Grin Aleksander - Biegnąca po falach.rtf

(729 KB) Pobierz
ALEKSANDER GRIN

 

 

 

 

ALEKSANDER GRIN

 

 

 

 

BIEGNĄCA PO FALACH

 

TYTUŁ ORYGINAŁU: БЕГУЩАЯ ПО ВОЛНАМ

PRZEKŁAD: IRENA PIOTROWSKA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

PROGRES • MOSKWA • 1981

 

To Désirade...

O Désirade, jak mało w nas było

radości, kiedy z morza wyłoniły się

twoje zbocza porosłe lasami mancenilli.

 

L. Shadoorne

 

 

 

 

ROZDZIAŁ I

 

Opowiadano mi, że znalazłem się w Lissie na skutek jednej z gwałtownych chorób, ja-kie powalają człowieka niespodziewanie. Zdarzyło się to w drodze. Zabrano mnie z pociągu, nieprzytomnego, z wysoką temperaturą, i umieszczono w szpitalu.

Kiedy niebezpieczeństwo minęło, doktor Filatre, który serdecznie starał się rozerwać mnie w ostatnich dniach przed moim wyjściem ze szpitala, z równą troską wyszukał mieszka-nie dla mnie, a nawet znalazł kobietę do posług. Byłem mu bardzo wdzięczny, zwłaszcza że okna mieszkania wychodziły na morze.

Pewnego dnia Filatre powiedział:

-              Drogi Harvey, zdaje się, że mimo woli zatrzymuję pana w naszym mieście. Po przyj-ściu do zdrowia mógłby pan wyjechać, absolutnie nie krępując się tym, że wynająłem dla pa-na mieszkanie. Niemniej jednak przed dalszą podróżą potrzebny jest panu bezwzględnie jakiś przytulny kąt - pewien przystanek psychiczny.

Była to wyraźna aluzja: przypomniałem sobie moje rozmowy z nim o potędze N i e-     s p e ł n i o n e g o. Potęga ta nieco osłabła na skutek mojej ciężkiej choroby, ale od czasu do czasu słyszałem w duszy jej stalową wibrację, która nie zapowiadała uciszenia.

Podróżując z miasta do miasta, z kraju do kraju, byłem posłuszny sile bardziej władczej niż namiętność lub mania.

Wcześniej czy później, u schyłku życia czy w rozkwicie lat, Niespełnione przyzywa nas, a my rozglądamy się, usiłując pojąć, skąd nadleciał zew. Ocknąwszy się w swoim zwy-kłym świecie, opamiętujemy się z trudem i ważąc każdy dzień wpatrujemy się w życie, całą naszą istotą starając się odgadnąć, czy też nie ziszcza się Niespełnione. Może dostrzegamy już jego kształt? Może wystarczy tylko wyciągnąć rękę, by chwycić i zatrzymać jego ledwie majaczące zarysy?

Tymczasem mijają dni i przepływamy obok wysokich, mglistych brzegów Niespełnio-nego, zaprzątnięci powszednimi sprawami.

Dość często rozmawiałem z Filatre'em na ten temat. Ale ten sympatyczny człowiek nie znał jeszcze pożegnalnego dotknięcia ręki Niespełnionego, toteż moje wyjaśnienia nie poru-szyły go. Wypytywał mnie o to wszystko i słuchał dość spokojnie, ale z głęboką uwagą, nie dziwiąc się mojej trwodze i usiłując ją zrozumieć.

Wróciłem już prawie do zdrowia, odczuwałem jednak reakcję spowodowaną dłuższym brakiem ruchu, uznałem więc radę Filatre'a za słuszną i opuściwszy szpital, wprowadziłem się do narożnego domu, po prawej stronie ulicy Amilego, jednej z najpiękniejszych w Lissie. Dom stał w dole ulicy, obok przystani, za dokiem - było tam cmentarzysko okrętów i cisza, przerywana niezbyt dokuczliwym, złagodzonym przez odległość gwarem portowego dnia.

Zająłem dwa pokoje - jeden bardzo duży i drugi, o połowę mniejszy, z ogromnym oknem na morze. W trzecim, do którego prowadziły w dół schody, ulokowała się służąca. Schludne, stare meble o wymyślnych kształtach, stary dom i wybredne urządzenie mieszkania harmonizowały ze względną ciszą tej dzielnicy miasta. Pokoi zwróconych pod kątem na wschód i na południe przez cały dzień nie opuszczały promienie słońca i dlatego ów biblijny spokój pełen był szlachetnego pojednania dawno minionych lat z niewyczerpanym, wieczy-ście nowym pulsowaniem słońca.

Gospodarza widziałem zaledwie raz, kiedy wpłacałem pieniądze. Był to ociężały męż-czyzna z twarzą kawalerzysty i łagodnymi błękitnymi oczami, które przez cały czas wlepiał w rozmówcę. Przyszedłszy po pieniądze nie okazywał ani zaciekawienia, ani ożywienia, jak gdyby widywał mnie co dzień.

Służąca, kobieta mniej więcej trzydziestopięcioletnia, powolna i baczna, przynosiła mi z restauracji obiady i kolacje, sprzątała pokoje i odchodziła do siebie, wiedząc, że nie wyma-gam nic szczególnego i nie będę się wdawał w rozmowy, które przeważnie wszczyna się tylko po to, by plotąc trzy po trzy i dłubiąc w zębach myśleć w roztargnieniu o czymś innym.

I tak oto zacząłem tam mieszkać; przemieszkałem raptem dwadzieścia sześć dni. Kilka razy odwiedził mnie doktor Filatre.

 

 

 

 

ROZDZIAŁ II

 

Im częściej rozmawiałem z nim o życiu, splinie, podróżach i wrażeniach, tym dokła-dniej uświadamiałem sobie istotę i rodzaj mego Niespełnionego. Nie taję, że było niewymie-rne i może dlatego tak fascynujące. Jego harmonia, jego niemal architektoniczna wyrazistość wyrosły z odcieni paralelizmu. Nazywam tak podwójną grę, którą prowadzimy z przejawami powszedniości i przejawami uczuć. Z jednej strony są one z natury rzeczy tolerowane, po-nieważ są niezbędne: tolerowane warunkowo jak asygnata, za którą powinniśmy otrzymać w zamian złoto, ale pogodzić się z nimi nie sposób, widzimy bowiem i wyczuwamy możliwość ich przeobrażeń. Obrazy, muzyka, książki dawno potwierdziły tę osobliwość i chociaż przy-kład to stary, przytaczam go z braku lepszego. W jego zmarszczkach kryją się wszystkie tę-sknoty świata. Taka jest nerwowość idealisty, którego rozpacz często zmusza do zejścia niżej, niż stał - jedynie z żądzy emocji.

Wśród pokracznych refleksów prawa rządzącego życiem i jego targów z moim duchem szukałem - sam długo tego nie podejrzewając - nagłego, wyrazistego kształtu: ilustracji czy też ciągu wydarzeń splecionych w sposób naturalny i tak samo zabezpieczonych przed nieu-fnym wzrokiem duchowej zazdrości jak cztery linijki ulubionego wiersza, które najgłębiej nami wstrząsnęły. Takich linijek jest zawsze tylko cztery.

Zrozumiałe, że poznawałem moje pragnienia stopniowo, często nawet nie zauważałem ich, przeoczywszy moment, gdy mogłem wyrwać z korzeniami te niebezpieczne rośliny. Tymczasem one rozrosły się i skryły mnie pod swym cienistym listowiem. Zdarzało się nieje-dnokrotnie, że moje spotkania, sytuacje brzmiały jak zwodniczy początek melodii, którą - co jest tak bardzo ludzkie - pragnie się wysłuchać, nim się zamknie oczy. Od czasu do czasu miasta, kraje zbliżały ku mym źrenicom ledwo majaczące światło przedziwnego, dalekiego przezrocza, już zaczynało mnie ono zachwycać - i wszystko kończyło się na niczym; rwało się jak zetlała przędza naciągnięta szybkim czółenkiem. Niespełnione, ku któremu wyciągną-łem ręce, mogło powstać tylko samo z siebie, inaczej nie rozpoznałbym go i działając według przyjętych wzorców, ryzykowałbym, że z pewnością stworzę bezduszne dekoracje. Zupełnie to samo, choć w innym rodzaju, można zaobserwować porównując sztucznie pielęgnowane parki i przypadkowe leśne widoki, zdaje się, ostrożnie wyjęte przez słońce ze szkatułki na klejnoty.

W ten sposób pojąłem moje Niespełnione i uległem mu.

O tym wszystkim i jeszcze o wielu innych sprawach - o ludzkich pragnieniach w ogóle - wiodłem rozmowy z Filatre'em, jeśli poruszał ten temat.

Jak zauważyłem, nie przestawała go interesować moja utajona pobudliwość, jeśli chodzi o przedmioty wyobraźni. Byłem dla niego jak gdyby odmianą tulipana obdarzonego zapa-chem i jeśli takie porównanie może się wydać chełpliwością z mej strony, to przecież w rze-czy samej było słuszne.

W tym czasie Filatre zapoznał mnie ze Stersem, u którego zacząłem bywać. Czekając na pieniądze, o które pisałem do mego plenipotenta Lercha, wyładowywałem żądzę ruchu w wieczornych przechadzkach do Stersa lub na przystań, gdzie w cieniu olbrzymich ruf, zwisa-jących nad nabrzeżem, przyglądałem się podniecającym napisom, znakom Niespełnionego: „Sydney” - „London” - „Amsterdam” - „Tulon”... Byłem lub mogłem być w tych miastach, lecz nazwy portów oznaczały dla mnie inny „Tulon” i bynajmniej nie to „Sydney”, które istniało w rzeczywistości - złote litery napisów kryły nieznaną prawdę.

 

Ranek niesie obietnicę...

 

mówi Mons

 

Po dniu długim i cierpliwym

Wieczór nas zostawia z niczym...

 

Podobnie jak „ranek” Monsa - przystań zawsze coś obiecuje; jej świat pełen jest niewy-jaśnionych znaczeń, spływających z olbrzymich dźwigów piramidami ładunków, rozproszo-nych pośród masztów, przytłoczonych stalowymi bokami okrętów do nabrzeża, gdzie w głębokich szczelinach pomiędzy ciasno zwartymi burtami spoczywa w cieniu, milcząca jak zamknięta księga, zielona woda morska. Kłębią się chmury dymu z olbrzymich kominów, niepewne, czy wzbić się w niebo, czy opaść na dół. Uwiązana na łańcuchach, czai się pełna napięcia siła maszyn; jedno ich drgnienie wystarczy, by ze spokojnej powierzchni pod rufą wystrzelił pagór wody.

Gdy wchodzę do portu, wydaje mi się, że rozróżniam na horyzoncie za przylądkiem zarysy tych krajów, dokąd zwrócone są bukszpryty okrętów czekających godziny odejścia; zgiełk, krzyki, śpiew, demoniczny ryk syreny - wszystko jest nabrzmiałe namiętnością i obie-tnicą. A nad przystanią, w krainie nad krainami, w pustyniach i lasach serca, w niebiosach myśli błyska Niespełnione - tajemniczy, cudowny jeleń wieczystych łowów.

 

 

 

 

ROZDZIAŁ III

 

Nie wiem, co stało się z Lerchem, lecz nie odpowiedział mi tak szybko, jak się spodzie-wałem. Dopiero pod koniec mego pobytu w Lissie Lerch, zgodnie ze swym zwyczajem, przy-słał mi w odpowiedzi sto funtów nie wyjaśniwszy zwłoki.

Bywałem u Stersa, znajdując w tych odwiedzinach niewinną przyjemność, taką samą mniej więcej, jaką się odczuwa przyłożywszy chłodny kompres na chore oko. Sters lubił grać w karty, ja również, a ponieważ prawie co wieczór ktoś do niego przychodził, byłem szczerze zadowolony mogąc przenieść cząstkę mej wyczulonej intuicji na odgadywanie kart przeci-wnika.

W wigilię dnia będącego początkiem dziwnych zdarzeń, które opisuję na tych kartkach, mój poranny spacer po nabrzeżach nieco się przeciągnął, poczułem bowiem raptowny głód i wstąpiwszy do pierwszej lepszej jadłodajni, usiadłem na tarasie oplecionym rośliną w rodzaju bluszczu, kwitnącą biało i niebiesko. Jadłem smażonego merlana, popijając lekkim czerwo-nym winem.

Gdy tylko zaspokoiłem głód, spostrzegłem, że naprzeciwko jadłodajni przybija do brze-gu statek; poczekałem, aż pasażerowie zaczną schodzić po trapie, po czym zatopiłem się w kontemplacji zgiełku spowodowanego tym, że każdy pragnął jak najprędzej znaleźć się w domu lub hotelu. Przyglądałem się rozmaitym scenom, podpatrując oznaki zmęczenia, zdene-rwowania, hamowanej lub jawnej wściekłości, - charakterystyczne reakcje tłumu wobec na-głej zmiany sytuacji. W tłoku pojazdów, krewnych, tragarzy, Murzynów, Chińczyków, pasa-żerów, agentów i żebraków, pośród stosu bagaży, turkotu kół ujrzałem przejaw najwyższej powściągliwości, wierności sobie do najmniejszego drobiazgu, spokój - zważywszy okoli-czności - niemal bezwstydny: w tak niezrównany, nienaganny i malowniczy sposób zeszła po trapie nieznajoma młoda dziewczyna, niezbyt widać bogata, posiadająca za to tajemnicę pod-porządkowywania sobie miejsca, ludzi i rzeczy.

Zauważyłem jej twarz, kiedy ukazała się nad burtą pomiędzy sakwojażami i przekrzy-wionymi na bok kapeluszami. Dziewczyna zeszła powoli, nie użyczając swej uwagi temu, co się wokół niej działo. Dzięki gibkiej budowie ciała, czy też z innego powodu, zupełnie uni-knęła szturchańców. Nic nie niosła, za nikim się nie oglądała i nie szukała wzrokiem nikogo w tłumie. W ten sposób schodzi się po schodach wytwornego domu ku drzwiom, które rozwarto z uszanowaniem. Jej dwie walizki płynęły za nią na głowach smagłych tragarzy. Na krótki gest z wolna wyciągniętej ręki, wskazującej tragarzom, co mają zrobić, walizki zostały umieszczone na jezdni w pobliżu statku, ona zaś usiadła na nich patrząc przed siebie rozu-mnie i spokojnie, jak patrzy człowiek święcie przekonany, że to, co się dzieje, dziać się po-winno zgodnie z jego życzeniem, lecz bez jakiegokolwiek nużącego udziału z jego strony.

Tendencja ta, zgubna dla wielu, natychmiast znalazła usprawiedliwienie. Do dziewczy-ny podbiegli agenci oraz kilku innych osobników, zarówno obszarpanych, jak przyzwoicie wyglądających, podnosząc gwałt nie do zniesienia. Zdawało się, że za chwilę stanie się z nią to samo, co z suknią, która spokojnie wisi na wieszaku, czysta i wyprasowana, aż nagle zerwie ją niecierpliwa ręka.

Bynajmniej... Wierna swej postawie, z godnością wodząc wzrokiem po stojących przed nią natrętnych krzykaczach każdemu rzuciła jakieś słowo, roześmiała się, to znów zmarszczy-ła brwi, powoli wyciągnęła rękę, wzięła kartkę od jednego z agentów, przeczytała ją, zwróciła obojętnie i pochyliwszy wdzięcznie główkę, zaczęła czytać następną. Spojrzenie jej padło na podsuniętą przez ulicznego sprzedawcę szklankę z napojem chłodzącym; ponieważ rzeczywi-ście było gorąco, dziewczyna po krótkim namyśle wzięła szklankę, wypiła, po czym zwróciła ją z tą samą miną, jakby była u siebie w domu, co zresztą cechowało całe jej zachowanie. Kilka włochatych rąk, wyciągniętych nad jej walizkami, błądziło w powietrzu czekając chwi-li, by złapać bagaż i unieść go pędem, ale to wszystko widocznie mało ją obchodziło, skoro sprawa hotelu nie była jeszcze rozstrzygnięta. Dokoła niej utworzyła się grupa ludzi usłu-żnych, interesownych i ciekawych, którym, jak na rozkaz, udzielił się niedbały spokój dzie-wczyny.

Ludzie należący do świata, który w gorączkowym pośpiechu szarpie dzień na strzępy, stali przewracając oczami, ona zaś dalej siedziała na walizkach, odgrodzona niewidzialną tarczą, jaką daje poczucie godności własnej, o ile jest wrodzone i tak zrosło się z nami, że go podobnie jak oddechu po prostu nie zauważamy.

Obserwowałem tę scenę nie spuszczając z dziewczyny oka. Hałas dokoła niej ucichł stopniowo; zapanowała atmosfera tak godna i pełna szacunku, jak gdyby na brzeg zeszła córka jakiegoś fantastycznego władcy wszystkich przystani świata. A tymczasem dziewczyna nosiła (myśl mimowolnie łączy władzę z przepychem) zwyczajny płócienny kapelusik, taką samą bluzkę z marynarskim kołnierzem i niebieską jedwabną spódniczkę. Jej podniszczone walizy zdawały się wytworne tylko dlatego, że ona siedziała na nich. Ujmująca, energiczna twarzyczka, duże ciemne oczy w oprawie długich rzęs, spokojne i wesołe, nakazywały my-ślom biec torem wyznaczonym przez uczucia, jakie budziła jej powierzchowność. Łaskawa drobna rączka spoczywająca na głowie kudłatego psa - o takie porównanie prosiła się ta scena, w której czuło się stłumioną wibrację Niespełnionego.

Ledwie to sobie uświadomiłem, dziewczyna wstała; cała jej świta porwawszy walizy, rzuciła się z okrzykami do powozu, na którym widniał napis „Hotel Dover”. Dziewczyna po-deszła do powozu, rozdała napiwki i usiadła z uśmiechem całkowitego zadowolenia. Zdawało się, że interesuje ją wszystko, co się dzieje dokoła.

Agent wskoczył na siedzenie obok woźnicy, powóz ruszył, oberwańcy, biegnący za nim, zostali w tyle, a ja, goniąc wzrokiem oddalający się tuman kurzu, pomyślałem nie pierwszy już raz, że być może mignął znów przede mną koniec nici prowadzącej do kłębka.

Nie taję, że byłem rozstrojony, i nie tylko dlatego, że w twarzy nieznajomej dojrzałem szlachetny powab istoty odznaczającej się niezwykłą harmonią wewnętrzną. Krótkotrwały obraz dziewczyny siedzącej na walizkach poruszył zadawnioną tęsknotę, myśl o ciągu wyda-rzeń, o wietrze nucącym melodie, o przepięknym kamieniu znalezionym wśród otoczaków. Myślałem, że jest to istota wyróżniająca się szczególnym darem świadomego wartościowania życia i że znalazłszy się w cieniu jej losów mógłbym nareszcie ujrzeć Niespełnione. Ale smutniejsze od tych myśli - smutnych dlatego, że bolały jak stara rana w niepogodę - przyszło wspomnienie wielu podobnych przypadków, o których trzeba powiedzieć, że ich właściwie nie było. Tak, wiele razy powtarzała się złuda w rodzaju gestu, słowa, twarzy, krajobrazu i z reguły zostawiała po sobie rozkład. Gdybym chciał, mógłbym z łatwością odszukać dzie-wczynę. Potrafiłbym znaleźć jakieś wspólne zainteresowania, naturalny powód, by nie tracić jej z pola widzenia, i w ten czy inny sposób wyjść naprzeciw upragnionego nurtu nieznanej rzeki. Najsubtelniejsze odruchy wypływające z potrzeby duszy potrafiłbym ubrać w formę zarówno rozsądną, jak i przyzwoitą. Lecz nie dowierzałem już ani sobie, ani innym, ani też najszumniejszym pozorom niespodziewanej obietnicy.

Zważywszy to wszystko, poniechałem działania i wróciłem do domu spędziwszy resztę dnia nad książkami. Czytałem nieuważnie, niepokój przeszywał mnie na wskroś jak gwałto-wny wicher. Zapadła już noc, gdy, zmęczony, zacząłem drzemać w fotelu.

Pomiędzy jawą a snem przyszło wspomnienie tamtych chwil w wagonie, kiedy już sła-bo zdawałem sobie sprawę ze swego stanu. Pamiętam, jak zachód machał czerwoną chuste-czką za oknem pędzącym pośród piaszczystych stepów. Siedziałem przymknąwszy oczy i widziałem, że profile moich towarzyszy podróży zmieniają się dziwnie, zachodząc jeden na drugi, jak na medalu. Nagle wydało mi się, że rozmowa stała się głośna, nawet przeszła w krzyk; potem wargi rozmawiających zaczęły się poruszać bezgłośnie, oczy błyskały, lecz ja przestałem już cokolwiek pojmować. Wagon popłynął w górę i zniknął.

Więcej nic nie pamiętam, gorączka zamroczyła mi umysł.

Nie wiem, dlaczego tego wieczoru tak natrętne było to wspomnienie, ale gotów byłem przyznać, że jego nastrój w niewytłumaczony sposób kojarzy się ze sceną na nabrzeżu. W półdrzemce jawiły się skłębione obrazy. Zacząłem myśleć o dziewczynie, tym razem ze spóźnionym żalem.

Czy w tej grze, którą prowadziłem sam ze sobą, miała sens banalna ostrożność, bez-celowa ambicja, a nawet - wahanie? Czy nie cofnąłem się od progu otwartych już drzwi dlate-go tylko, że zbyt dobrze pamiętam większe ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin