Miecz przeznaczenia.doc

(316 KB) Pobierz


Miecz przeznaczenia

                                      I

 

       Pierwszego trupa znalazł około południa.

       Widok  zabitych  rzadko kiedy wstrząsał wiedźminem, znacznie częściej

  zdarzało  mu  się  patrzeć na zwłoki zupełnie obojętnie. Tym razem nie był

  obojętny.

       Chłopiec  miał  około  piętnastu  lat.  Leżał  na  wznak,  z  szeroko

  rozrzuconymi  nogami,  na  ustach zastygło mu coś niby grymas przerażenia.

  Pomimo   tego   Geralt  wiedział,  że  chłopiec  zginął  natychmiast,  nie

  cierpiał i prawdopodobnie nawet nie wiedział, że umiera. Strzała trafiła w

  oko,  głęboko ugrzęzła w czaszce, w kości potylicy. Strzała była opierzona

  pręgowanymi,  barwionymi na żółto lotkami kury bażanta. Brzechwa sterczała

  ponad miotły traw.

       Geralt  rozejrzał  się,  szybko i bez trudu znalazł to, czego szukał.

  Drugą  strzałę, identyczną, utkwioną w pniu sosny, o jakieś sześć kroków z

  tyłu.  Wiedział,  co  zaszło.  Chłopiec nie zrozumiał ostrzeżenia, słysząc

  świst  i stuk strzały przeraził się i zaczął biec w niewłaściwym kierunku.

  W  stronę  tej,  która  nakazała  mu  zatrzymać się i natychmiast wycofać.

  Syczący,  jadowity  i pierzasty świst, krótki stuk grotu wcinającego się w

  drewno.  Ani  kroku  dalej,  człowieku,  mówi ten świst i ten stuk. Precz,

  człowieku,  natychmiast  wynoś  się  z  Brokilonu.  Zdobyłeś  cały  świat,

  człowieku,  wszędzie  cię  pełno, wszędzie wnosisz ze sobą to, co nazywasz

  nowoczesnością,  erą  zmian,  to,  co nazywasz postępem. Ale my nie chcemy

  tutaj  ani  ciebie,  ani  twojego  postępu. Nie życzymy sobie zmian, jakie

  przynosisz.  Nie życzymy sobie niczego, co przynosisz. Świst i stuk. Precz

  z Brokilonu!

       Precz  z  Brokilonu,  pomyślał  Geralt. Człowieku. Nieważne, czy masz

  piętnaście lat i przedzierasz się przez las oszalały ze strachu, nie mogąc

  odnaleźć  drogi  do  domu.  Nieważne,  że masz lat siedemdziesiąt i musisz

  pójść  po  chrust,  bo  za nieprzydatność wygonią cię z chałupy, nie dadzą

  żreć. Nieważne, że masz lat sześć i przyciągnęły cię kwiatki niebieszczące

  się na zalanej słońcem polanie. Precz z Brokilonu! Świst i stuk.

       Dawniej,  pomyślał  Geralt, zanim strzeliły, by zabić, ostrzegały dwa

  razy. Nawet trzy.

       Dawniej, pomyślał, ruszając w dalszą drogę. Dawniej.

       Cóż, postęp.

       Las  nie  wydawał się zasługiwać na straszną sławę, jaką się cieszył.

  Prawda,  był  przerażająco  dziki  i  uciążliwy  do  marszu,  ale  była to

  zwyczajna uciążliwość matecznika, w którym każdy prześwit, każda słoneczna

  plama  przepuszczona  przez  konary  i  liściaste  gałęzie  wielkich drzew

  wykorzystywana  była  natychmiast  przez  dziesiątki młodych brzóz, olch i

  grabów,  przez  jeżyny,  jałowce  i  paprocie  pokrywające  gęstwiną pędów

  chrupliwe  grzęzawisko  próchna,  suchych  gałęzi  i zbutwiałych pni drzew

  najstarszych,  tych,  które  przegrały  w  walce, tych, które dożyły swego

  żywota.  Gęstwina  nie  milczała  jednak złowieszczym, ciężkim milczeniem,

  które  bardziej  pasowałoby  do  tego miejsca. Nie, Brokilon żył. Bzyczały

  owady,  szeleściły  pod nogami jaszczurki, pomykały tęczowe żuki biegacze,

  targało   lśniącymi  od  kropel  pajęczynami  tysiące  pająków,  dzięcioły

  roztętniały pnie ostrymi seriami stuków, wrzeszczały sójki.

       Brokilon żył.

       Ale  wiedźmin  nie dawał się zwieść. Wiedział, gdzie jest. Pamiętał o

  chłopcu  ze  strzałą  w  oku.  Wśród mchu i igliwia widział niekiedy białe

  kości, po których biegały czerwone mrówki.

       Szedł  dalej, ostrożnie, ale szybko. Ślady były świeże. Liczył na to,

  że  zdąży,  że  zdoła zatrzymać i zawrócić idących przed nim ludzi. Łudził

  się, że nie jest za późno.

       Było.

       Drugiego  trupa  nie  zauważyłby, gdyby nie refleks słońca na klindze

  krótkiego  miecza,  który  zabity  ściskał  w  dłoni.  Ten  był  dojrzałym

  mężczyzną.  Prosty  strój  w  użytkowo  burym  kolorze wskazywał na niskie

  pochodzenie.  Strój - jeśli nie liczyć plam krwi otaczających dwie wbite w

  pierś strzały - był czysty i nowy, nie mógł to zatem być zwykły pachołek.

       Geralt  rozejrzał się i zobaczył trzeciego trupa, ubranego w skórzaną

  kurtkę   i  krótki,  zielony  płaszcz.  Ziemia  wokół  nóg  zabitego  była

  poszarpana,  mech i igliwie zryte aż do piachu. Nie było wątpliwości - ten

  człowiek umierał długo.

       Usłyszał jęk.

       Szybko  rozgarnął jałowce, dostrzegł głęboki wykrot, który maskowały.

  W  wykrocie,  na  odsłoniętych  korzeniach  sosny leżał mężczyzna potężnej

  budowy, o czarnych, kręconych włosach i takiejż brodzie, kontrastujących z

  przeraźliwą,  wręcz trupią bladością twarzy. Jasny kaftan z jeleniej skóry

  był czerwony od krwi.

       Wiedźmin wskoczył do wykrotu. Ranny otworzył oczy.

       - Geralt... - jęknął. - O, bogowie... Ja chyba śnię...

       - Freixenet? - zdumiał się wiedźmin. - Ty tutaj?

       - Ja... Oooch...

       - Nie  ruszaj  się  - Geralt ukląkł obok. - Gdzie dostałeś? Nie widzę

  strzały...

       - Przeszła...  na  wylot.  Odłamałem  grot  i wyciągnąłem... Słuchaj,

  Geralt...

       - Milcz,  Freixenet,  bo zachłyśniesz się krwią. Masz przebite płuco.

  Zaraza,   muszę  cię  stąd  wyciągnąć.  Co  wy,  do  diabła,  robiliście w

  Brokilonie? To tereny driad, ich sanktuarium, stąd nikt żywy nie wychodzi.

  Nie wiedziałeś o tym?

       - Później...  - zajęczał  Freixenet  i  splunął  krwią.  - Później ci

  opowiem... Teraz wyciągnij mnie... Och, zaraza! Ostrożniej... Oooch...

       - Nie  dam  rady  - Geralt  wyprostował  się,  rozejrzał. - Za ciężki

  jesteś...

       - Zostaw  mnie  - stęknął  ranny.  - Zostaw mnie, trudno... Ale ratuj

  ją... na bogów, ratuj ją...

       - Kogo?

       - Księżniczkę... Och... Znajdź ją, Geralt...

       - Leż spokojnie, do diabła! Zaraz coś zmontuję i wywlokę cię.

       Freixenet  zakasłał ciężko i znowu splunął, gęsta, ciągnąca się nitka

  krwi  zawisła  mu  na  brodzie.  Wiedźmin  zaklął,  wyskoczył  z  wykrotu,

  rozejrzał  się.  Potrzebował dwóch młodych drzewek. Ruszył szybko w stronę

  skraju polany, gdzie poprzednio widział kępy olszyn.

       Świst i stuk.

       Geralt  zamarł  w  miejscu.  Strzała,  wbita w pień na wysokości jego

  głowy, miała na brzechwie pióra jastrzębia. Spojrzał w kierunku wytyczonym

  przez  jesionowy  pręt,  wiedział,  skąd  strzelano. O jakieś pięćdziesiąt

  kroków  był  kolejny  wykrot,  zwalone  drzewo, stercząca w górę plątanina

  korzeni,  wciąż  jeszcze ściskających w objęciu ogromną bryłę piaszczystej

  ziemi.  Gęstniała  tam  tarnina  i  ciemność pręgowata jaśniejszymi pasami

  brzozowych pni. Nie widział nikogo. Wiedział, że nie zobaczy.

       Uniósł obie ręce, bardzo powoli.

       - Ceádmil! Vá an Eithn meáth e Dun Canell! Esseá Gwynbleidd!

       Tym   razem   usłyszał  cichy  szczęk  cięciwy  i  zobaczył  strzałę,

  wystrzelono  ją  bowiem  tak,  by  ją  widział. Ostro w górę. Patrzył, jak

  wzbija  się,  jak  załamuje  lot,  jak spada po krzywej. Nie poruszył się.

  Strzała  wbiła  się  w  mech  prawie pionowo, o dwa kroki od niego. Prawie

  natychmiast  utkwiła  obok  niej druga, pod identycznym kątem. Bał się, że

  następnej może już nie zobaczyć.

       - Meáth Eithn! - zawołał ponownie. - Esseá Gwynbleidd!

       - Gláeddyv  vort! - głos, niby powiew wiatru. Głos, nie strzała. Żył.

  Powoli  rozpiął  klamrę  pasa, wyciągnął miecz daleko od siebie, odrzucił.

  Druga  driada  bezszelestnie  wyłoniła  się  zza  otulonego jałowcami pnia

  jodły, nie więcej niż dziesięć kroków od niego. Chociaż była mała i bardzo

  szczupła,  pień  wydawał  się  cieńszy.  Nie  miał  pojęcia,  jak mógł nie

  zauważyć  jej,  gdy  podchodził. Być może maskował ją strój - nie szpecąca

  zgrabnego ciała kombinacja zszytych dziwacznie kawałków tkaniny w mnóstwie

  odcieni  zieleni  i  brązu,  usiana  liśćmi  i  kawałkami kory. Jej włosy,

  przewiązane  na  czole  czarną chustką, miały kolor oliwkowy, a twarz była

  poprzecinana pasami wymalowanymi łupiną orzecha.

       Rzecz jasna, łuk miała napięty i mierzyła w niego.

       - Eithn... - zaczął.

       - Tháess aep!

       Zamilkł  posłusznie,  stojąc  bez  ruchu,  trzymając  ręce  z dala od

  tułowia. Driada nie opuściła łuku.

       - Dunca! - krzyknęła. - Braenn! Caemm vort!

       Ta, która strzelała poprzednio, wyprysnęła z tarniny, przesmyknęła po

  zwalonym  pniu,  zręcznie  przeskakując  wykrot. Chociaż leżała tam sterta

  suchych  gałęzi,  nie słyszał, by choć jedna trzasnęła pod jej stopami. Za

  sobą,  blisko, usłyszał leciutki szmer, coś niby szelest liści na wietrze.

  Wiedział, że trzecią ma za plecami.

       Właśnie  ta  trzecia,  wysuwając  się błyskawicznie z boku, podniosła

  jego  miecz.  Ta miała włosy w kolorze miodu, ściągnięte opaską z sitowia.

  Kołczan pełen strzał kołysał się na jej plecach.

       Tamta najdalsza, z wykrotu, zbliżyła się szybko. Jej strój nie różnił

  się  niczym  od  ubioru  towarzyszek.  Na matowych, ceglastorudych włosach

  nosiła  wianek  spleciony z koniczyny i wrzosu. Trzymała łuk, nie napięty,

  ale strzała była na cięciwie.

       - T'en thesse in math aep Eithn llev? - spytała, podchodząc blisko.

  Głos miała niezwykle melodyjny, oczy ogromne i czarne. - Ess' Gwynbleidd?

       - A...   aesseá...  - zaczął,  ale  słowa  brokilońskiego  dialektu,

  brzmiące  jak  śpiew  w  ustach  driady,  jemu  więzły w gardle i drażniły

  wargi. - Żadna z was nie mówi wspólnym? Niezbyt dobrze znam...

       - An' váill. Vort llinge - ucięła.

       - Jestem  Gwynbleidd, Biały Wilk. Pani Eithn mnie zna. Idę do niej z

  poselstwem. Bywałem już w Brokilonie. W Dun Canell.

       - Gwynbleidd - ceglasta zmrużyła oczy. - Vatt'ghern?

       - Tak - potwierdził. - Wiedźmin.

       Oliwkowa  parsknęła  gniewnie, ale opuściła łuk. Ceglasta patrzyła na

  niego  szeroko  rozwartymi  oczami,  a  jej  poznaczona  zielonymi pręgami

  twarz  była zupełnie nieruchoma, martwa, jak twarz posągu. Nieruchomość ta

  nie  pozwalała  sklasyfikować  tej twarzy jako ładną czy brzydką - zamiast

  takiej  klasyfikacji nasuwała się myśl o obojętności i bezduszności, jeśli

  nie  okrucieństwie.  Geralt  w  myślach  zrobił  sobie wyrzut z tej oceny,

  łapiąc  się  na  wiodącym  na  manowce uczłowieczaniu driady. Powinien był

  wszakże  wiedzieć,  że  była  po  prostu  starsza  od  tamtych dwu. Pomimo

  pozorów, była od nich znacznie, znacznie starsza.

       Stali wśród niezdecydowanego milczenia. Geralt słyszał, jak Freixenet

  jęczy,  stęka i kaszle. Ceglasta też musiała to słyszeć, ale jej twarz nie

  drgnęła nawet. Wiedźmin oparł ręce o biodra.

       - Tam,  w  wykrocie  - powiedział  spokojnie  - leży ranny. Jeśli nie

  otrzyma pomocy, umrze.

       - Tháess  aep! - oliwkowa napięła łuk, kierując grot strzały prosto w

  jego twarz.

       - Dacie  mu  zdechnąć?  - nie podniósł głosu. - Pozwolicie mu, tak po

  prostu, powoli zadławić się krwią? W takim razie lepiej go dobić.

       - Zawrzyj  gębę!  - szczeknęła  driada,  przechodząc  na wspólny. Ale

  opuściła  łuk i zwolniła napięcie cięciwy. Spojrzała na tę drugą pytająco.

  Ceglasta  kiwnęła  głową,  wskazała na wykrot. Oliwkowa pobiegła, szybko i

  bezszelestnie.

       - Chcę  się  widzieć  z  panią  Eithn  - powtórzył  Geralt.  - Niosę

  poselstwo...

       - Ona - ceglasta wskazała na miodową - zaprowadzi cię do Dun Canell.

  Idź.

       - Frei... A ten ranny?

       Driada  spojrzała  na  niego,  mrużąc oczy. Wciąż bawiła się strzałą,

  zaczepioną na cięciwie.

       - Nie frasuj się - powiedziała. - Idź. Ona cię zaprowadzi.

       - Ale...

       - Va'en vort! - ucięła, zaciskając usta.

       Wzruszył  ramionami,  odwrócił  się  w stronę tej o włosach w kolorze

  miodu.  Wydawała  się  najmłodsza  z  całej  trójki,  ale  mógł się mylić.

  Zauważył, że oczy ma niebieskie.

       - Chodźmy tedy.

       - Ano  - powiedziała cicho miodowa. Po krótkiej chwili wahania oddała

  mu miecz. - Chodźmy.

       - Jak masz na imię? - spytał.

       - Zawrzyj gębę.

       Szła  przez matecznik bardzo szybko, nie oglądając się. Geralt musiał

  się  mocno wysilić, by za nią nadążyć. Wiedział, że driada robi to celowo,

  wiedział,   że  chce,  aby  idący  za  nią  człowiek  z  jękiem  ugrzązł w

  chaszczach,  by  zwalił  się  na  ziemię wyczerpany, niezdolny do dalszego

  marszu.  Oczywiście, nie wiedziała, że ma do czynienia z wiedźminem, nie z

  człowiekiem. Była za młoda, by wiedzieć, kim jest wiedźmin.

       Dziewczyna  - Geralt  wiedział  już,  że nie jest czystej krwi driadą

  - zatrzymała się nagle, odwróciła. Widział, że piersi ostro falują jej pod

  łaciatym  kubraczkiem,  że  z  trudem  powstrzymuje  się,  by nie oddychać

  ustami.

       - Zwolnimy? - zaproponował z uśmiechem.

       - Yeá - spojrzała na niego niechętnie. - Aen esseáth Sidh?

       - Nie, nie jestem elfem. Jak masz na imię?

       - Braenn  - odpowiedziała,  wznawiając  marsz,  ale  już  wolniejszym

  krokiem,  nie  starając  się wyprzedzać go. Szli obok siebie, blisko. Czuł

  zapach  jej  potu,  zwykłego potu młodej dziewczyny. Pot driad miał zapach

  rozcieranych w dłoniach wierzbowych listków.

       - A jak nazywałaś się przedtem?

       Spojrzała  na niego, usta skrzywiły się jej nagle, myślał, że żachnie

  się lub nakaże mu milczenie. Nie zrobiła tego.

       - Nie  pamiętam  - powiedziała z ociąganiem. Nie sądził, żeby to była

  prawda.

       Nie  wyglądała  na  więcej  niż  szesnaście  lat,  a  nie mogła być w

  Brokilonie dłużej niż sześć, siedem - gdyby trafiła tu wcześniej, maleńkim

  dzieckiem  lub  wręcz  niemowlęciem, nie rozpoznałby już w niej człowieka.

  Niebieskie  oczy  i  naturalnie jasne włosy zdarzały się i u driad. Dzieci

  driad,   poczynane   w  celebrowanych  kontaktach  z  elfami  lub  ludźmi,

  przejmowały  cechy  organiczne  wyłącznie  od  matek  i  były to wyłącznie

  dziewczynki.  Niezmiernie  rzadko,  i  z  reguły  w  którymś  z następnych

  pokoleń,  rodziło  się  jednak  niekiedy  dziecko  o  oczach  lub  włosach

  anonimowego  męskiego  protoplasty.  Ale  Geralt był pewien, że Braenn nie

  miała  w  sobie  ani  kropli  krwi  driad.  Nie miało to zresztą większego

  znaczenia. Krew czy nie, obecnie była driadą.

       - A ciebie - spojrzała na niego koso - jak zwać?

       - Gwynbleidd.

       Kiwnęła głową.

       - Pójdziem tedy... Gwynbleidd.

       Szli  wolniej  niż poprzednio, ale nadal szybko. Braenn, rzecz jasna,

  znała  Brokilon  - gdyby  był  sam, Geralt nie byłby w stanie utrzymać ani

  tempa,  ani właściwego kierunku. Braenn przemykała przez zaporę matecznika

  krętymi,  zamaskowanymi ścieżkami, pokonywała wąwozy, biegnąc zwinnie, jak

  po mostach, po zwalonych pniach, śmiało chlupotała przez zielone od rzęsy,

  lśniące połacie trzęsawisk, na które wiedźmin nie odważyłby się wkroczyć i

  traciłby godziny, jeśli nie dni, na ich obejście.

       Nie  tylko  przed  dzikością  lasu chroniła go obecność Braenn - były

  miejsca,  w których driada zwalniała kroku, szła bardzo ostrożnie, macając

  stopą  ścieżkę,  trzymając  go  za  rękę.  Wiedział,  z  jakiego powodu. O

  pułapkach   Brokilonu   krążyły   legendy   - mówiono  o  dołach,  pełnych

  zaostrzonych   palików,   o  samostrzałach,  o  walących  się  drzewach, o

  straszliwym  "jeżu"  - kolczastej  kuli  na  linie,  spadającej znienacka,

  wymiatającej  ścieżkę.  Bywały  też miejsca, w których Braenn zatrzymywała

  się  i gwizdała melodyjnie, a z zarośli odpowiadały jej gwizdy. Bywały też

  miejsca,  w  których  przystawała z ręką na strzale w kołczanie, nakazując

  mu  ciszę,  i  czekała w napięciu, aż coś, co szeleściło w gąszczu, oddali

  się.

       Pomimo szybkiego marszu, musieli zatrzymać się na noc. Braenn wybrała

miejsce  bezbłędnie  - na  pagórku,  na  który  różnice  temperatur niosły

  podmuchy  ciepłego  powietrza. Spali na uschłych paprociach, bardzo blisko

  siebie,  zwyczajem  driad.  W środku nocy Braenn objęła go, przytuliła się

  mocno. I nic więcej. Objął ją. I nic więcej. Była driadą. Chodziło tylko o

  ciepło.

       O brzasku, jeszcze prawie po ciemku, wyruszyli w dalszą drogę.

 

 

                                      II

 

       Pokonywali  pas  rzadziej  zalesionych  wzgórz,  klucząc  kotlinkami,

  wypełnionymi   mgłą,   idąc   przez   rozległe,  trawiaste  polany,  przez

  wiatrołomy.

       Braenn po raz kolejny zatrzymała się, rozejrzała. Sprawiała wrażenie,

  jakby  zgubiła  drogę,  ale Geralt wiedział, że to niemożliwe. Korzystając

  jednak z przerwy w marszu, przysiadł na zwalonym pniu.

       I wtedy usłyszał krzyk. Cienki. Wysoki. Rozpaczliwy.

       Braenn przyklęknęła błyskawicznie, wyciągając z kołczana jednocześnie

  dwie  strzały.  Jedną  chwyciła w zęby, drugą zaczepiła o cięciwę, napięła

  łuk, celując na ślepo, przez krzaki, na głos.

       - Nie strzelaj! - krzyknął.

       Przeskoczył przez pień, przedarł się przez zarośla.

       Na  niewielkiej  polanie  u  podnóża  kamienistego urwiska stała mała

  istotka  w  szarym  kubraczku  przyciśnięta  plecami  do  pnia uschniętego

  grabu.  Przed  nią,  o  jakieś  pięć  kroków,  coś  poruszało  się powoli,

  rozgarniając  trawy.  To  coś  miało  około  dwóch  sążni  długości i było

  ciemnobrązowe.  W  pierwszej  chwili  Geralt  pomyślał,  że  to  wąż.  Ale

  spostrzegł  żółte, ruchliwe, haczykowate odnóża, płaskie segmenty długiego

  tułowia i zorientował się, że to nie wąż. Że to coś znacznie gorszego.

       Przytulona  do pnia istotka pisnęła cienko. Olbrzymi wij uniósł ponad

  trawy długie, drgające czułki, łowił nimi zapach i ciepło.

       - Nie  ruszaj się! - wrzasnął wiedźmin i tupnął, by zwrócić na siebie

  uwagę  skolopendromorfa. Ale wij nie zareagował, jego czułki uchwyciły już

  woń bliższej ofiary. Potwór poruszył odnóżami, zwinął się esowato i ruszył

  do  przodu.  Jego  jaskrawożółte łapy migały wśród traw, równo, jak wiosła

  galery.

       - Yghern! - krzyknęła Braenn.

       Geralt  dwoma  susami  wpadł  na  polanę, w biegu wyszarpując miecz z

  pochwy  na  plecach,  z  rozpędu, biodrem, uderzył skamieniałą pod drzewem

  istotkę,  odrzucając ją w bok, w krzaki jeżyn. Skolopendromorf zaszeleścił

  w  trawie,  zadrobił  odnóżami  i  rzucił  się  na niego, unosząc przednie

  segmenty,  szczękając  ociekającymi  jadem  kleszczami.  Geralt zatańczył,

  przeskoczył  przez  płaskie  cielsko i z półobrotu rąbnął mieczem, mierząc

  w miększe miejsce, pomiędzy pancerne płyty tułowia. Potwór był jednak zbyt

  szybki,  miecz  uderzył  w  chitynową skorupę, nie przecinając jej - gruby

  dywan mchu zamortyzował uderzenie. Geralt odskoczył, ale nie dość zwinnie.

  Skolopendromorf  owinął  tylną  część  cielska  wokół jego nóg, z potworną

  siłą. Wiedźmin upadł, przekręcił się i spróbował wyrwać. Bezskutecznie.

       Wij  wygiął  się  i  obrócił,  by  dosięgnąć go kleszczami, przy czym

  gwałtownie  zadrapał  pazurami  o  drzewo,  przewinął  się  po  nim. W tym

  momencie  nad  głową  Geralta  syknęła  strzała,  z  trzaskiem przebijając

  pancerz,  przygważdżając  stwora do pnia. Wij zwinął się, złamał strzałę i

  uwolnił  się,  ale  natychmiast  ugodziły  go dwa dalsze pociski. Wiedźmin

  kopniakiem odrzucił od siebie trzepoczący odwłok, odturlał się w bok.

       Braenn,  klęcząc,  szyła z łuku w nieprawdopodobnym tempie, pakując w

  skolopendromorfa  strzałę  po  strzale. Wij łamał brzechwy i uwalniał się,

  ale  kolejna  strzała  znowu przygważdżała go do pnia. Płaski, błyszczący,

  ciemnorudy  łeb  stwora kłapał i szczękał kleszczami przy miejscach, gdzie

  trafiały groty, bezmyślnie usiłując dosięgnąć raniącego go wroga.

       Geralt  przyskoczył  z  boku  i  ciął  mieczem  z szerokiego zamachu,

  kończąc walkę jednym uderzeniem. Drzewo podziałało jak katowski pień.

       Braenn  zbliżyła  się  powoli,  z napiętym łukiem, kopnęła wijący się

  wśród traw, przebierający odnóżami tułów, splunęła na niego.

       - Dzięki  - rzekł  wiedźmin,  miażdżąc  ucięty  łeb  wija uderzeniami

  obcasa.

       - Ee?

       - Uratowałaś mi życie.

       Driada spojrzała na niego. Nie było w tym spojrzeniu ani zrozumienia,

  ani emocji.

       - Yghern   - powiedziała,  trącając  butem  skręcające  się  cielsko.

  - Połamał mi szypy.

       - Uratowałaś  życie  i mnie, i tej małej driadzie - powtórzył Geralt.

  - Psiakrew, gdzie ona jest?

       Braenn   zręcznie  odgarnęła  krzaki  jeżyn,  zagłębiła  ramię  wśród...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin