Pamiętnik księżniczki 4 i pół.pdf

(246 KB) Pobierz
87209228 UNPDF
MEG CABOT
AKCJA KSIĘŻNICZKA
PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 4 i ½
Tytuł oryginału
THE PRINCESS DIARIES IV AND A HALF. PROJECT PRINCESS
Pytanie Co to właściwie jest ten Pamiętnik księżniczki 4 i 1/2 ?
Odpowiedz Numer 4 i 1/2 (to znaczy cztery i pól) mieści się między numerem 4 a
numerem 5, więc miejsce tej książki przypada po tomie 4 ale przed 5
Pamiętnika księżniczki.
Pytanie Jaki okres w życiu księżniczki Mii obejmuje?
Odpowiedź Marzec, wiosenne ferie szkolne. Innymi słowy, akcja toczy się pomiędzy
tomem 4 (grudzień - styczeń) a tomem 5 (kwiecień - maj).
Pytanie Dlaczego ta książka została wydana?
Odpowiedź Ponieważ nie chcemy opuścić ani jednego zdania z zapisków z
pamiętnika Mii!
Czwartek, 10 marca, poddasze
Jestem kompletnie wyczerpana. Nie wiem czemu, nie dość że muszę znosić
przekleństwo książęcego losu - chociaż o swoim pochodzeniu dowiedziałam się dopiero
niedawno - to na dodatek zostałam obarczona taką męczącą rodziną.
No bo już i tak wystarczy, że czekali, aż prawie skończę piętnaście lat, żeby rzucić
mimochodem: „Aha, tak przy okazji, jesteś księżniczką". A teraz nawet nie potrafią ustalić
między sobą, czy mogę spędzić ferie wiosenne w Zachodniej Wirginii, pracując jako
ochotniczka dla organizacji Domy Nadziei razem z całą resztą uczniów Liceum imienia
Alberta Einsteina chodzących na rozwój zainteresowań.
Jakby spełnianie dobrych uczynków względem bliźnich nieco mniej hojnie
obdarzonych przez los nie było właśnie zadaniem księżniczek!
No i dobra, rozumiem, czemu mój argument: „A księżna Diana i jej akcje przeciwko
stosowaniu min lądowych?!" nie trafił do Grandmére - która uważa, że już i tak za często
chodzę w rybaczkach - ale żeby moja MAMA? Przez całą poprzednią godzinę usiłowałam jej
wyjaśnić „teologię młotka" wyznawaną przez Domy Nadziei: otóż przyświecający ludziom
wspólny cel znakomicie ułatwia przekraczanie barier kulturowych. Na przykład kiedy osoby z
różnych środowisk religijnych i socjoekonomicznych zbiorą się razem, żeby wybudować
dom, znikają dzielące ich różnice, a dochodzi do głosu łącząca wszystkich idea.
Wspomniałam o tym, że każdy człowiek, nawet prosty i słabo wykształcony, może
wykorzystać młotek, obracając go w narzędzie, które zwiastuje pokój i miłość.
Moja ciężarna mama - która leżała w łóżku i oglądała Białą squaw na kanale
filmowym Life - time, a na swoim wielkim brzuchu trzymała pojemnik lodów czekoladowych
z kawałkami czekolady Haagen - Dazs (mimo że powinna przecież ograniczyć spożycie
nasyconych kwasów tłuszczowych do najwyżej dwudziestu gramów dziennie, bo przybrała na
wadze ponad piętnaście kilo w ciągu ostatniego pół roku) - spojrzała tylko na mnie i
powiedziała:
- Mia, czyś ty trafiła do jakiejś sekty?
O MÓJ BOŻE! Tylko skrajne zaburzenia równowagi hormonalnej, jakie nękają w tej
chwili moją matkę, mogą tłumaczyć fakt, że moją pracę dla zapewnienia porządnego dachu
nad głową ludziom biednym, żeby mogli żyć godnie i bezpiecznie, usiłuje podciągnąć pod
religijny fanatyzm.
Kiedy jednak powiedziałam to głośno, mama wrzasnęła:
- Frank! Chodź tu natychmiast! Mia trafiła do jakiejś sekty!
Dzięki Bogu, pan Gianini wszedł wtedy do sypialni - siedział przedtem w salonie i
ćwiczył grę na perkusji - i wyjaśnił mojej matce spokojnym, rozsądnym tonem, że Domy
Nadziei to nie żadna sekta, tylko bezwyznaniowa organizacja typu nonprofit, która próbuje na
całym świecie zwalczać bezdomność i wyeliminować budownictwo mieszkaniowe
niespełniające żadnych norm. Powiedział także, że on sam jako ochotnik jeździł na takie
wycieczki z uczniami Liceum imienia Alberta Einsteina przez ostatnie pięć lat i że w tym
roku nie wybiera się tylko dlatego, że nie chce zostawić mamy samej, w zaawansowanej
ciąży. Płci dziecka wciąż jeszcze nie znamy, bo mama twierdzi, że jeśli to chłopiec, nie będzie
miała motywacji, żeby przeć podczas porodu, ponieważ to mężczyźni są wszystkiemu winni.
Gdyby nie oni, takie organizacje jak Domy Nadziei w ogóle nie byłyby potrzebne. A to
dlatego, że politycy mężczyźni podejmują fatalne decyzje, kiedy już raz zostaną wybrani do
pełnienia publicznych funkcji, na przykład wszczynają kosztowne i niepotrzebne wojny, nie
upewniwszy się najpierw, czy wszyscy ich wyborcy mają porządny dach nad głową, i tak
dalej, i tak dalej.
No więc wtedy pozwoliłam sobie zauważyć, że Tina Hakim Baba, która nawet nie
chodzi na rozwój zainteresowań, a której ojciec jest właścicielem kilku szybów naftowych i
wiecznie się zamartwia, że Tina może zostać porwana przez zbirów nasłanych przez jakiegoś
konkurencyjnego szejka naftowego, dostała w drodze wyjątku pozwolenie na ten wyjazd. I że
Lilly Moscovitz, nasz szkolny geniusz i zarazem moja przyjaciółka, również jedzie. Tak samo
jej chłopak, Borys Pelkowski, wirtuoz skrzypiec (człowiek, który oddycha przez usta,
nawiasem mówiąc).
Potem dodałam, że mój własny chłopak, starszy brat Lilly, Michael, też wyjeżdża.
Usiłowałam nie okazywać zbytniego entuzjazmu, kiedy wymieniałam tę ostatnią informację.
No bo naprawdę nie ma potrzeby podkreślać, że Michael i ja spędzimy razem, bez nadzoru
rodziców, całe pięć dni w dzikich ostępach Zachodniej Wirginii. Mama na pewno nie byłaby
specjalnie zachwycona, gdyby zdała sobie sprawę, że to główny powód, dla którego tak
bardzo chcę jechać. Starałam się raczej sprawić wrażenie, że cały mój zapał wynika z
pragnienia niesienia pomocy tym, którym w życiu wiedzie się gorzej niż mnie.
Co się kompletnie, w stu procentach zgadza. Ale poza tym... No cóż, poza tym mam
ochotę pościskać się trochę z moim chłopakiem bez wiecznego zaskakiwania nas przez jego
rodziców albo moją matkę, albo ojczyma, albo babkę.
Powiedziałam mamie z naciskiem, że ten wyjazd jest w pełni aprobowany przez
szkołę i że będziemy cały czas pod opieką doktora Juana Gonzalesa, dyrektora północno -
wschodniego oddziału Domów Nadziei, dyrektorki Liceum imienia Alberta Einsteina, pani
Gupty, pani Hill, opiekunki naszych zajęć z rozwoju zainteresowań (nie żebym akurat JA
miała jakieś szczególne zainteresowania, ale niech tam), Mademoiselle Klein od francuskiego
i pana Wheetona, naszego trenera drużyny lekkoatletycznej uczącego nas zdrowego stylu
życia i przepisów bezpieczeństwa.
Aha, no i poza tym - Appalachy są odległe od Manhattanu o jedyne siedem godzin
jazdy autobusem, a cała wycieczka potrwa zaledwie pięć dni, więc Z CZEGO TU ROBIĆ
TAKI PROBLEM???
Ale moja mama nadal miała raczej sceptyczną minę...
...dopóki nie wspomniałam, że zdaniem Grandmére cała odpowiedzialność za mój
upór przy tym wyjeździe leży wyłącznie po stronie mojej mamy, bo wszystko zaczyna się od
tego, że nie powinna była mnie zapisywać do tej hipisiarskiej szkoły.
Kiedy powtórzyłam mamie słowa Grandmére, w jej oczach natychmiast pojawiło się
TO spojrzenie i rzuciła:
- Tak powiedziała twoja babka? Wiesz co, Mia? Możesz jechać. A teraz idź stąd, bo
zasłaniasz mi Janinę Turner.
To cud, że ja sobie tak dobrze daję radę w życiu mimo wszystkich przeciwności i
trudów, które muszę znosić na co dzień.
No, ale nieważne. Po wszystkich tych dyskusjach JADĘ DO ZACHODNIEJ
WIRGINII!!! Teraz muszę wykrzesać z siebie resztkę energii i powiedzieć miłości mojego
życia, jaka radość nas czeka:
G R L OUIE : Michael! Mama powiedziała, że mogę jechać!
L INUX R ULZ : Aha, no to super.
AHA, NO TO SUPER? I to WSZYSTKO? Tylko tyle uznania Michael gotów jest
wyrazić dla moich wysiłków i kunsztu dyplomatycznego? AHA, NO TO SUPER?
Może jeszcze nie dotarło do niego, co mówię.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin