dawny Ray. Wysiad�em z grawisteru, obszed�em go i zatrzyma�em si� naprzeciw furtki. Z bliska nie robi�a wra�enia nieprzebytej zapory; by�a to zwyk�a furtka z automatycznym urz�dze- niem rejestruj�cym, magnetowidem i automatem otwieraj�- cym od wewn�trz. Wcisn��em przycisk aparatury rejestruj�cej. Przez d�ugi czas nic si� nie dzia�o; sta�em przed w�sk�, zamkni�t� furtk� z uczuciem niepewno�ci, jakie ma zawsze cz�owiek obserwo- wany (wiedzia�em, �e ca�y czas, od naci�ni�cia w��cznika, teleobiektyw przekazuje m�j obraz ekranom rozmieszczo- nym po ca�ym domu) - i wobec tej �wiadomo�ci czu�em si� z ka�d� chwil� coraz bardziej g�upio. Trwa�o to d�ugo, tak d�ugo, �e wreszcie zacz��em si� zastanawia�, czy automat si� nie zaci�� lub czy nie nacisn��em zbyt lekko, by w��czy� rejestrator. Podnios�em r�k�, by wcisn�� guzik znowu, i wtedy us�ysza�em spokojny, r�wny g�os Raya - g�os, w kt�rym nie by�o najs�abszego zdziwienia: - Wejd�, Kew. Jestem ko�o basenu, po drugiej stronie domu. Brak zaskoczenia �wiadczy� o tym, �e widzia� mnie przez ca�y czas - wystarczaj�co d�ugo, by si� opanowa�. Mo�e waha� si�, czy w og�le otworzy�? Nie zastanawiaj�c si� nad tym wi�cej popchn��em furtk�. Otworzy�a si� lekko. Zaraz za murem zaczyna� si� du�y ogr�d; dom, a raczej bungalow - bia�y i niski, gin�� w zieleni; zdzicza�e figi i oleandry, pinie, kapryfolium i tamaryszki, kwitn�ce ciemnym fioletem, daw- no nie przycinane glicynie otacza�y go tak spl�tan� g�stw�, jakby Rayowi nie wystarcza�a brama i wysoki na osiem st�p mur; jak gdyby �cian� rozro�ni�tej zieleni pragn�� si� dodat- kowo zabezpieczy� przed ciekawo�ci� natr�tnych, ludzkich oczu. Ledwie to pomy�la�em, wzruszy�em ramionami: chyba jednak przesadza�em z tym wszystkim, zaczynaj�c Raya demonizowa�. Ruszy�em �wirowan� alejk�. Obszed�em dom dooko�a, za wschodni� �ci...
izebel