Eschbach Andreas (1995) - Gobeliniarze.doc

(1238 KB) Pobierz
ANDREAS ESCHBACH

ANDREAS ESCHBACH

 

GOBELINIARZE

 

NAKŁADAM „SULAKli

UKAZAŁY SIĘ M.IN.:

Frederik Pohl „Gateway" tomy 1-5

Antologia polskiej SF „Wizje alternatywne 4"

Kir Bułyczow „Pieriestrojka w Wielkim Guslarze"

Brian W. Aldiss „Siwobrody"

Brian W. Aldiss „Mroczne lata świetlne"

Harlan Ellison „Niebezpieczne wizje"

Harlan Ellison „Ptak śmierci"

Robert Silverberg „Pożegiować do Bizancjum"

C.J. Cherryh „Cyteen" tomy 1-3 HUGO

Ben Bova „Wojna o Księżyc"

Ben Bova „Mars"

Marina & Siergiej Diaczenko „Dolina sumienia"

W PRZYGOTOWANIU:

Thomas R.P. Mielke „Sakrwersum"

Elizabeth Lynn „Dziewczyna z północy"

Kir Bułyczow „Zamach na Tezeusza"

Kir Bułyczow „Nowi Guslarczycy"

Pat Cadigan „W-grzesz-nicy" Clarke Award

Paul Levinson „Plaga świadomości"

Marina & Siergiej Diaczenko „Kaźń"

Marcin Wolski „Enklawa. Wolski w shortach 2"

antologia polskiej SF „Wizje alternatywne 5"

Ben Bova „Wenus"

Henri Lion Oldi „Rubież"

Jewgienij Łukin „Strefa sprawiedliwości"

ANDREAf E/CHBACH

GOBELINIARZE

Przełożyła

Joanna Filipek

SOLARIS

Olsztyn 2004

„Gobeliniarze"

tytuł oryg. „Die Haarteppichknupfer"

Copyright © 1995 by Andreas Eschbach

Ali Rights Reserved

Copyright © 2003 for Polish translation by

Joanna Filipek

3-88431-85-4

Miejska Biblioteka Publiczna

WROCŁAW

sz4.M2.Z-b

4 000192658

„3 bulwar Ikara 29-31

Projekt graficzny serii Tomasz Wencek

Projekt i opracowanie graficzne okładki

Tomasz „ tirex" Rybak

Korekta Bożena Mołdoch

Skład Tadeusz Meszko

Wydanie I

Agencja „Solaris"

Małgorzata Piasecka

ul. Generała Okulickiego 9/1, 10-693 Olsztyn

tel/fax. (0-89) 541-31-17

e-mail: agencja@solaris.net.pl

www.solaris.net.pl

Dies ist die Geschichte der Haarteppichknupfer. Ich

kann Ihnen nicht versprechen, dafi Sie sie mógen wer-

den. Ich kann Ihnen nicht einmal versprechen, daS sie

Ihnen gefallen wird.

Versprechen kann ich Ihnen nur eines: Sie werden

sie niemals wieder vergessen.

Andreas Eschbach

Oto historia tkaczy włosianych kobierców. Nie mogę

obiecać Warn, że ją polubicie. Nie mogę nawet obiecać,

że się Warn spodoba.

Obiecać mogę tyikojedno: nie zapomnicie jej już nigdy.

Gobeliniarze

Supeł po suple, dzień po dniu, przez całe życie, cią-

głe te same ruchy dłoni, stale takie same supły na deli-

katnych włosach, tak cieniutkie i drobniutkie, że z cza-

sem palce poczęły drżeć, a oczy od stałego wytężania wzroku

utraciły dawną ostrość widzenia - mimo to postępy były

prawie niezauważalne; nawet, jeżeli miał dobry dzień

i tak od świtu do zmierzchu udawało mu się wydłużyć

włosiany kobierzec najwyżej o kawałek długości jedne-

go paznokcia. Ślęczał więc nad skrzypiącą ramą, przy

której siedział jeszcze jego ojciec, a wcześniej ojciec jego

ojca, tak samo pochylony, przy oku stary, na poły zmęt-

niały okular, ramiona wsparte na wytartym pulpicie,

prowadził igłę samymi tylko koniuszkami palców. I tak

wiązał supeł za supłem, metodą przekazywaną od poko-

leń, aż wchodził w trans, w którym nareszcie było mu

dobrze; znikał ból pleców i nie czuł już w kościach staro-

ści. Nasłuchiwał różnorodnych odgłosów domu zbudo-

wanego przez dziadka jego pradziadka - wiatru, zawsze

tak samo świszczącego nad dachem i wpadaj ącego w otwarte

okna, brzęku naczyń oraz rozmów jego żon i córek na

dole w kuchni. Znał dobrze każdy z tych dźwięków. Roz-

różniał głos akuszerki, od kilku dni mieszkającej w ich

domu, gdyż Garliada, jego druga żona, czekała na roz-

wiązanie. Słyszał, jak zabrzęczał cicho dzwonek, potem

drzwi otwarły się i szmer rozmów zabarwił się podniece-

niem. Prawdopodobnie zjawiła się oczekiwana dziś han-

dlarka, mająca przynieść artykuły spożywcze, tkaniny

i różne inne rzeczy.

Potem schody zaskrzypiały pod ciężkimi krokami.

To z pewnością jedna z żon, przynosi mu obiad. Na dole

zaproszą teraz handlarkę do stołu, by dowiedzieć się

najnowszych plotek i pozwolić wcisnąć sobie jakąś tan-

detę. Westchnął, dociągnął supeł, nad którym akurat

pracował, odłożył soczewkę powiększającą i odwrócił się.

To była Garliada, stała tam ze swoim olbrzymim brzu-

chem, trzymała w dłoniach parujący talerz i czekała, aż

on niecierpliwym ruchem ręki przywołają bliżej.

- Co też sobie myślą te kobiety, żebyś ty, w twoim

stanie, musiała pracować? - burknął. - Chcesz urodzić

moją córkę na schodach?

- Czuję się dziś zupełnie dobrze, Ostvanie - odpo-

wiedziała Garliada.

- Gdzie jest mój syn?

Ociągała się.

- Nie wiem.

- Sam się mogę domyślić! - parsknął Ostvan.

- W mieście! W tej szkole! Żeby czytać książki, aż oczy go

rozbolą i żeby nabijać sobie głowę bzdurami.

- Chciał naprawić ogrzewanie i powiedział, że musi

wyjść kupić jakąś część.

Ostvan podniósł się ze swojego stołka i wyjął z jej

rąk talerz.

- Przeklinam dzień, w którym zgodziłem się, żeby

chodził do tej szkoły w mieście. Czy przedtem Bóg mi nie

sprzyjał? Czyż nie podarował mi pięciu córek i dopiero

potem syna, bym nie musiał uśmiercić żadnego dziec-

ka? A czy włosy moich żon i córek nie mają tylu barw, że

nie potrzebuję ich farbować i mogę tkać kobierzec go-

dzien samego cesarza? Dlaczego coś musi przeszkadzać,

bym wychował syna na dobrego gobeliniarza i zajął kie-

dyś swe miejsce przy Bogu, bym mógł pomagać mu

w tkaniu wielkiego kobierca życia?

- Nie próbuj wadzić się z losem, Ostvanie.

- Jak nie spierać się z takim synem? Dobrze wiem,

dlaczego to nie jego matka przynosi mi jedzenie.

- Mam poprosić cię o pieniądze dla handlarki - po-

wiedziała Garliada.

- Pieniądze! Ciągle tylko pieniądze! - Ostvan posta-

wił talerz na okiennym parapecie i poczłapał do skrzyni

ze stalowymi okuciami, ozdobionej zdjęciem kobierca

utkanego przez jego ojca. Leżały w niej pieniądze, które

pozostały jeszcze po sprzedaży tamtego dywanu, popa-

kowane w oddzielne pudełeczka, oznaczone numerami

kolejnych lat. Wyjął jedną monetę. - Weź. Ale nie zapo-

minaj, że to w skrzyni musi nam starczyć do końca życia.

- Tak, Ostvanie.

- A kiedy wróci Abron, przyślijcie go zaraz do mnie.

- Tak, Ostvanie - odeszła.

Cóż to było za życie, nic, tylko troski i zmartwienia!

Ostvan przyciągnął krzesło do okna i zasiadł do jedze-

nia. Jego spojrzenie zagubiło się w skalistym, nieuro-

dzajnym pustkowiu. Dawniej zdarzało się czasem, że

wychodził poszukać pewnych minerałów potrzebnych

do tajemnych receptur. Kilka razy był też w mieście, by

kupić chemikalia albo narzędzia. Ale pewnie już nigdy

więcej nie wyjdzie. Nie był młody; niedługo ukończy swój

dywan, wtedy będzie już pora pomyśleć o umieraniu.

Później, po południu, jego pracę przerwał dźwięk

pośpiesznych kroków na schodach. To był Abron.

- Chciałeś ze mną rozmawiać, ojcze?

- Byłeś w mieście?

- Kupiłem wkład do pieca.

- W piwnicy są przecież wkłady, starczy jeszcze dla

kilku pokoleń.

- Nie wiedziałem.

- Mogłeś mnie zapytać. Ale dla ciebie dobry jest każ-

dy pretekst, żeby wyjść do miasta.

Abron podszedł bliżej, nie wzywany.

- Wiem, nie podoba ci się, że jestem tak często

w mieście i czytam książki. Ale nie potrafię inaczej, oj-

cze, to jest takie interesujące... jest tyle rzeczy wartych

poznania - ludzie żyją na tyle sposobów...

- Nie chcę tego słuchać. Dla ciebie istnieje tylko jeden

sposób na życie. Nauczyłem cię tego, co musi wiedzieć

gobeliniarz, i to ma ci wystarczyć. Umiesz wiązać wszyst-

kie rodzaje supłów, jesteś wtajemniczony w impregnację

i techniki farbowania, znasz wzory przekazane nam przez

tradycję. Kiedy zaprojektujesz swój kobierzec, weźmiesz

sobie żonę i będziecie mieć wiele córek, a każda o włosach

innej barwy- W dzień twego ślubu odetnę mój dywan od

ramy, zapakuję i podaruję ci, a ty sprzedasz go w mieście

cesarskiemu handlarzowi. Tak uczyniłem z dywanem mego

ojca i tak on postąpił wcześniej z dywanem swego, a ten

przedtem z dywanem swojego ojca, mojego pradziadka; tak

dzieje się z pokolenia na pokolenie, od tysięcy lat. I jak ja

zaciągnięty przeze mnie dług spłacam tobie, tak ty swój

spłacisz synowi, a on znów swojemu, i tak dalej. Tak było

zawsze i nie zmieni się nigdy.

Abron westchnął ciężko.

- Tak, z pewnością, ojcze, ale to wszystko mnie nie

cieszy. Wcale nie mam ochoty zostać gobeliniarzem.

- Ja jestem gobeliniarzem i dlatego ty też nim bę-

dziesz! - Ostvan podenerwowanym gestem wskazał na

niedokończony dywan na ramie. - Przez całe życie tkam

ten kobierzec, całe moje życie, i z pieniędzy, które za

niego dostaniesz, będziesz korzystał przez całe twoje życie.

Masz względem mnie dług, Abronie, i żądam, żebyś spłacił

go swemu synowi. Daj Bóg, żeby nie przysparzał ci tylu

trosk, co ty mnie!

Abron nie odważył się spojrzeć na ojca, gdy odpo-

wiadał:

- W mieście słychać plotki o rebelii i rychłej abdyka-

cji cesarza... Kto będzie płacił za kobierce, gdy już nie

będzie cesarza?

- Szybciej zgaśnie ostatnia z gwiazd, niż przyblaknie

sława cesarza! - zagrzmiał Ostvan. - Czy nie uczyłem cię

tego przysłowia już wtedy, gdy jeszcze ledwo potrafiłeś

siedzieć obok mnie przy ramie tkackiej? Czy sądzisz, że

ktoś może po prostu zjawić się i obalić porządek, usta-

nowiony przez Boga?

- Nie, ojcze - wybąkał Abron. - Oczywiście, że nie.

Ostvan przyjrzał mu się.

- Idź teraz i pracuj nad projektem twojego kobierca.

- Tak, ojcze.

Późnym wieczorem Garliada poczuła pierwsze bóle.

Kobiety towarzyszyły jej do przygotowanego wcześniej

pokoju porodowego; Ostvan i Abron zostali w kuchni.

Ostvan przyniósł dwa kubki i butelkę wina, pili

w milczeniu. Czasem słyszeli dobiegające z pokoju poro-

dowego jęki albo krzyki Garliady, rozdzielane przeciąga-

jącymi się okresami, w których nic się nie działo. To miała

być długa noc.

Gdy ojciec przyniósł drugą butelkę wina, Abron spytał:

- A co będzie, jeśli to chłopiec?

- Wiesz tak samo dobrze, jak ja - odparł Ostvan stłu-

mionym głosem.

- Co wtedy zrobisz?

- Od niepamiętnych czasów obowiązuje prawo, że

gobeliniarz może mieć tylko jednego syna, gdyż jeden

kobierzec starczy na wyżywienie tylko jednej rodziny.

- Ostvan wskazał na stary, pokryty plamami miecz, wi-

szący na ścianie. - Tym mieczem twój dziadek uśmiercił

dwu moich braci w dniu ich narodzin.

Abron milczał.

- Powiedziałeś, że to Bóg ustanowił ten porządek,

wybuchnął w końcu. - To musi być bardzo okrutny Bóg,

nie sądzisz?

- Abronie! - zagrzmiał Ostvan.

-Nie chcę mieć do czynienia z twoim Bogiem! -krzyknął

Abron i wypadł z kuchni.

- Abronie! Zostań tutaj!

Ale Abron wbiegł po schodach do sypialni i już nie

wrócił.

I tak Ostvan czekał w samotności, nie pił jednak

więcej. Godziny mijały, a jego myśli coraz bardziej po-

sępniały. W końcu w krzyki rodzącej wmieszał się pierwszy

płacz dziecka, Ostvan usłyszał, jak kobiety rozpaczają

i szlochają. Wstał ociężale, jakby każdy ruch sprawiał

mu ból, zdjął ze ściany miecz i położył go na stole. Po-

tem stał i przygnębiony czekał cierpliwie, aż akuszerka

wyszła z pokoju porodowego, niosąc w ramionach no-

worodka.

- To chłopiec - powiedziała opanowanym głosem.

- Czy zabijecie go, panie?

Ostvan spojrzał na różowawą, pomarszczoną twa-

rzyczkę dziecka.

- Nie - odrzekł. - Będzie żył. Chcę, by na imię mu

było Ostvan. Tak jak mi. Nauczę go rzemiosła gobelinia-

rza, a jeśli nie będę żył dostatecznie długo, kto inny do-

kończy jego wykształcenia. Zanieś go z powrotem do matki

i powtórz jej, co ci powiedziałem.

-Tak, panie - powiedziała akuszerka i wyniosła dziecko.

A Ostvan wziął ze stołu miecz, poszedł z nim do sy-

pialni i zabił Abrona.

Handlarze kobierców

Yahannochia przygotowywała się do dorocznej wi-

zyty handlarza włosianych kobierców. Była ona jak prze-

budzenie dla miasta, przez pozostałą część roku drze-

miącego w bezruchu pod palącymi promieniami słońca.

Pierwszymi zwiastunami odmiany były girlandy, tu i ówdzie

pojawiające się pod niskimi stropami oraz ubogie wią-

zanki kwiatów, którymi próbowano zakryć plamy na ścianach

domów. Z dnia na dzień przybywało coraz więcej koloro-

wych chorągiewek łopoczących na wietrze, jak zwykle

wiejącym nad dachami, a zapachy, dobywające się z garnków

w ciemnych kuchniach, zalegały ciężko w wąskich uliczkach.

Wszystko po to, by przygotować się do Wielkiego Święta.

Kobiety godzinami szczotkowały włosy swoje i swych

dorastających córek. Mężczyźni nareszcie połatali buty.

Fałszywie brzmiące tony ćwiczących fanfary trębaczy

mieszały się z wszechobecnym szmerem podnieconych

głosów. Dzieci, zwykle bawiące się cicho i smętnie po

zaułkach, dziś z krzykiem biegały wokół, ubrane w swe

najlepsze ubrania. Panowało barwne ożywienie, święto

zmysłów, gorączkowe oczekiwanie Wielkiego Dnia.

Aż wreszcie nadszedł czas. Jeźdźcy, wysłani na zwiady,

powrócili, trąbiąc pomykali uliczkami i ogłaszali:

- Handlarz nadjeżdża!

- Który? - wyrwało się z tysięcy krtani.

- Na wozach są barwy handlarza Moarkana - odpo-

wiadali zwiadowcy, cięli ostrogami i galopowali dalej.

A imię handlarza podawano dalej, krążyło ono po do-

mach i chatach, i każdy miał o nim coś do powiedzenia.

- Moarkan! - Przypominano sobie, kiedy był ostatnio

w Yahannochii i jakie wówczas można było u niego ku-

pić towary z dalekich miast. - Moarkan! - Dociekano,

skąd handlarz przyjeżdża, z jakich miast przywozi wie-

ści lub może nawet listy. - Nadjeżdża Moarkan...!

Lecz musiały minąć jeszcze całe dwa dni, nim potęż-

ny orszak handlarza dotarł do miasta.

Najpierw pojawiła się piechota, żołnierze maszerują-

cy przed karawaną wozów. Z daleka wyglądali jak jedna

ogromna gąsienicą porośniętą błyszczącymi kolcami, pełznąca

wzdłuż drogi do Yahąnnochii. Gdy zbliżyli się, można było

rozróżnić mężczyzn w skórzanym rynsztunku, dzierżą-

cych skierowane ku niebu oszczepy, których nagie ostrza

połyskiwały, odbijając słoneczny blask. Kroczyli ciężko,

na twarzach skorupa zmieszanego z potem kurzu, spoj-

rzenie nieobecne i otępiałe z wyczerpania. Na plecach wszyscy

nosili barwy handlarza, ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin