Blake Jennifer - Dziki raj.doc

(1470 KB) Pobierz
Blade Jennifer

Jennifer BlaKe

DZIKI RAJ

ROZDZIAŁ I

Zgromadzenie nie było liczne. Przy stole, przykrytym obrusem z flamandzkiego lnu, upstrzonym okruchami i plamami po winie, puste krzesła wręcz rzucały się w oczy. Nic w tym dziwnego, zważywszy na to, iż każdy dzień przynosił nowe plotki o niepokojach wśród Indian. Wioska plemienia Natchezów znajdowała się niebezpiecznie blisko, toteż niewielu gości miało odwagę zaryzykować powrót pustą drogą o świcie, gdyby przyjęcie nieco się przeciągnęło.

Elise Laffont także odczuwała niepokój. Zwykle nie bywała na tego rodzaju imprezach towarzyskich, jak to soiree* u komendanta, i dziś wieczorem też pewnie by nie przyszła, gdyby nie przywiodła jej tutaj konieczność. Od śmierci męża - to znaczy przez ostatnie trzy lata - utrzymywała się sama. Niektórzy uważali to za przejaw smutku i skromności ze strony młodej wdowy. Prawda była taka, że Elise lubiła własne towarzystwo, a poza tym zarządzanie majątkiem tak ją zajmowało, że frywolne rozrywki nie stanowiły dla niej atrakcji.

Od szczytu stołu dobiegł ją głośny wybuch śmiechu.

Chepart, chichocząc z własnego dowcipu, nakazał stojącemu za jego krzesłem służącemu, aby napełnił kieliszki gości przednią maderą, która miała uświetnić deser. Blask świec, płonących w kryształowym żyrandolu zwieszającym się z nieheblowanych krokwi, połyskiwał na miodowobrązowych lokach Elise, przebijając się przez warstwę białego pudru. Odwróciła głowę, by spojrzeć na gospodarza. Ciepły bursztyn jej oczu ochłódł, zastąpiony wyrazem pogardy, który zniekształcił delikatne rysy.

Dwa miejsca dalej madame Marie Doucet pochyliła się nad ramieniem męża, aby pochwycić spojrzenie Elise. Jej pulchna twarz tchnęła zadowoleniem.

- Komendant świetnie się dzisiaj bawi, czyż nie? Prawdziwy z niego bon vivant.

- Przynajmniej on tak sądzi - rzekła Elise cicho.

- Co chciałaś przez to powiedzieć, chere? Chyba nie zrozumiałam.

Starsza kobieta musiała odznaczać się kiedyś lalkowatą urodą i pamięć o tym sprawiła, że zachowała kokieteryjne maniery i lekki, pośpieszny sposób 'wysławiania się, choć w jej blond włosach zaczęły się już pojawiać siwe pasma. Była jednak dobrą przyjaciółką i życzliwą sąsiadką. Mieszkała zaledwie pięćset metrów od domu Laffontów, toteż Elise nauczyła się nie zwracać uwagi na pustotę madame Marie, wysoce sobie ceniąc jej uprzejmość i dobre serce.

Teraz potrząsnęła tylko głową. - To nic takiego.

Komendant fortu Rosalie, przedstawiciel Jego Królewskiej Mości Ludwika XV pośrodku głuszy zwanej Luizjaną, zdecydowanie lubił dobre życie. Jest bardziej rozpustnikiem i sybarytą niż bon vivantem, pomyślała Elise, wykrzywiając pogardliwie delikatne, choć nieco zbyt szerokie usta. Chepart był oddanym przyjacielem jej męża. On i Vincent Laffont nieraz upijali się do nieprzytomności. Opowiadali wtedy wulgarne historyjki i zaśmiewali się z nich. Kiedy jej mąż raczył łaskawie utonąć, łowiąc ryby w Missisipi, komendant przyszedł do niej, demonstracyjnie zatroskany i współczujący. Tak zatroskany, że niemal wcisnął młodą wdowę w fotel i wsunął rękę pod stanik jej sukni, aby pogłaskać piersi. Elise złapała sterczący z koszyczka drewniany drut do robótek i pokłuła nim natręta. A potem zdjęła znad kominka muszkiet Vincenta i przegoniła komendanta poza granice swego majątku. Kiedy sobie poszedł, zapłakała po raz pierwszy od śmierci męża, a były to łzy gniewu i oburzenia, lecz także szczęścia: nigdy już nie będzie zależna od żadnego mężczyzny.

Dlatego tak bardzo denerwowało ją, że musi prosić komendanta o przysługę. Nie miała ochoty korzystać z jego gościnności ani znosić towarzystwa tłustego głupca - lecz będzie musiała, przynajmniej dopóki nie uzyska tego, co chce.

Powędrowała spojrzeniem po izbie, po mieniącym się kolorami tureckim dywanie pod stopami, jedwabnych draperiach na zasłoniętych okiennicami oknach, w których nie było szyb, przyjrzała się scence pasterskiej Watteau, zawieszonej nad olbrzymich rozmiarów kominkiem, w którym pulsowały ogniem czerwone węgle i dopalała się wielka kłoda.

Wszystkie te rzeczy wydawały się nie na miejscu w zwykłym, prostym domku przeznaczonym dla komendanta fortu. Zarówno wyszukana zastawa, jak i żałosna w tym otoczeniu wspaniałość kryształowego żyrandola, a także pozostałych elementów umeblowania, świadczyły o pretensjonalnej arogancji komendanta i jego ambicji. Chepart uważał swój urząd za pierwszy krok w karierze, która miała go zaprowadzić choćby na dwór. Tymczasem nie widział powodu, by odmawiać sobie luksusu, nie bacząc na to, jak jego konszachty z agentami handlowymi wpływają na stan zaopatrzenia fortu, jego zdolności obronne oraz poziom życia zamieszkujących go żołnierzy i oficerów.

Jakimi środkami powinna się posłużyć, by zmusić kogoś takiego do wysłuchania jej? Nie miała pieniędzy na łapówkę i w ogóle nie brała pod uwagę zaoferowania towaru, który najbardziej zainteresowałby starego rozpustnika: siebie samej. Jednak być może myli się, przypuszczając, że komendant zażąda czegoś w zamian za przysługę, o którą chciała go prosić. Nie było to nic wielkiego ani niezwykłego, choć dla niej znaczyło tak dużo. A komendantowi z pewnością niczego nie ubędzie, jeżeli rozkaże więźniom odsiadującym karę w areszcie, by zbudowali dla niej stodołę i zagrodę dla drobiu.

Mężczyźni nie byli niebezpieczni, przebywali w areszcie oskarżeni głównie o niesubordynację. Komendant bowiem nie cieszył się autorytetem i zdawał sobie z tego sprawę, toteż wszędzie węszył spisek. Wina uwięzionych oficerów polegała wyłącznie na tym, iż uważali, że mądrze byłoby poczynić pewne przygotowania w związku z nieuchronnym, jak sądzili, wybuchem indiańskiego powstania. Informacja na ten temat nadeszła prosto z wioski Białe Jabłko, a przyniosła ją kobieta, która usłyszała o planowanym powstaniu od Tatuowanego Ramienia, matki Wielkiego Słońca, wodza Natchezów.

Na Cheparcie nie zrobiło to wrażenia. Oznajmił, że francuscy oficerowie nie powinni dawać się zwodzić swoim indiańskim dziewkom i że z pewnością dobrze to na nich wpłynie, jeżeli bat zedrze im skórę z pleców. Jakieś tam drobne plemię nie odważy się rzucić wyzwania potędze Francji. Czyż francuscy gubernatorzy Luizjany nie starali się zapewnić sobie przyjaznych stosunków ze swoimi indiańskimi sojusznikami? Ci zaś byli niczym dzieci w rękach ludzi inteligentnych i przebiegłych. A poza tym żaden indiański wódz nie ośmieli się zaatakować, wiedząc, że przeciwko jego plemieniu zostanie skierowana cała francuska armia, aby ukarać je za taką zdradę.

Zdaniem Elise, to właśnie z powodu nieskrywanej pogardy dla Indian i rażącego braku umiejętności oceny sytuacji Cheparta ona musi co prędzej postawić stodołę i wybudować zagrodę dla drobiu. To właśnie nieudolność komendanta wywołała niepokoje wśród Natchezów, zamieniając ich w rabusiów, z niewątpliwą satysfakcją podkradających jej kury, kaczki, wieprzki i cielęta. Natchezowie nigdy nie szanowali prawa własności. Ostatnio jednak ich złodziejskie wyprawy zaczęły mieć na celu nie tylko uzyskanie łupu, ale i dokuczenie osadnikom. Z każdym dniem poczynali sobie coraz śmielej.

Elise bezwiednie zwróciła swe bursztynowe oczy na korpulentną postać gospodarza. Chepart podchwycił to spojrzenie i uniósł kieliszek. Z ledwie skrywanym pożądaniem przyglądał się uważnie wysokiej fryzurze Elise, dumnej linii jej szczęki i zdecydowanym, opanowanym rysom owalnej twarzy. U niósł dłoń i zakręcił na palcu loczek długiej, puszystej peruki, śmiało zerkając na dekolt uszytej ze złotego brokatu sukni Elise, ze stanikiem obejmującym delikatne wzgórki jej piersi. Językiem przesunął po grubych wargach, pozostawiając na nich wilgotny ślad.

Elise zacisnęła zęby, ale nie mogła powstrzymać dreszczu odrazy. Aby go ukryć, owinęła ramiona ciasno szalem, udając, że broni się przed chłodem.

- Czy pani zimno, droga madame Laffont?! - zawołał Chepart przez stół, klaskając na służącego. - Nie możemy na to pozwolić.

Afrykański niewolnik, chłopiec jeszcze, przybiegł pędem na wezwanie. Komendant gestem wskazał mu ogień i chłopiec podszedł szybko do paleniska. W tej samej chwili z głębi domu wynurzyła się służąca z tacą ciast i kremów. Gwar rozmów ucichł, gdyż wszyscy czekali, aż zostaną obsłużeni. W milczeniu przyglądali się, jak młody Murzyn podsyca ogień. Jedyny dźwięk pochodził od rzucanych na żar kłód, które trzeszczały, zajmując się ogniem. Płomienie skoczyły, sięgając w głąb komina i przeganiając z kątów cienie. Przez otwarte drzwi poświata przeniknęła do przyległego pomieszczenia, rozświetlając mrok salonu, z którego można było wyjść na zewnątrz domu.

Ciszę rozdarł przeraźliwy wrzask.

- Indianin! Przyszedł nas zamordować! - krzyczała madame Doucet, błyszczącymi z przerażenia oczami wpatrując się w drzwi salonu i wskazując na coś drżącą dłonią. Mężczyźni zerwali się z krzeseł, tocząc wokół dzikim wzrokiem. Kobiety pokrzykiwały cicho i spłoszone przywarły do swoich mężów. Służąca wyrzuciła tacę w powietrze i stała jak skamieniała. Ciasta wylądowały na podłodze, wprost na jej stopach. Chepart zaklął i gwałtownym ruchem odstawił kieliszek, tak że jego zawartość rozlała się i pociekła po obrusie strużką czerwoną niczym krew. Elise kurczowo zacisnęła palce na szalu i odwróciła się w kierunku, który wskazywała madame Doucet.

Indianin w milczeniu ruszył w głąb pokoju, poruszając się z gracją dzikiego zwierzęcia, wysoki jak wszyscy Natchezowie, wspaniały i nieskończenie dziki. Blask ognia odbijał się od miedzianej skóry na jego umięśnionej, zupełnie pozbawionej owłosienia klatce piersiowej i ginął w skomplikowanym wzorze tatuażu. Tatuaż stanowił świadectwo, iż jego właściciel pomyślnie przeszedł próbę odwagi i nie boi się bólu. Światło wydobyło z mroku zdobioną paciorkami białą skórę mokasynów i opasującą biodra spódniczkę, zamigotało w załamaniach miękkiej białej peleryny z łabędziego puchu. Łabędzie pióra posłużyły też do uszycia ozdoby w kształcie diademu, zwyczajem wojowników z królewskiego rodu, wywodzących się z kasty Słońca, noszonego na czubku głowy. Włosy poniżej diademu związane były w ciasny, gęsty węzeł, który utrudniłby wrogowi zdjęcie skalpu, gdyby posiadacza tych włosów zawiodły siła lub męstwo. Jednak linia włosów nad czołem nie została sztucznie podniesiona, jak to było w zwyczaju Natchezów, a oczy przybysza, czujne, o nieodgadnionym spojrzeniu, nie były czarne, lecz szare.

- Merde! - zaklął komendant z ulgą.,, - Toż to Reynaud Chavalier!

Strach, który trzymał w swoim uścisku mężczyzn, zamienił się w gniew. Z zaciśniętymi ustami spoglądali przez chwilę jeden na drugiego, a potem zwrócili się w stronę intruza. Kobiety wzdychały i rozmawiały cicho, podekscytowane. Elise siedziała spokojnie i zafascynowana wpatrywała się w Indianina. Zobaczyła, jak mężczyzna nazwany Chavalierem sunie majestatycznie przez pokój, rozglądając się wokół z ledwie skrywaną pogardą. Jego spojrzenie dotknęło jej, zatrzymało się na chwilę z niepokojącą aprobatą, a potem powędrowało dalej, jak gdyby nie znalazło niczego interesującego.

Madame Doucet pochyliła się ku Elise nad pustym krzesłem swego męża.

- To ten mieszaniec - szepnęła przejęta.

- Wiem - odparła Elise.

I rzeczywiście wiedziała, jak wszyscy zresztą. Nigdy nie spotkała Reynauda Chavaliera, lecz wiele o nim słyszała. Był synem Roberta Chavaliera, hrabiego de Combourg, i Indianki z plemienia Natchezów, zwanej Tatuowane Ramię, a także bratem mężczyzny znanego jako Wielkie Słońce. Do trzynastego roku życia wychowywali go Indianie, potem zabrał go ze sobą ojciec, gdy wracał do kraju po zakończeniu służby w Luizjanie, i wykształcił. Stary hrabia zmarł kilka lat temu, pozostawiając Reynaudowi znaczny majątek i szmat ziemi po zachodniej stronie rzeki Missisipi. Reynaud pozostał we Francji jedynie do chwili, gdy uporządkował sprawy ojca, to znaczy zapewnił bezpieczną przyszłość jego francuskiej żonie i przekazał majątek oraz tytuł prawowitemu dziedzicowi.

Pięć lat temu powrócił, by zaszyć się w swoim majątku i pozbyć się płaszcza cywilizacji równie łatwo, jak zrzucił jedwabne spodnie. Większość czasu spędzał w posiadłości za rzeką, gdzie, jak głosiły plotki, zdarzało mu się podejmować w wielkim stylu gubernatora i jego towarzystwo. Kiedy jednak Reynaud odwiedzał Główną Wioskę Natchezów, pozostającą pod jurysdykcją komendanta fortu Rosalie, zawsze ubierał się w indiański paradny strój.

Teraz zaś ze zniecierpliwieniem przyglądał się wlepionym w siebie przerażonym spojrzeniom. Z pewnością niepotrzebnie zadawał sobie trud, lecz musiał zrobić to, po co przyszedł. W końcu odwrócił się w stronę komendanta i skłonił głowę bez cienia służalczości.

- Życzę państwu miłego wieczoru.

- Co ma znaczyć to wtargnięcie? - wybuchnął Chepart, ale zaraz się opanował. Zerwał z szyi chustkę i rzucił ją na stół.

- Prosiłem o posłuchanie, lecz powiedziano mi, że muszę czekać, aż znajdzie pan dla mnie czas. Wiem, że w biurze jest pan zaprzątnięty sprawami niezwykłej wagi, toteż pomyślałem sobie, że spotkamy się później, w czasie wolnym od nawału zajęć.

Choć słowa były gładkie, dźwięczała w nich nutka ironii. - Pomyślałeś raczej, że przyłapiesz mnie w chwili, kiedy będę mniej skłonny wezwać straże i wpakować cię do aresztu za zuchwalstwo! Rzeczywiście, odczuwam silną pokusę, żeby zawołać swoich ludzi.

- Proszę bardzo. Ufam jednak, że nie będzie pan rozczarowany, gdy się nie zjawią.

Chepart uchwycił się kurczowo blatu stołu, pochylił w przód i zapytał:

- Co zrobiłeś moim ludziom?

- Tylko ich rozbroiłem.

Mówił głosem głębokim i dźwięcznym. Gdyby zamknąć oczy, pomyślała Elise, można by przypuszczać, że to mówi dworak albo arystokrata. Zapatrzyła się na srebrne opaski obejmujące mięśnie jego ramion, świadoma dziwnego niepokoju, jaki w niej budził, i bardzo z tego niezadowolona.

- Jak śmiałeś! - krzyknął Chepart oburzony.

Irytacja i gniew wzbierały w Reynaudzie, kiedy przyglądał się zażywnemu, przekonanemu o własnej ważności głupcowi.

- To było konieczne. Musi mnie pan wysłuchać. Od tego zależy życie pańskich podkomendnych, jak również ludzi powierzonych pańskiej opiece, także tych, zgromadzonych dziś przy tym stole.

Chepart przez chwilę wpatrywał się w Reynauda, a potem opadł ciężko na krzesło.

- Puszczę mimo uszu tę zniewagę - wycedził - jeżeli nie będziesz usiłował przekonać mnie, że plotki o rychłym ataku Natchezów są prawdziwe.

- To nie plotki, lecz fakty.

- I ja mam w to uwierzyć? Tylko dlatego, że ty to mówisz? Jaki masz dowód?

- Mój brat, Wielkie Słońce, powiedział o tym matce.

A ona ze względu na pamięć mego ojca, którego kochała, nie chce, aby polała się krew Francuzów. Przesłała już kilka ostrzeżeń, ale pan nie słuchał. Teraz wysłała mnie.

- Co czyni z ciebie zdrajcę, nieprawdaż?

- Byłbym też zdrajcą, g4ybym pozwolił, by rodacy mego ojca zostali wyrżnięci. Żywię jednak nadzieję, że Natchezowie odstąpią od ataku, kiedy spostrzegą, jak dobrze przygotowani i wyposażeni są Francuzi.

- Nie wątpię, to przecież tchórze.

Reynaud Chavalier wpatrywał się w komendanta, aż przezwyciężył chęć, by walnąć pięścią w tę tłustą twarz.

