Dick Philip - Simulakra.pdf

(1019 KB) Pobierz
Dick Philip-Simulakra
Philip K Dick - SIMULACRA
Philip K Dick
SIMULACRA
(przełożył Jarosław Jóźwiak)
l
Notatka biurowa pozostawiona w Electronic Musical Enterprise przestraszyła Nata Fliegera, choć właściwie nie
wiedział czemu. Mówiła przecież o nadarzającej się wielkiej okazji. Sławny radziecki pianista, Richard Kongrosian,
psychokinetyk, który grywał Brahmsa i Schumanna nie dotykając palcami klawiatury, został wytropiony w swojej letniej
rezydencji w Jenner, w Kalifornii. Szczęśliwie zgodził się odbyć kilka sesji nagraniowych dla EME. A mimo to...
Flieger pomyślał, że być może, czuje strach przed tymi ciemnymi, wilgotnymi lasami rozciągającymi się w
odległych północnych regionach wybrzeża Kalifornii; zdecydowanie wolał jednak suche południe wokół Tijuany, gdzie
EME posiadała swoją główną siedzibę. Według notatki Kongrosian nie chciał opuszczać letniej rezydencji; był właściwie
na emeryturze, do której zmusiła go prawdopodobnie sytuacja rodzinna; plotki głosiły, że miało to coś wspólnego z
tragedią z udziałem jego żony lub dziecka. Jak wynikało z notatki, tragedia wydarzyła się wiele lat temu.
Była dziewiąta rano. Nat Flieger w zamyśleniu nalał wodę do filiżanki i nakarmił żywą protoplazmę zintegrowaną z
systemem nagrań Ampek F-a2; ta ganimedańska forma życia nie odczuwała bólu i nigdy nie sprzeciwiała się
wykorzystywaniu j ej jako części systemu elektronicznego. Z neurologicznego punktu widzenia była raczej prymitywna,
jeśli jednak chodziło o zapis dźwięku, okazywała się niezastąpiona.
Woda przesączała się przez membrany ampeka F-a2, po czym weń wsiąkała; obwody żywego systemu pulsowały.
Mógłbym zabrać go ze sobą, pomyślał Flieger. System był przenośny, a Nat wolał jego parametry od bardziej
nowoczesnych i wyszukanych rozwiązań. Nacisnął “delicado" i podszedł do okna w swoim biurze, by przełączyć kotary na
odbiór; zamrugał, bo oślepiło go ciepłe meksykańskie słońce. F-a2 zaczął wykazywać wzmożoną aktywność, po czym,
wykorzystując światło i wodę, zainicjował procesy metaboliczne. Flieger odruchowo przyglądał się jego pracy, myślami
jednak nadal był przy notatce.
Podniósł ją jeszcze raz, ścisnął, a ona natychmiast jęknęła: “...stawia to naszą firmę przed wielkim wyzwaniem, Nat.
Wprawdzie Kongrosian odrzuca propozycje występów publicznych, ale dzięki kontraktowi uzyskanemu przez naszego
partnera w Berlinie, firmę Art-Cor, mamy prawo zmusić go do nagrań dla nas... jeśli tylko uda nam się utrzymać go
wystarczająco długo w pozycji stojącej. I co ty na to wszystko, Nat?".
- Taaak - odparł Nat Flieger przeciągle, odpowiadając głosowi Leo Dondoldo.
Dlaczego sławny pianista radziecki kupił dom w północnej Kalifornii? Już to samo w sobie było dziwne i wywołało
pomruk niezadowolenia ze strony rządu centralnego w Warszawie. A skoro Kongrosian nauczył się lekceważyć ukazy
najwyższej władzy komunistycznej, można się było spodziewać, iż bez trudu uchyli się od nagrań dla EME;
sześćdziesięcioletni Kongrosian był profesjonalistą, jeśli chodziło o ignorowanie aktów prawnych dotyczących
współczesnego życia społecznego - i w krajach komunistycznych, i w SZEA. Jak wielu artystów, Kongrosian chadzał
własnymi ścieżkami, które wiły się gdzieś między dwiema wszechpotężnymi formacjami ustrojowymi.
Aby wywrzeć na niego odpowiedni nacisk, należało posłużyć się pewną dozą przebiegłości. Publiczność ma krótką
pamięć, należało jej więc z całą stanowczością przypomnieć o obecności Kongrosiana oraz o jego muzyczno-psionicznych
talentach. Lecz dział reklamy EME mógł się z tym uporać bez problemu. Zdołali sprzedać tylu nieznanych, a Kongrosian,
mimo chwilowego zapomnienia, był już przecież u szczytu popularności. Ciekawe jednak, jak też poczyna sobie dzisiaj,
pomyślał Nat Flieger.
Notatka starała się przekonać go także co do tego: “...wszyscy wiedzą, że do niedawna Kongrosian grywał na
prywatnych spotkaniach", oświadczył głos. “Dla grubych szych w Polsce, na Kubie i przed puertorykańską śmietanką w
Nowym Jorku. Rok temu, w Birmingham, wystąpił przed pięćdziesięcioma czarnoskórymi milionerami na koncercie
dobroczynnym. Zebrane fundusze poszły na rzecz afromuzułmańskiej kolonizacji typu księżycowego. Rozmawiałem z
paroma współczesnymi kompozytorami, którzy brali w tym udział; przysięgali, że Kongrosian nie stracił ani odrobiny
swojego kunsztu. Zastanówmy się... to było w 2040. Miał wtedy pięćdziesiąt dwa lata. Poza tym przychodzi zawsze do
Białego Domu, gra dla Nicole i dla tego zera der Alte".
Powinniśmy zabrać F-a2 do Jenner i nagrać go na taśmę tlenkową, zdecydował Nat Flieger. To może być przecież
nasza ostatnia szansa. Osobnicy tacy jak Kongrosian, u których psi występuje w połączeniu ze zdolnościami artystycznymi,
zazwyczaj wcześnie umierają.
Odpowiedział na notatkę.
- Zajmę się tym, panie Dondoldo. Polecę do Jenner i spróbuję z nim osobiście ponegocjować.
“Fiuuu...", zachwyciła się notatka. Nat Flieger jej współczuł.
Brzęcząca, natarczywa i ohydnie wytrwała maszyna reporterska spytała:
- Czy to prawda, doktorze Egonie Superb, że zamierza pan wejść dziś do swojego biura?
Ktoś powinien wreszcie wymyślić jakiś sposób na pozbycie się z domu maszyn reporterskich, pomyślał doktor
Superb. Na razie jednak takiego sposobu nie było.
- Tak. Kiedy tylko skończę śniadanie, które akurat jem, zasiądę za kierownicą, pojadę do San Francisco, zaparkuję i
pójdę do swojego biura przy Post Street, gdzie jak zwykle rozpocznę sesję psychoterapii z moim pierwszym pacjentem.
Nic mnie nie obchodzi prawo ani cała tak zwana ustawa McPhearsona - odparł, po czym napił się kawy.
- I ma pan poparcie...
- MSPP całkowicie popiera moje działania - potwierdził doktor Superb. Właściwie rozmawiał z zarządem
Międzynarodowego Stowarzyszenia Praktykujących Psychoanalityków dopiero dziesięć minut temu. - Nie wiem, dlaczego
wybrałaś właśnie mnie do wywiadu. Każdy członek MSPP przyjdzie dzisiejszego ranka do swojego biura. - A było ich
dziesięć tysięcy, rozsianych po całych SZEA, zarówno w Ameryce Północnej, jak i Europie.
Maszyna reporterska spytała po cichu:
1 / 65
435263144.002.png
Philip K Dick - SIMULACRA
- Jak panu się wydaje, kto jest odpowiedzialny za uchwalenie ustawy McPhearsona oraz zamiar der Alte jak
najszybszego jej podpisania?
- Dobrze wiesz - machnął ręką doktor Superb - równie dobrze jak ja. Nie armia i nie Nicole, ani nawet nie PP, lecz
wielka firma farmaceutyczna, kartel A.G. Chemie z Berlina. - Każdy to wiedział, nie była to żadna nowość. Wszechmocny
kartel niemiecki, który sprzedał światu ideę leczenia chorób umysłowych środkami farmaceutycznymi. Mogli na rym
zarobić fortunę. Ów kartel sprawił, że psychoanalitycy zostali uznani za znachorów, podobnie zresztą jak uzdrawiacze
zdrową żywnością i energią orgonalną. Nie było już tak jak w dawnych czasach, w ubiegłym wieku, kiedy to
psychoanalitycy cieszyli się wysoką pozycją społeczną. Doktor Superb westchnął.
- Czy cierpi pan z tego powodu - ciągnęła maszyna, drążąc temat - że musi pan porzucić swój zawód z przyczyn od
pana niezależnych? Hmm?
- Powiedz swojej publiczności - wycedził powoli doktor Superb - że zamierzamy walczyć o swoje, nawet wbrew
prawu. My także potrafimy pomagać pacjentom, podobnie jak terapia farmakologiczna. Szczególnie jeśli chodzi o
zaburzenia charakterologiczne, kiedy znaczenie ma właściwie całe życie pacjenta. - Zauważył teraz, że maszyna
redaktorska reprezentuje jedna z wielkich stacji telewizyjnych. Relację oglądała prawdopodobnie około
pięćdziesięciomilionowa publiczność. Doktor Superb poczuł nagle, że język staje mu kołkiem.
Po śniadaniu, kiedy szedł do samochodu, spotkał czekającą już na niego drugą maszynę redaktorską.
- Panie i panowie, oto ostatni z wiedeńskiej szkoły analityków. Jest to, być może, jedyny znany psychoanalityk,
doktor Superb. Czy powie nam pan parę słów, doktorze? - Maszyna podjechała, zastępując mu drogę. - Co pan czuje?
Doktor Superb odparł:
- Czuję się beznadziejnie. Proszę zejść mi z drogi.
- Idąc po raz ostatni do swojego biura - ciągnęła maszyna, kiedy starał się jej uciec - doktor Superb wygląda jak
człowiek skazany, a jednocześnie dumny z tego, że zgodnie ze swoim przekonaniem wykonał to, co do niego należało.
Lecz czas zrobił swoje i wyprzedził doktora Superba... i tylko przyszłość pokaże, czy dobrze się stało. Podobnie rzecz się
miała z praktyką upuszczania krwi; psychoanalitycy świetnie prosperowali, po czym poszli w zapomnienie i teraz ich
miejsce zajęła nowa terapia.
Po wejściu do samochodu doktor Superb włączył układ jezdny i jechał właśnie autobahnem w kierunku San
Francisco; nadal czuł się beznadziejnie i oczekiwał tego, co - jak wiedział - było nieuniknione: spotkania z policją, które
miało nastąpić za chwilę.
Nie był już młodzieniaszkiem. Zdążył obrosnąć tłuszczykiem. Sięgał wieku średniego i był na to wszystko po prostu
za stary. Miał łysinę, którą lustro w łazience ujawniało bezwstydnie każdego ranka. Pięć lat wcześniej rozwiódł się z trzecią
żoną, Livią, i więcej się nie ożenił. Kariera była całym jego życiem, zastępowała mu rodzinę. Więc co teraz? Nie było
żadnych wątpliwości, że tak jak powiedziała maszyna reporterska, szedł dziś do biura po raz ostami. Pięćdziesiąt milionów
ludzi w Ameryce Północnej i Europie miało się temu przyglądać, ale czy mogło mu to zapewnić nową posadę? Nowy,
transcendentalny cel życia, który miał zastąpić poprzedni? Nie, na pewno nie.
Aby podnieść się na duchu, sięgnął po słuchawkę samochodowego telefonu i wybrał numer modlitwy.
Kiedy zaparkował przy Post Street, znalazł tam sporą grupę gapiów, kilka maszyn reporterskich i paru policjantów
w niebieskich mundurach.
- ...dobry - rzucił im doktor Superb, wchodząc po schodach z kluczem w dłoni.
Tłum rozstąpił się przed nim. Superb otworzył drzwi i pchnął je, pozwalając, by światło poranka zalało długi
korytarz upiększony reprodukcjami Paula Klee i Kandinsky'ego. Razem z doktorem Bucklemanem zawiesił je siedem lat
temu; wspólnie dekorowali wtedy ten dość stary budynek.
Jedna z maszyn reporterskich poinformowała widzów:
- Wszystko zdecyduje się, kiedy nadejdzie pierwszy pacjent doktora Superba.
Policjanci czekali w milczeniu.
Zatrzymując się w korytarzu przed wejściem do biura, doktor Superb odwrócił się i rzekł do wszystkich:
- Ładny dzień. W każdym razie jak na październik.
Starał się wydusić z siebie coś jeszcze, jakąś heroiczną sentencję, która odpowiadałaby jego szlachetnym uczuciom i
sytuacji. Nie mógł jednak nic wymyślić. Być może, pomyślał, po prostu nie ma w tym nic szlachetnego. Robił to co
zawsze, przez pięć dni w tygodniu od wielu lat i uczynienie tego jeszcze raz nie wymagało żadnej odwagi. Oczywiście
zapłaci za swój ośli upór aresztowaniem. Jego umysł to wiedział, lecz ciało, jego niższy układ nerwowy, nie. Odruchowo
kontynuował swoją drogę.
Ktoś z tłumu krzyknął - jakaś kobieta:
- Jesteśmy z panem, doktorze! Powodzenia!
Parę innych osób uśmiechnęło się do niego i wyraz nieśmiałej zachęty przebiegł przez tłum. Policjanci wyglądali na
znudzonych. Doktor Superb zamknął drzwi i poszedł dalej.
Siedząca w pierwszym pokoju za biurkiem sekretarka, Amanda Conners, podniosła głowę i rzekła:
- Dzień dobry, doktorze.
Jej jasnorude, związane wstążką włosy lśniły, a zza dekoltu krótkiego moherowego swetra wyłaniały się boskie
piersi.
- ...dobry - odparł doktor Superb, z przyjemnością widząc ją tego dnia, i to w dodatku w tak miłym nastroju. Podał
jej płaszcz, który powiesiła w szafie. - Hmm... kto jest pierwszym pacjentem? - spytał, zapalając łagodne florydzkie cygaro.
Po sprawdzeniu w zeszycie Amanda odpowiedziała:
- Pan Rugge, doktorze. O dziewiątej. Ma pan jeszcze czas na filiżankę kawy. Przygotuję panu. - Szybko ruszyła w
kierunku ekspresu stojącego w kącie pokoju.
- Wie pani, co się tu będzie działo za chwilę, prawda? - upewnił się Superb.
- Och, tak. Ale MSPP zapłaci kaucję, prawda? - Przyniosła mu mały papierowy kubek i podała trzęsącymi się
palcami.
- Obawiam się, że oznacza to koniec pani pracy.
- Tak - przyznała Mandy; nie uśmiechała się już. Jej duże oczy pociemniały. - Nie rozumiem, dlaczego der Alte nie
zawetował tej ustawy. Nicole była jej przeciwna i do ostatniej chwili oczekiwałam, że zgłosi weto. Mój Boże, rząd ma
2 / 65
435263144.003.png
Philip K Dick - SIMULACRA
przecież ten sprzęt do podróżowania w czasie. Mogą przenieść się w przyszłość i zobaczyć, ile zła w ten sposób wyrządzą i
jak zbiednieje nasze społeczeństwo.
- Może już sprawdzili. - Pomyślał, że społeczeństwo od tego pewnie nie zbiednieje.
Drzwi do biura się otworzyły. Stanął w nich pierwszy tego dnia pacjent, Gordon Rugge, blady ze zdenerwowania.
- Ach, przyszedł pan - stwierdził doktor Superb. Prawdę mówiąc, Rugge przyszedł za wcześnie.
- To dranie! - rzucił Rugge. Był wysokim, dobrze ubranym szczupłym mężczyzną około trzydziestki. Z zawodu
broker, pracował przy Montgomery Street.
Za Rugge'em pojawiło się dwóch policjantów w mundurach. Ich wzrok zatrzymał się na doktorze. Maszyny
reporterskie wyciągnęły żurawie szyje rejestratorów, łapczywie wchłaniając obrazy i dźwięki. Przez pewien czas nikt nie
ruszał się ani nic nie mówił.
- Wejdźmy do mojego gabinetu - rzekł doktor Superb do Rugge'a - i zacznijmy od tego, na czym skończyliśmy w
ubiegły piątek.
- Jest pan aresztowany - powiedział natychmiast jeden z policjantów. Podszedł i podał doktorowi złożone pismo. -
Proszę z nami. - Wziął Superba za ramię i zaczął prowadzić go do drzwi. Drugi policjant też stanął u boku Superba, aby
mogli go trzymać między sobą. Wszystko rozgrywało się spokojnie, bez zamieszania.
Superb zwrócił się do Rugge'a:
- Przykro mi, Gordon, niestety nie mogę nic zrobić w sprawie kontynuowania twojej terapii.
- Te skurczybyki chcą, żebym brał jakieś prochy - odparł Rugge gorzko. - Wiedzą, że po pigułkach robi mi się
niedobrze, one mi szkodzą.
- Ciekawe, jak dużą lojalność wykazują pacjenci analityków - mruknęła jedna z maszyn reporterskich do swojej
publiczności. - Ale właściwie czemu nie mieliby być lojalni? Pewnie już od wielu lat ufali wyłącznie swojemu
psychoanalitykowi.
- Od sześciu lat - sprecyzował Rugge. - I jeśli będzie trzeba, mogę chodzić do niego przez kolejne sześć.
Amanda Conners zaczęła cichutko łkać w chusteczkę. Kiedy doktora Superba, eskortowanego przez dwóch
mundurowych, odprowadzano do oczekującego samochodu patrolowego, tłum jeszcze raz nieśmiało zaszemrał, okazując
mu poparcie. Superb dostrzegł jednak, że większość z nich stanowili ludzie starsi. Wspomnienie dawnych czasów, kiedy
psychoanalitycy byli szanowani. Byli, podobnie jak on, częścią zupełnie innej epoki. Superb wolałby zobaczyć wśród nich
paru młodzieńców, ale z przykrością stwierdził, że ich tam nie ma.
Na posterunku mężczyzna z pociągłą twarzą, w ciężkim palcie, palący robione ręcznie filipińskie cygaro Bela King,
spojrzał przez okno płaskimi, zimnymi oczyma, sprawdził godzinę na zegarku i w zdenerwowaniu przeszedł przez pokój.
Właśnie gasił cygaro i przygotowywał się do zapalenia następnego, kiedy zauważył samochód patrolowy.
Natychmiast pospieszył na zewnątrz, na platformę załadowczą, gdzie policjanci przygotowywali się do przyjęcia
przywiezionego osobnika.
- Doktorze - zaczął. - Nazywam się Wilder Pembroke. Chciałbym z panem porozmawiać. - Skinął w kierunku
policjantów, którzy odeszli, pozostawiając Superba bez obstawy. - Proszę do środka. Chwilowo zająłem pokój na drugim
piętrze.
- Nie jest pan policjantem - zauważył Superb, przyglądając mu się uważnie. - Może jest pan PP? - spojrzał na niego
z przestrachem. - Tak, pewnie tak.
- Proszę po prostu traktować mnie jako stronę zainteresowaną... - rzekł Pembroke, kiedy szli do windy. Zniżył głos,
gdy mijali grupę policjantów. - Zainteresowaną sprowadzeniem pana znowu do biura i tym, aby znów zaczął pan leczyć
pacjentów.
- Mógłby pan to zrobić?
- Tak mi się wydaje. - Winda przyjechała i weszli do środka. - Zajmie nam to godzinę albo coś koło tego. Proszę być
cierpliwy. - Pembroke zapalił nowe cygaro, nie częstując doktora.
- Czy mogę spytać, jakiej agencji jest pan pracownikiem?
- Powiedziałem panu. - Pembroke zaczął się irytować. - Niech mnie pan po prostu uważa za stronę zainteresowaną.
Nie rozumie pan? - Spojrzał na Superba i żaden z nich nie odezwał się więcej, dopóki nie dojechali do drugiego piętra. -
Przepraszam, jeśli byłem niemiły - zreflektował się Pembroke, kiedy szli korytarzem. - Jestem bardzo zdenerwowany
aresztowaniem pana. Nie daje mi to spokoju. - Otworzył drzwi, a Superb ostrożnie wszedł do pokoju 209. - Oczywiście
dosyć łatwo się denerwuję. Na tym polega moja praca, mniej więcej. Tak jak pana pracą jest nie pozwalać sobie angażować
się emocjonalnie. - Uśmiechnął się, lecz Superb nie odwzajemnił uśmiechu. Jest zbyt spięty, zauważył Pembroke. Reakcja
Superba zgadzała się z profilem zawartym w dossier.
Usiedli naprzeciw siebie w ciszy, patrząc sobie w twarz.
- Wkrótce przyjdzie do pana pewien człowiek - zaczął Pembroke. - Będzie pana pacjentem. Rozumie pan? Chcemy
więc, żeby pan przyjmował. Chcemy, by pańskie biuro i gabinet działały, by mógł go pan przyjąć i leczyć.
Doktor Superb z kamiennym wyrazem twarzy skinął głową.
- Rozumiem.
- Inni, pozostali pacjenci, których będzie pan przyjmował, nas nie obchodzą. Może im się pogorszyć, polepszyć,
mogą zapłacić panu fortunę, może pan spać na czekach, nieważne. Chodzi nam tylko o tego człowieka.
- A po tym, jak go wyleczę - zaciekawił się Superb - zamkniecie mnie? Jak pozostałych psychoanalityków?
- Porozmawiamy o tym później. Nie ma teraz na to czasu.
- Kim jest ten człowiek?
- Nie powiem panu - odparł Pembroke.
- Domyślam się - rzekł po chwili Superb - że użyliście maszyny Lessingera do podróżowania w czasie, by
przekonać się o rezultatach mojej terapii.
- Tak - przyznał Pembroke.
- Więc nie macie wątpliwości, że go wyleczę.
- Wprost przeciwnie - przerwał mu Pembroke. - Nie będzie pan w stanie mu pomóc. I dlatego właśnie chcemy, żeby
pan tam był. Gdyby był leczony farmakologicznie, odzyskałby równowagę psychiczną. A my chcemy koniecznie, żeby był
nadal chory. Widzi więc pan, doktorze, potrzebujemy dalszego istnienia profesjonalnego konowała, praktykującego
3 / 65
435263144.004.png
Philip K Dick - SIMULACRA
psychoanalityka. - Pembroke spokojnie zapalił cygaro, które już zdążyło zgasnąć. - Tak więc instrukcje dla pana są takie:
niech pan nie odprawia z kwitkiem żadnych nowych pacjentów. Rozumie pan? Niezależnie od tego czy będą szaleni albo
raczej czy będą ewidentnie zdrowi. - Uśmiechnął się. Zdenerwowanie doktora go rozbawiło.
2
Mimo późnej pory światła w wielkim komunalnym budynku mieszkaniowym zwanym Abraham Lincoln świeciły
się nadal, gdyż była to noc zaduszna. Wszystkich sześciuset mieszkańców poproszonych zostało przez członków rady o
przyjście do podziemnej sali komunalnej. Mężczyźni, kobiety i dzieci tłoczyli się w kolejce, a stojący przy drzwiach Vince
Strikerock, typowy biurokrata, z namaszczeniem i spokojem obsługiwał nowy czytnik identyfikatorów, sprawdzając
każdego z osobna, by upewnić się, że nikt z zewnątrz, z innego budynku komunalnego nie dostał się do środka.
Mieszkańcy bez sprzeciwu poddawali się procedurze i wszystko szło dość sprawnie.
- Hej, Vince, ile nas to kosztowało? - spytał stary Joe Purd, najstarszy z mieszkańców budynku. Wprowadził się
wraz z żoną w dniu zakończenia budowy, w maju 1992 roku. Jego żona umarła jakiś czas temu, a dzieci dorosły i założyły
własne rodziny, ale Joe pozostał.
- Dużo - rzekł cicho Vince. - Ale za to jest niezawodny. I to nie tylko moja opinia.
Dotychczas w czasie pełnienia służby porządkowy wpuszczał ludzi jedynie na podstawie znajomości ich twarzy.
Lecz kiedyś wpuścił w ten sposób dwóch rozrabiaków z Robin Hill Manor, którzy zaburzali przebieg spotkania swoimi
pytaniami i komentarzami. Nic podobnego więcej się nie powtórzy; Vince Strikerock obiecał to sobie i swym
współmieszkańcom. I miał zamiar dotrzymać obietnicy.
Rozdając kopie z planem przebiegu spotkania, pani Wells uśmiechała się i monotonnie napominała:
- Punkt 3A, kredyt na naprawę dachu, jest teraz punktem 4A. Proszę to sobie zapisać.
Mieszkańcy brali swoje programy i dzielili się na dwa strumienie płynące w przeciwne strony sali. Liberalna część
mieszkańców siedziała po prawej stronie, konserwatywna po lewej, a każda z nich demonstracyjnie ignorowała obecność
drugiej. Kilka niezorientowanych osób - nowych mieszkańców i miejscowych oszołomów - usiadło po cichu z tyłu, w
czasie gdy w sali rozpoczęły się rozmowy. Sam dźwięk, szum w pomieszczeniu był całkiem przyjazny, ale mieszkańcy
wiedzieli, że dziś dojdzie do konfliktu. Prawdopodobnie obie strony już się na to przygotowały. Niekiedy dawał się słyszeć
szelest czytanych i wymienianych dokumentów, petycji oraz wycinków z gazet.
Siedzący na podeście, wraz z czterema opiekunami budynku, przewodniczący Donald Tishman czuł ból w żołądku.
Był człowiekiem spokojnym, który wzdragał się przed tego rodzaju waśniami. Już samo siedzenie w tym miejscu było dla
niego zbyt dużym wysiłkiem, a na dodatek wiedział, że dzisiejszego wieczora będzie musiał brać aktywny udział w
dyskusji. Od czasu do czasu zmuszony był do tego każdy mieszkaniec budynku, poza tym dziś miała rozstrzygnąć się
kwestia szkoły.
Sala wypełniła się prawie po brzegi, a Patrick Doyle, obecny duszpasterz budynku, nie wyglądający na zbytnio
uszczęśliwionego w swojej długiej białej szacie, podniósł dłonie, prosząc o ciszę.
- Modlitwa na powitanie - rzekł szybko, chrząknął i wyciągnął małą kartkę. - Proszę zamknąć oczy i pochylić
głowy. - Spojrzał na Tishmana i opiekunów, a Tishman skinął na niego głową, by kontynuował. - Ojcze Niebieski - czytał
Doyle - my, mieszkańcy budynku komunalnego Abraham Lincoln, błagamy Cię, byś pobłogosławił to spotkanie. Hmm,
prosimy, byś w swojej łasce pozwolił nam zebrać fundusze na naprawę dachu, gdyż jest to bardzo pilna sprawa. Prosimy
także, by nasi chorzy ozdrowieli. Obdarz nas mądrością, która potrzebna będzie przy rozpatrywaniu wniosków o przyjęcie
do naszej społeczności, byśmy przyjmowali właściwych ludzi, a innym odmawiali. Błagamy Cię, nie pozwól żadnym
obcym wejść pośród nas i zakłócać życia tej kochającej prawo społeczności, i na koniec prosimy Cię w szczególności o to,
by Nicole Thibodeaux przestała miewać okropne bóle głowy, z powodu których nie mogła ostatnio wystąpić dla nas w
telewizji, i żeby te bóle nie miały nic wspólnego z wypadkiem sprzed kilku lat, kiedy to pomocnik na scenie niechcący
zrzucił jej na głowę odważnik, przez co musiała spędzić parę dni w szpitalu. Na tym zakończmy, amen.
- Amen - zgodziła się publiczność.
Tishman wstał z miejsca i rzekł:
- Zanim rozpoczniemy spotkanie, proponuję kilka miłych chwil prezentacji talentów z naszego budynku. Najpierw
wystąpią dziewczęta Fetersmoellerów, z mieszkania numer 205. Zatańczą nam do melodii I’ll Build a Stairway to the Stars.
Usiadł, a na scenie pojawiła się trójka blondwłosych dzieciaków, znanych publiczności z wcześniejszych występów.
W czasie gdy dziewczęta Fetersmoellerów, w spodniach w paski i świecących srebrnych marynarkach, z uśmiechem
wykonywały kolejne figury, otworzyły się drzwi na korytarz zewnętrzny i pojawił się w nich spóźniony Edgar Stone.
Przyszedł tego wieczora za późno, bo oceniał test swego sąsiada, Iana Duncana. Stał teraz w drzwiach i nadal
zastanawiał się nad testem i bardzo słabym wynikiem, jaki uzyskał jego sąsiad, którego zresztą ledwo znał. Nawet nie
przeglądając testu do końca, mógł stwierdzić, że Duncan oblał.
Dziewczęta Fetersmoellerów śpiewały piskliwymi głosikami, a Stone zastanawiał się, czemu właściwie tu
przyszedł. Może tylko po to, żeby nie zapłacić kary, ponieważ obecność wszystkich mieszkańców była obowiązkowa.
Amatorskie przedstawienia, które często odbywały się podczas spotkań, były jego zdaniem nic niewarte. Przypomniał
sobie dawne czasy, kiedy telewizja z dobrymi przedstawieniami, przygotowanymi przez profesjonalistów, dostarczała
mnóstwa rozrywki. Teraz oczywiście wszyscy profesjonaliści musieli podpisać kontrakt z Białym Domem, a telewizja
miała charakter bardziej edukacyjny niż rozrywkowy. Stone pomyślał o wspaniałym, złotym wieku, który dawno
przeminął, o świetnych komikach filmowych, takich jak Jack Lemmon i Shirley MacLaine, potem spojrzał jeszcze raz na
siostry Fetersmoeller i mruknął, wyraźnie niezadowolony.
Vince Strikerock, jak zwykle na swoim posterunku, słysząc to, spojrzał na niego z naganą w oczach.
Przynajmniej ominęła go modlitwa. Włożył swój identyfikator do nowego czytnika Vince'a, a on pozwolił mu
przejść. Schodząc wzdłuż rzędów, szczęśliwie znalazł wolne miejsce. Czy Nicole patrzyła dziś na nich? Czy gdzieś w
tłumie krył się łowca talentów? Nie zauważył żadnych obcych twarzy. Dziewczęta Fetersmoellerów marnowały tylko czas.
Siadając zamknął oczy i słuchał tylko, bo nie mógł znieść ich widoku. Nigdy im się nie uda, pomyślał. Będą musiały się z
tym pogodzić, podobnie jak ich ambitni rodzice. Nie mają za grosz talentu, tak jak reszta z nas... Abraham Lincoln mimo
wielkiej determinacji nie zdziałał wiele dla kultury SZEA i nic nie mogło tego zmienić.
Beznadziejna sytuacja sióstr Fetersmoeller przypomniała mu jeszcze raz test, który Ian Duncan trzęsącymi się
rękami i ze świecącą twarzą wepchnął mu dzisiejszego ranka. Jeśli nie zda tego egzaminu, znajdzie się w jeszcze gorszym
4 / 65
435263144.005.png
Philip K Dick - SIMULACRA
położeniu niż Fetersmoellerówny, bo nie będzie mógł nawet mieszkać w Abrahamie Lincolnie. Zniknie z pola widzenia, w
każdym razie z ich pola widzenia i powróci do poprzedniego, znienawidzonego statusu. Jeśli nie odkryją w nim choćby
śladu jakichś umiejętności, prawdopodobnie znów znajdzie się w przytułku, pracując fizycznie, jak to kiedyś czynili
wszyscy jako nastolatkowie.
Oczywiście uzyska zwrot kosztów za mieszkanie, które otrzymał, dość pokaźną sumę - jedyną poważną inwestycję
w życiu człowieka. Pod pewnymi względami Stone mu zazdrościł. Co bym zrobił, zastanawiał się siedząc z zamkniętymi
oczyma, gdybym dostał taką jednorazową odprawę? Może bym emigrował. Kupiłbym jeden z tych tanich, nielegalnych,
jednorazowych statków, którymi handlują tam, gdzie...
Brawa wyrwały go z rozmyślań. Dziewczęta skończyły, więc i on przyłączył się do aplauzu. Siedzący na podium
Tishman podniósł rękę, by uciszyć tłum.
- Dobra, wiem, że wam się podobało, ale dzisiejszego wieczora mamy znacznie więcej punktów programu. Poza
tym czeka nas jeszcze poważna dyskusja. Nie zapominajmy o tym. - Uśmiechnął się szeroko.
Tak, przytaknął mu Stone w myślach. Dyskusja. Czuł się spięty, bo był jednym z radykałów w Abrahamie Lincolnie
- chciał skasować szkołę podstawową w budynku i wysyłać dzieci do publicznej podstawówki, gdzie mogłyby bez
przeszkód kontaktować się z rówieśnikami z innych budynków.
Pomysł ten spotykał się jednak z silnym sprzeciwem, chociaż w ostatnich tygodniach zyskał nieco na popularności.
Może nadchodziły dziwne, niezwykłe czasy. Tak czy inaczej, byłoby to bardzo rozwijające doświadczenie. Dzieci
odkryłyby, że ludzie w innych budynkach mieszkalnych niczym się od nich nie różnią. Runęłyby bariery między
mieszkańcami różnych budynków, którzy, być może, nareszcie doszliby do porozumienia.
Tak przynajmniej wydawało się Stone'owi, ale konserwatyści byli odmiennego zdania. Mówili, że jest jeszcze zbyt
wcześnie na takie mieszanie się społeczności. Gdyby dzieci zaczęły się kłócić, który budynek jest lepszy, na pewno
doszłoby do walk. W przyszłości nie uniknie się integracji, ale teraz było jeszcze na to stanowczo za wcześnie.
Ryzykując poważną karę, mały, siwy i nerwowy Ian Duncan opuścił zebranie i tego wieczora pozostał w swoim
mieszkaniu, studiując oficjalny rządowy podręcznik historii politycznej Stanów Zjednoczonych Europy i Ameryki. Był z
niej kiepski, zdawał sobie z tego sprawę. Z trudem pojmował sens czynników ekonomicznych, nie wspominając o
ideologiach religijno-politycznych, jakie pojawiały się i zanikały w dwudziestym wieku, bezpośrednio przyczyniając się do
obecnej sytuacji. Na przykład powstanie Partii Demokratyczno-Republikańskiej. Kiedyś istniały dwie partie (a może trzy),
które non stop wszczynały jałowe kłótnie, walcząc o władzę, tak jak teraz walczyły o nią poszczególne budynki. Te dwie...
albo trzy partie połączyły się około roku 1985, tuż przed tym, jak Niemcy przystąpiły do SZEA. Teraz istniała tylko jedna
partia, rządząca stabilnym i spokojnym społeczeństwem, do którego, z punktu widzenia prawa, należał każdy. Każdy płacił
podatki, brał udział w zebraniach i głosował co cztery lata na nowego der Alte, człowieka, który, jak im się wydawało,
najbardziej podobałby się Nicole.
Miło było wiedzieć, że właśnie oni, lud, co cztery lata mogli decydować o tym, kto zostanie nowym mężem Nicole.
W pewnym sensie skupiali w swoich rękach najwyższą władzę, większą nawet niż sama Nicole. Weźmy na przykład jej
ostatniego męża, Rudolfa Kalbfleischa. Stosunki panujące między nim i Pierwszą Damą były dosyć chłodne, więc odnosiło
się wrażenie, że niezbyt spodobał jej się ostatni wybór. Będąc jednak damą, nie mogła tego okazywać.
“Kiedy pozycja Pierwszej Damy zaczęła nabierać większego znaczenia niż stanowisko prezydenta?", pytał tekst.
Innymi słowy, kiedy nasze społeczeństwo stało się społeczeństwem matriarchalnym? - pomyślał Ian Duncan. Około roku
1990, to akurat wiem, stwierdził z zadowoleniem. Już wcześniej jednak pojawiały się jaskółki, a zmiany zachodziły
stopniowo. Każdego roku der Alte coraz bardziej usuwał się w cień, Pierwsza Dama zaś stawała się coraz popularniejsza i
bardziej lubiana przez lud, który sam do tego doprowadził. Czy wynikało to z potrzeby posiadania matki, żony, kochanki, a
może wszystkich trzech? Tak czy inaczej dostali, czego chcieli; mieli Nicole, która z pewnością była nimi trzema, a może
nawet kimś więcej.
Stojący w rogu pokoju telewizor odezwał się głuchym dźwiękiem, co wskazywało na rozpoczynającą się transmisję.
Duncan westchnął, zamknął podręcznik i skierował wzrok na telewizor. Podejrzewał, że za chwilę rozpocznie się specjalny
program poświęcony Białemu Domowi. Może będzie to kolejna wycieczka albo inne bzdury dotyczące nowego hobby
Nicole. Może tym razem zaczęła zbierać chińskie filiżanki z laki? Jeśli tak, za chwilę będziemy musieli wysłuchać historii
każdej z tych cholernych filiżanek.
I faktycznie, na ekranie pojawił się okrągły, ciężki i wąsaty Maxwell W. Jamison, sekretarz Białego Domu.
- Dobry wieczór, ludu naszego kraju - zaczął uroczyście. - Czy kiedykolwiek zastanawialiście się, jakie to uczucie
zejść na samo dno Pacyfiku? Nicole długo zastanawiała się nad tym i aby odpowiedzieć na to pytanie, zebrała tutaj, w
Pokoju Tulipanowym Białego Domu, najbardziej znamienitych oceanografów świata. Dziś poprosi ich, by opowiedzieli
nam jakieś historyjki, których wy także będziecie mogli wysłuchać, gdyż zostały nagrane na żywo, parę minut temu, przez
Biuro Prasowe Zjednoczonej Sieci Triady.
A teraz wrócimy do Białego Domu, domyślał się dalszego ciągu Duncan. Przynajmniej sobie popatrzymy. My,
którzy nie możemy tam trafić, którzy nie mamy talentów, jakie mogłyby zainteresować Pierwszą Damę choćby przez jeden
wieczór. I obejrzymy sobie widowisko przez starannie wyregulowane okienko telewizora.
Nie miał dziś ochoty na oglądanie, lecz wydawało mu się, że powinien. Może przynajmniej dadzą jakiś quiz z
niespodzianką. Wysoki wynik w quizie mógł zrekompensować niską notę, jaką z pewnością uzyskał z ostatniego testu
religijno-polirycznego, który właśnie sprawdzał jego sąsiad, Edgar Stone.
Ekran rozjaśniły piękne, delikatne rysy, jasna cera, ciemne, inteligentne oczy i mądra, choć nieco arogancka twarz
kobiety, która zmonopolizowała ich uwagę, w którą z zapartym tchem wpatrywał się cały naród, a właściwie cała planeta.
Na jej widok Ian Duncan poczuł, że robi mu się niedobrze ze strachu. Zawiódł ją. Jego kiepski wynik testu miał w jakiś
sposób do niej dotrzeć i choć Pierwsza Dama nie powie nic, z pewnością poczuje się rozczarowana.
- Dobry wieczór - powiedziała Nicole swoim miękkim, lekko ochrypłym głosem.
- Chodzi o to, że nie mam głowy do pojęć abstrakcyjnych - mamrotał Duncan. - Do tej całej filozofii religijno-
politycznej; przecież to wszystko nie ma żadnego sensu.
Czy nie mógłbym po prostu zająć się czymś bardziej konkretnym? Powinienem kopać rowy, wypalać cegły albo
naprawiać buty, powinienem być na Marsie, pomyślał, daleko stąd. Wyleją mnie. W wieku trzydziestu pięciu lat jestem
skończony, i ona to wie. Pozwól mi odejść, Nicole, pomyślał w przypływie desperacji. Nie dawaj mi więcej testów, bo nie
5 / 65
435263144.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin