Chastain Sandra - Arkadia.pdf

(696 KB) Pobierz
Kobieta z ambicjami
SANDRA CHASTAIN
Arkadia
Przełożył:Wojciech Łoś
Tytułoryginału: Run Wild with Me
195307149.006.png 195307149.007.png 195307149.008.png 195307149.009.png 195307149.001.png 195307149.002.png 195307149.003.png 195307149.004.png 195307149.005.png
ARKADIA
Dlaczego Sam poprosił Eda, aby ten wytłu-
maczył, skąd się wzięła rana na czole? Coś tu
się nie zgadzało. I coś było nie w porządku na
miejscu wypadku. Jeśli ciężki sprzęt magazy-
nowano w okręgu Meredith, Ed powinien wie-
dzieć, gdzie. Przemierzał codziennie cały okręg
wzdłuż i wszerz. Zdawał sobie sprawę, ile trze-
ba na to miejsca. Jako właściciel tego rodzaju
firmy, Sam miał odpowiednie magazyny. Ed
powinien... Ed!
Andrea błyskawicznie odwróciła się i wy-
biegła z komisariatu. Wcześniej zdążyła jesz-
cze tylko powiadomić Agnes, dokąd zamierza-
ła się udać.
Prolog
Ciepły wiosenny deszcz zaczął padać w okolicach At-
lanty w stanie Georgia. Sam miał szczęście, że ktoś pod-
wiózł go aż tak daleko. Szedł teraz wiejską drogą w bled-
nącym świetle późnego majowego popołudnia.
Woda ściekała strumieniami po mocno znoszonej kurt-
ce, a wilgotne paski od plecaka wpijały się w ramiona.
Wkrótce będzie musiał znaleźć jakiś nocleg. Nie po raz
pierwszy jego schronienie stanowić może stodoła albo
miejsce pod drzewem.
Od ponad dziesięciu lat Sam był w drodze. Zatrzymy-
wał się na krótko to tu, to tam - w zależności od pracy. Już
nieraz poważnie myślał o tym, aby się gdzieś osiedlić na
stałe. W mijających latach coraz częściej nawiedzały go
takie myśli. Problem polegał na tym, że nie miał na świe-
cie własnego miejsca. Wątpił nawet, czy ono kiedykol-
wiek istniało. Na próżno starał się zrozumieć, czego wła-
ściwie oczekuje od tego małego miasteczka w Georgii.
Okręg Meredith - oznajmiał przydrożny znak. Arkadia
- dziesięć kilometrów. Arkadia. Nazwa miasta ostro
wdarła się w jego świadomość, powodując dziwny ból.
Nie przybył tu dla siebie. Przybył tylko dla niej.
Nigdy przedtem nie był w Arkadii. Miejsce wydawało
mu się wręcz nierzeczywiste. Teraz jednak, ku własnemu
zdumieniu, zauważył, że opanowało go nieodparte pra-
gnienie ujrzenia miasta na własne oczy.
Dochodzący zza pleców odgłos silnika przyciągnął je-
go uwagę. Kiedy się obejrzał, ciężarówka zwolniła.
- Dokąd idziesz, chłopcze? - Stary farmer wychylił
głowę przez okno i splunął.
- Do Arkadii - odpowiedział. Już od dawna nikt nie
nazwał go chłopcem. Nie pozwalał nikomu zwracać się
do siebie w ten sposób od czasów obozu szkoleniowego
na wyspie Parris. Nikomu, z wyjątkiem własnej matki.
Dla niej słowo „chłopiec" łączyło się w sposób naturalny
z takimi zwrotami, jak: „mój drogi" czy „mój ukochany".
Potem zwykle następowało owo krótkie zdanie: „Ko-
cham cię".
- Do Arkadii... - Farmer zamyślił się. - Ja także.
Wsiadaj.
- Nie tracąc czasu na dalszą dyskusję, przemoczony do
nitki podróżny zdjął plecak i wrzucił go do ciężarówki.
Po chwili siedział w środku, wciskając nogi pod tablicę
rozdzielczą.
- Dzięki.
- Nie ma za co. Masz coś do załatwienia w Arkadii?
- Może.
- Rodzina?
- Nie sądzę. Już nie.
- Śmiesznie mówisz.
- Ty również.
Nastąpiła długa chwila ciszy, podczas której farmer
zdjął swoją przepoconą czapkę i podrapał się po głowie.
- Nie jesteś zbyt rozmowny, co?
- Nie. - Sam nie starał się być tajemniczy. Po prostu
trudno mu było rozmawiać z tym starcem - zbyt wiele
różnorodnych wrażeń atakowało jego zmysły. Nigdy nie
odwiedził Arkadii; mimo to miał wrażenie, że stanie się
tutaj coś bardzo ważnego. Podobnych odczuć doznawał,
patrząc na kawałek drewna i tworząc w myślach gotowy
przedmiot.
- Nazywam się Otis, Otis Parker - przedstawił się far-
mer. - Zepsuł mi się traktor. Pojechałem do Cottonboro
po części zamienne.
Deszcz ustał. Wycieraczki zaczęły głośno trzeć o szy-
bę. W oddali pojawiły się pierwsze światła. Otis zatrzy-
mał ciężarówkę.
- Tutaj skręcam, chłopcze. Nie dowiedziałem się
w końcu, jak ci na imię, ale jeśli zamierzasz znaleźć jakiś
motel, to zapewniam, że nic takiego w Arkadii nie istnie-
je. Co do hotelu, wątpię, aby zechcieli przyjąć kogoś nie-
znajomego.
- Sam Farley, panie Parker, i dziękuję za podwiezie-
nie. Nie wie pan przypadkiem, gdzie mieszka pani Mamie
Hines?
Farmer splunął raz jeszcze przez otwarte okno, po
czym spojrzał na Sama z dziwnym wyrazem twarzy.
- Szukasz domu Mamie Hines?
- Czy coś w tym złego? - Zaczął drżeć z zimna; pra-
wie nieprzytomny ze zmęczenia pragnął zakończyć po-
dróż, zanim ponownie się rozpada.
- Cóż... - Parker zawahał się. - Nie. Idź prosto tą dro-
gą do samego miasta. Kiedy dojdziesz do skrzyżowania,
skręć w prawo. Dom stoi na końcu ulicy. Teraz jest
szczelnie zabity deskami, dlatego może być słabo wido-
czny w ciemności. Jeśli zabłądzisz, poproś kogokolwiek
o pomoc. Jestem pewien, że każdy chętnie wskaże ci
drogę.
- Zatem nie jest ułudą - na wpół szeptem powiedział
do siebie Sam. Niemal przez całe życie obietnica tego do-
mu tkwiła w jego podświadomości. Stanowiła ostoję bez-
pieczeństwa w najtrudniejszych chwilach. Naprawdę
wątpił w jego istnienie. - A moja... pani Hines? - spytał
głośno.
Stara Mamie umarła ponad dwa lata temu. Jej ciało
Zgłoś jeśli naruszono regulamin