- Nie są tchórzami, ale realistami, którzy nie widzą sensu w umieraniu na próżno.

- Nie będziemy się kłócić o słówka - powiedział komendant protekcjonalnie.

- To różnica, którą radziłbym dobrze zapamiętać, Chepart - powiedział Reynaud spokojnie, choć ze śmiertelną powagą. - Ludzie mojej matki są dumni, a ty kazałeś niedawno obnażyć i wychłostać wojownika, ponieważ popełnił drobne przewinienie, za które powinien zostać ukarany przez wodza. Są też rzetelni, a ty pozostawiłeś na wolności żołnierza z fortu, który zastrzelił starego człowieka tylko dlatego, że nie oddał w terminie miary ziarna. Natchezowie władali tą ziemią od stuleci, a ty próbujesz wyrzucić ich z najstarszej wioski, Białe Jabłko, ponieważ pragniesz zagarnąć dla siebie urodzajne ziemie wokół niej. To tylko kilka spośród wydarzeń, które wystawiły na próbę ich cierpliwość. Przysięgli, że ruszą przeciw tobie wraz z Yazoo, Czoktawami, Tiouxami, Tensasami i innymi. Termin został ustalony, a do poszczególnych plemion wysłano pęk trzcin. Aż do dnia ataku z tego pęku wyrzucać się będzie codziennie jedną trzcinę. Moja matka znalazła trzciny w Świątyni Słońca i, wiele ryzykując, wyciągnęła kilka z nich. Dzięki temu atak tutaj nastąpi wcześniej niż gdzie indziej i Francuzi zamieszkujący dolinę Missisipi zostaną ostrzeżeni. Jeżeli będziecie przygotowani, skończy się na niczym. Jeśli nie, zostaniecie zmuszeni, by stawić czoło świętej wojnie Natchezów, zwanej Krwawą Zemstą.

- Obawiam się, że muszę cię rozczarować, drogi Chavalier, ale nie podniosę alarmu. Będziesz musiał mi wybaczyć - stwierdził komendant obłudnie. Jego czoło lśniło od potu.

- To nie mojego wybaczenia będziesz potrzebował, ale siedmiuset mężczyzn, kobiet i dzieci, oddanych ci pod opiekę.

W cieple pokoju do nozdrzy Elise dobiegła woń dobrze wyprawionej skóry i dymu z ogniska, niedźwiedziego sadła zmieszanego z pachnącym zielem spikanardu - środka używanego przez Indian do impregnacji mokasynów - a także świeży powiew nocnego powietrza. Kombinacja zapachów zdawała się unosić wokół mężczyzny, wzmacniając otaczającą go aurę męskości i niewymuszonej siły. Odwróciła głowę, by uciec przed tym zapachem.

Chepart walnął pięścią w stół.

- Powinienem cię pojmać, skrępować i wychłostać, aby wbić ci do głowy respekt dla tego urzędu!

- Zrób to - usłyszał natychmiastową ciętą odpowiedź. - Jeżeli sądzisz, że potrafisz.

Bezsilny gniew zabarwił purpurą policzki komendanta.

- Wynoś się! Wynoś się z mojego domu i nie wracaj! Wy, mieszańcy, wszyscy jesteście tacy sami: kłamliwe, złodziejskie, przebiegłe sukinsyny, sto razy gorsze od każdego Indianina!

- Rozumiem pańską frustrację, komendancie, ale nie może pan pozwolić, by gniew pana zaślepił. Przekazałem ostrzeżenie i nic więcej nie mogę zrobić. Radzę wziąć je pod uwagę.

Reynaud raz jeszcze skinął lekko głową w geście grzeczności, który nawet po części nie odzwierciedlał pogardy, jaką odczuwał. Przesunął spojrzeniem po zgromadzonych wokół stołu gościach: pobladłych kobietach, a wśród nich tej pięknej, w złotej brokatowej sukni, o twarzy osoby, która nie doświadcza gwałtownych uczuć lub nauczyła się nad nimi panować, i po mężczyznach stojących w sztywnych pozach. Odwrócił się szybko na pięcie, powiewając peleryną z łabędzich piór, i ruszył do drzwi.

Madame Doucet westchnęła głęboko, jakby uwolniona od zaklęcia. Zerknęła na Elise, a potem szepnęła:

- Szlachetny dzikus.

- I brzydko pachnący - mruknęła Elise.

Reynaud Chavalier zamarł, odwrócił się i wbił w nią spojrzenie. Nigdy dotąd nie widział tej kobiety, był o tym przekonany. Co więc wzbudziło jej wrogość? Nie był próżny, jednak perfumowane uściski dam dworu, igraszki z indiańskimi dziewczętami, nieskrępowanie zaspokajającymi swoje apetyty i niewinnymi niczym kocięta, a także uwodzicielskie zabiegi starszych wdów przekonały go, że podoba się kobietom. Zaskoczenie i gniew, jakie poczuł, były tak silne, że z trudem zachował obojętność. Częściowo usprawiedliwiało go to, że atak nastąpił niespodziewanie: w końcu nie co dzień Francuzka ośmiela się rzucić jedną z najgorszych obelg pod adresem Natcheza z rządzącej kasty Słońca.

Elise spostrzegła błysk gniewnego zainteresowania, widoczny przez chwilę w oczach mieszańca. Kiedy uświadomiła sobie, co zrobiła, jej twarz oblała się szkarłatem. U Natchezów ludzi z najniższej kasty, wykonujących najbrudniejsze prace, nazywano Śmierdzielami, ona zaś obdarzyła tym mianem Reynauda Chavaliera.

Nie miała zamiaru go obrazić, a to, co powiedziała, nie było przeznaczone dla jego uszu. Mimo to nie zaprze się swoich słów. Z bijącym mocno sercem wytrzymała jego spojrzenie, unosząc obronnym gestem brodę.

Reynaud wpatrywał się w czysty owal jej twarzy, wrażliwe usta, nakrapiane rdzawymi cętkami bursztynowe oczy, w których krył się cień lęku. Coś ścisnęło go w piersi i poczuł, jak krew zaczyna żywiej krążyć mu w żyłach. Dżentelmeni i wojownicy nie walczą z kobietami, więc Reynaud raz jeszcze odwrócił się na pięcie i wymaszerował z pokoju. Minę miał jednak zachmurzoną.

Mimo iż Chavalier opuścił dom komendanta, dobry nastrój nie powrócił i goście zaczęli się zbierać, tym bardziej że komendant wypadł z jadalni, przeklinając i odgrażając się wartownikom. Jego goście, zaalarmowani, a jednocześnie niepewni, jak potraktować ostrzeżenie mieszańca, rozmawiali przyciszonymi głosami, naradzając się, co powinni zrobić, jeżeli Chepart nie zechce podjąć żadnych działań. Tymczasem przyniesiono okrycia, toteż kiedy gospodarz wrócił do jadalni, gęsto się tłumacząc i nie szczędząc zjadliwych komentarzy pod adresem Chavaliera i Natchezów, oni akurat wychodzili. Oświadczył, że osobiście uda się natychmiast do wioski, by zbadać sprawę, choć jest przekonany, że Indianie jak zwykle powitają go i ugoszczą z radością. Nie ma potrzeby się niepokoić. Wielkie Słońce to człowiek przebiegły: bez wątpienia rozpuszczanie plotek o rzekomym ataku miało zastraszyć Francuzów i zapobiec przejęciu wioski. Ale nie wyjdzie im to na dobre, już on, Chepart, tego dopilnuje.

Elise wyszła z Doucetami. Nie nadarzyła się okazja, by porozmawiać z Chepartem o stodole, a zresztą brak opanowania i grubiaństwo komendanta napełniły ją takim niesmakiem, że wątpiła, czy zdoła go o cokolwiek poprosić.

Jednak nie zapomniała o celu swojej wizyty w forcie.

Następnego dnia wstała wcześnie rano, włożyła znoszony strój jeździecki w kolorze myśliwskiej zieleni i zjadła w kuchni szybkie śniadanie, zlecając jednocześnie murzyńskiej służącej zadania na ten dzień. Trzymając w dłoniach kapelusz z szerokim rondem, pomaszerowała do szopy, która służyła jako stajnia i stodoła. Był tam już afrykański służący do wszystkiego, Claude. Przez chwilę rozmawiała z nim o tym, że trzeba wywieźć nawóz z szopy na pola, a potem pokazała mu miejsce, gdzie zamierza zbudować stodołę, i poleciła, aby od razu zabrał się do wycinania krzaków i drzew. Obejrzeli też krowę, która miała ocielić się pod koniec zimy, i przedyskutowali pomysł, by kupić za uzyskane od niej mleko i zrobione z niego masło kilka karłowatych kurczaków z hodowli Doucetów.

Claude poszedł do stajni, by osiodłać klacz, a Elise z dumą rozejrzała się po zadbanym obejściu i dobrze utrzymanych polach o powierzchni czterystu mórg. Ziemia to coś trwałego, niezmiennego. Nigdy nie zdradzi cię ani nie zrani. To coś, co można kochać.

Było już dobrze po wschodzie słońca, prawdopodobnie około wpół do dziewiątej, kiedy Elise dosiadła wreszcie klaczy. Jeżeli pojedzie prosto do fortu, być może uda jej się złapać komendanta, nim zabarykaduje się w swoim biurze wewnątrz palisady. Chociaż możliwe, że w ogóle nie będzie dzisiaj pracował, jako że była wigilia świętego Andrzeja. Jutro święto, a wiele osób miało zwyczaj weselić się i odpoczywać od zajęć już w przeddzień. Obrządki nie były uroczyste, zważywszy na to, iż w okolicy znajdował się zaledwie jeden kościółek, w dodatku bez księdza. Duchowny odwiedzał ich od czasu do czasu, gdy podróżował w dół albo w górę rzeki.

Droga z fortu do Głównej Wioski nad potokiem St. Catherine była błotnistym traktem, z koleinami wyżłobionymi kołami francuskich podwód. Obok Indianie wydeptali wąską ścieżkę. Na odcinku około dwóch i pół kilometra droga wiła się w górę i w dół pośród lasu o gęstym poszyciu i obrośniętych bujnie pnączami drzewach. Tu i ówdzie przecinały ją ścieżki prowadzące do mniejszych wiosek. Elise wjechała na otwarty teren, zajęty przez Francuzów. Widać tu było zgrabne, porządne domy, zbudowane w indiańskim stylu zwanym maison de poteaux en terre, „dom na palach osadzonych w ziemi”. Mocne, grube ściany, uszczelnione bousillage - mieszaniną gliny i jeleniej sierści podtrzymywały strome dachy, osłaniające okna, w których nie było szyb. Przed deszczem i wiatrem chroniły jedynie okiennice, zwane contrevents. Podłogę tworzyła na ogół warstwa ubitej i udeptanej stopami ziemi. Wokół domów rozpościerały się leżące teraz odłogiem pola. Na pastwiskach pasło się bydło i owce, skubiąc resztki zielonej trawy, sterczącej pośród zbrązowiałej listopadowej roślinności.

Kiedy Elise znalazła się na trakcie, słońce stało już wysoko na niebie, śląc ku ziemi jaskrawe promienie.

J ej farma leżała niemal dokładnie w połowie drogi pomiędzy fortem a wioską, wyprawa nie była więc męcząca - ot, mała przejażdżka. Powietrze, choć rześkie, nie było zimne, a szybki kłus rozgrzewał. Lekki wietrzyk buszował wśród drzew, zsyłając w dół istną ulewę liści - złotych, szkarłatnych i brązowych. Ścieliły się na drodze niczym dywan, szeleszcząc delikatnie pod kopytami klaczy.

Elise zdążyła przebyć mniej więcej dwieście metrów, gdy usłyszała za sobą wołanie. Obejrzała się i zobaczyła stojących na drodze Indian: było ich trzech, jeden z nich unosił ramię w geście pozdrowienia. Poczuła niepokój, lecz odpędziła go. Nie było nic niezwykłego w tym, że Indianie znajdowali się poza wioską. Handlowali regularnie z ludźmi z fortu i często wymieniali na farmach upolowaną zwierzynę czy złowione ryby na kurczęta i gęsi. Dziś rano też ich widziała, jak mijali jej dom.

Ściągnęła wodze i zawróciła, by ~potkać się z Indianami możliwie blisko domu. Rozpoznała jednego z nich był nim mąż Przepióreczki, Indianki kupionej przez męża Elise, który uczynił z niewolnicy swoją konkubinę. Obie kobiety zaprzyjaźniły się ze sobą, zamiast zostać wrogami, a połączyła je nienawiść do Vincenta Laffonta. Po śmierci męża Elise uwolniła Indiankę i pozwoliła jej wrócić do wioski.

Mąż Przepióreczki był ciemnym, małomównym mężczyzną. Elise nie lubiła go i często się zastanawiała, czy Przepióreczce jest teraz choć trochę lepiej niż wtedy, kiedy była własnością Vincenta. Mąż przyjaciółki stał z tyłu, z ponurą miną. Jeden z mężczyzn ponowił pozdrowienie.

Elise nauczyła się kilku indiańskich słów od Przepióreczki, w tym także w narzeczu Czikasawów, tego lingua franca wszystkich plemion zamieszkujących brzegi Missisipi: Czikasawów, Czoktawów, plemion Tensas, Tunicas, Yazoos, Natchitoches, Cad do, Quachita i pół tuzina innych. Odwzajemniła ceremonialne pozdrowienie i zapytała, dokąd zmierzają.

Okazało się, że zmierzali właśnie do niej. Natchezowie planują wielkie polowanie, wyjaśnili. Na pewno upolowaliby mnóstwo zwierzyny, kto wie, może nawet bizona, gdyby mieli broń. Dlatego Wielkie Słońce wysłał ich, by zapytali, ilu strzelb mogłaby użyczyć na ten szlachetny cel. W zamian obiecywali dać tyle mięsa, że wystarczy na całą zimę dla niej i dwojga afrykańskich służących.

Propozycja była kusząca, zdawała się nie mieć nic wspólnego z wojną, przeciwnie - stanowiła świadectwo rozsądku i pokojowych zamiarów. Samotnej kobiecie trudno zdobyć dziczyznę na stół. Nie chciała zabijać bydła, a drób już jej się znudził. Czasami wysyłała Claude'a, aby coś upolował, jednak w pobliżu farmy trudno było o inną zwierzynę niż króliki czy wiewiórki. Duże zwierzęta kryły się w głębi lasu.

Problem polegał na tym, że miała tylko jeden muszkiet i nie chciała się z nim rozstawać, zwłaszcza że Indianie mogliby go nie oddać. Oczywiście, otrzymałaby godziwą rekompensatę w futrach, skórach i mięsie, ale to nie rozwiązywało problemu: gdyby zaszła potrzeba, nie miałaby się czym bronić. Ta myśl przypomniała jej wydarzenia wieczoru, o których tak naprawdę ani na chwilę nie zapomniała.

Zmusiła się do uśmiechu.

- To wspaniały pomysł i życzę wam powodzenia. Jednak spieszę się teraz do komendanta Cheparta. Może moglibyśmy porozmawiać o tym, gdy wrócę.

- Ale, madame Laffont, do tego czasu może być za późno. Mężczyźni udający się na polowanie mogliby już wyruszyć, ale nie wszyscy mają broń.

- Nie zamierzam zabawić w forcie zbyt długo. Tymczasem możecie zapytać pana Douceta. Jeżeli nie da wam strzelb, wtedy wrócicie do mnie.

Starała się mówić spokojnie, chociaż ten, który z nią rozmawiał, wystąpił naprzód i z miejsca, gdzie stał, łatwo mógł chwycić uzdę klaczy.

- Przyniesienie broni zajmie tylko chwilę.

- Ale ja nie mam nawet chwili - odparła, uśmiechając się ozięble. Ściągnęła wodze, odwróciła klacz i wbiła obcasy w jej aksamitne boki. - Zobaczę się z wami, kiedy wrócę.

Mąż Przepióreczki wysunął się do przodu, jednak przywódca zatrzymał go zdecydowanym ruchem dłoni. Odjeżdżając, Elise czuła na plecach ich spojrzenia. Nie było to miłe uczucie. Jej dłonie drżały, gdy zaciskała kurczowo wodze, co niezbyt podobało się klaczy. Opanowała się jakoś, choć z trudem.

Indianom na pewno nie w smak była jej odmowa. Uważali, że kobieta powinna mieć mężczyznę, który by mówił w jej imieniu i trzymał ją w cuglach. Na swój sposób byli równie okropni, jeśli nie gorsi, jak Francuzi z fortu Rosalie. Ponieważ była majętną wdową, do tego całkiem atrakcyjną, wielu kawalerów, zwłaszcza spośród oficerów, którzy musieli utrzymywać się za niewielki żołd, w dodatku wypłacany z opóźnieniem, wmawiało jej, że postąpi rozsądnie, przyjmując oświadczyny. Przekonywali, że potrzebuje męża, by ją chronił, wykonywał ciężkie prace i ogrzewał łóżko. Jest niemądra, skoro uważa, że potrafi żyć samotnie. To niegodne kobiety, tak się po prostu nie robi. Całowali ją po rękach, przynosili kwiaty i nieustannie kręcili się po domu. Wzywali na pomoc przyjaciół Elise i każdą matronę, którą udało im się przekonać. Nie dawali jej spokoju. Rezerwa i chłód Elise zdawały się pobudzać ich zapały. Zdobycie jej uważali za wyzwanie i zakładali się ze sobą, który z nich zostanie szczęśliwym wybrankiem. A kiedy zamknęła przed nimi drzwi, odmawiając goszczenia nieżonatych mężczyzn, nazwali ją zimnokrwistą suką, lodowatą wdową, która mrozi mężczyzn spojrzeniem. Przysięgali, że pożałuje, gdyż z pewnością nie zdoła utrzymać się sama i skończy jako zgorzkniała wiedźma, z trudem wiążąca koniec z końcem, mieszkająca w szopie, jedynie z kotem do towarzystwa.

Pokazała im. Udowodniła, że potrafi żyć sama, i to nieźle. Nie potrzebuje męża ani w ogóle mężczyzny. A jeśli nawet jej serce jest zimne jak lód, co komu do tego? Im mniej czujesz, tym mniej cierpisz - tyle wiedziała.

I nagle w niespokojne myśli Elise wdarł się obraz Reynauda Chavaliera. On także z pewnością nie aprob...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin