Dostojewski Fiodor - Wspomnienia z domu umarlych.doc

(1900 KB) Pobierz
FIODOR DOSTOJEWSKI

FIODOR DOSTOJEWSKI

 

"WSPOMNIENIA Z DOMU UMARŁYCH"

 

PRZEŁOŻYŁ CZESŁAW JASTRZĘBIEC-KOZŁOWSKI

tytuł oryginału: "ZAPISKI IZ MIERTWOGO DOMA"

(c) Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut

Wydawniczy, Warszawa 1955, 1957, 1964. ISBN 83-06-00889-8

* * *

WSPOMNIENIA Z DOMU UMARŁYCH

CZĘŚĆ PIERWSZA

WSTĘP I. DOM UMARŁYCH II. PIERWSZE WRAŻENIA III. PIERWSZE WRAŻENIA IV. PIERWSZE

WRAŻENIA V. PIERWSZY MIESIĄC VI. PIERWSZY MIESIĄC VII. NOWE ZNAJOMOŚCI-PIETROW

VIII. DESPERACI - ŁUCZKA IX. IZAJASZ FOMICZ - ŁANIA - OPOWIADANIE BAKŁUSZYNA X.

ŚWIĘTA BOŻEGO NARODZENIA XI. PRZEDSTAWIENIE

WSTĘP

W odległych okolicach Syberii, pośród stepów, gór albo nieprzebytych lasów, z

rzadka trafiają się małe miasta, liczące jeden, najwyżej dwa tysiące

mieszkańców, drewniane, niepozorne, o dwóch cerkwiach - jednej w mieście,

drugiej na cmentarzu - miasta podobnie j sze do porządnej wsi podmoskiewskiej

niżli do miast. Zazwyczaj bywają obficie zaopatrzone w sprawników, ławników oraz

we wszelki inny podrzędny personel urzędniczy. W ogóle, choć to kraj zimny,

służyć na Syberii jest bardzo ciepło. Ludziska są prości, nic-liberalni;

porządki stare, mocne, wiekami uświęcone. Urzędnicy - słusznie grający rolę

szlachty syberyjskiej - to bądź tubylcy, rdzenni Sybiracy, bądź przyjezdni z

Rosji, przeważnie ze stolic, skuszeni wypłacaną z góry pensją, podwójnymi |

dietami i ponętnymi perspektywami na przyszłość. Ci spośród nich, którzy umieją

rozwiązywać zagadkę życia, niemal zawsze pozostają na Syberii i z rozkoszą się

tu zadomowiają. Później zbierają bogaty i słodki plon. Inni natomiast, ludzie

lekkomyślni i nie umiejący rozwiązywać zagadki żyda, niebawem mają dosyć Syberii

i markotnie pytają siebie, po co tu zawędrowali. Niecierpliwie odbywają swój

ustawowy termin służby państwowej, trzy lata, a po jego upływie niezwłocznie

zaczynają się starać o przeniesienie i wracają do siebie, pomstując na Syberię i

dworując z niej. Nie mają racji: nie tylko pod względem służbowym, lecz i pod

wielu innymi

można na Syberii świetnie żyć. Klimat wspaniały, mnóstwo niepospolicie bogatych

i gościnnych kupców, mnóstwo niezmiernie zamożnych tubylców. Panienki kwitną jak

róże i są w najwyższym stopniu cnotliwe. Zwierzyna lata po ulicach i sama się

nawija myśliwemu. Szampana piją tu niezwykle dużo. Kawior wspaniały. Urodzaj w

niektórych okolicach bywa piętnastokrotny... Słowem, ziemia błogosławiona.

Trzeba tylko umieć z niej korzystać. Na Syberii umieją z niej korzystać. W

jednej z takich wesołych i zadowolonych z siebie mieścin o najmilszej w świecie

ludności, która zostawiła w mym sercu niezatarte wspomnienie, poznałem

Aleksandra Pie-trowicza Gorianczykowa, osiedleńca, co się urodził w Rosji jako

szlachcic i ziemianin, potem za zabójstwo żony stal się zeslańcem-katorżnikiem

drugiej kategorii,' po upływie zaś wyznaczonego mu przez prawo

dziesięcioletniego okresu katorgi skromnie i nieostentacyjnie dokonywał żywota w

miasteczku K., w charakterze osiedleńca. Właściwie był przypisany do jednej z

gmin podmiejskich, mieszkał wszakże w mieście, mógł tu bowiem jako tako się

przeżywić zarobkując nauczaniem dzieci. W miastach syberyjskich nauczycielami

częstokroć bywają osiedleni zesłańcy; nikt nimi nie pogardza. Przeważnie uczą

francuskiego, który jest przecież nieodzowny na arenie życia, a o którym, gdyby

nie oni, nie miano by pojęcia w odległych okolicach Syberii. Po raz pierwszy

spotkałem Aleksandra Pietrowicza w domu pewnego starego, zasłużonego i

gościnnego urzędnika. Iwana Iwanycza Gwozdikowa, ojca pięciu córek w różnym

wieku, rokujących najpiękniejsze nadzieje. Aleksander Pietrowicz udzielał im

lekcji cztery razy w tygodniu, po trzydzieści kopiejek srebrem od lekcji. Jego

wygląd zainteresował mnie. Był to ogromnie blady i chudy człowiek, niestary

jeszcze, może trzydziestopięcioletni, drobny i wątły. Nosił się zawsze nader

schludnie, po europejsku. Jeśli go kto zagadnął, patrzył nadzwyczaj pilnie i

uważnie, ze skrupulatną grzecznością wysłuchiwał każdego ,słowa, jak gdyby mu

zadawano jakąś zagadkę albo chciano wyciągnąć zeń jakąś tajemnicę, i w końcu

odpowiadał jasno i zwięźle, ale tak ważąc każde słowo swej odpowiedzi, że

rozmówcy nagle robiło się jakoś głupio i wreszcie sam był rad z ukończenia

rozmowy. Natychmiast wypytałem o niego Iwana Iwanycza i dowiedziałem się, że

Gorianczykow pędzi życie nienagannie moralne, w przeciwnym bowiem razie Iwan

Iwanycz nie byłby go zgodził do swych córek, lecz straszny zeń odludek, stroni

od wszystkich, jest niesłychanie uczony, wiele czyta, ale mówi bardzo mało, i w

ogóle dosyć trudno się z nim dogadać. Niektórzy twierdzili, że to zdecydowany

wariat, choć zresztą byli zdania, że to właściwie nie taka znów wielka wada; że

niejeden szanowny obywatel miasta gotów przyhołubić Aleksandra Pietrowicza, że

mógłby nawet być użyteczny, pisać podania itd. Przypuszczali, że prawdopodobnie

ma w Rosji przyzwoitych krewnych, może nawet należących do dobrego towarzystwa,

wiedzieli jednak, że od chwili zesłania stanowczo zerwał z nimi wszelkie

stosunki - słowem, sam sobie szkodzi. Przy tym zaś wszyscy u nas znali jego

dzieje, wiedzieli, że zabił żonę od razu w pierwszym roku pożycia, zabił ją z

zazdrości i sam oddał się w ręce sądu (co wielce złagodziło wymiar kary). Na

takie zbrodnie ludzie zawsze patrzą jak na nieszczęście i współczują. Mimo to

jednak nasz oryginał uporczywie się boczył i przychodził tylko wtedy, gdy musiał

dawać lekcje. Zrazu nie zwróciłem nań szczególnej uwagi, lecz - sam nie wiem

czemu - stopniowo zaczął mnie interesować. Miał w sobie coś zagadkowego.

Rozmówić się z nim było zupełnym niepodobieństwem. Oczywiście, na moje pytanie,

zawsze odpowiadał, i to nawet z taką miną, jakby to poczytywał za święty

obowiązek; jednakże po tych jego odpowiedziach krępowałem się drożej go

wypytywać; przy tym na jego twarzy po takich rozmowach zawsze widniał wyraz

cierpienia i zmęczenia. Pamiętam, że pewnego razu, w śliczny wieczór letni,

szedłem z nim do Iwana Iwanycza. Wtem strzeliło mi do głowy zaprosić go na

chwilkę do siebie na papieroska. Nie potrafię opisać, jakie przerażenie

odmalowało się na jego twarzy; całkiem się stropił, jął mamrotać jakieś słowa

bez związku i raptem, łypnąwszy na mnie złym okiem, puścił się pędem w przeciwną

stronę. Ażem się zdziwił. Od tego czasu, ilekroć mnie spotykał, spozierał na

mnie jakby z przestrachem. Nie dałem jednak za wygraną; coś mnie do niego

ciągnęło, i w miesiąc później, ni stąd, ni zowąd, sam wstąpiłem

do Gorianczykowa. Naturalnie było to z mojej strony głupio i niedelikatnie.

Mieszkał na skraju miasta, u starej mieszczanki, która miała chorą na suchoty

córkę, a ta znów - nieślubną córeczkę, dziesięcioletnią ładną i wesolutką

dziewczynkę. W chwili gdym wszedł, Aleksander Pietrowicz siedział z nią i uczył

ją czytać. Na mój widok zmieszał się tak, jak gdybym' go przyłapał na czymś

zdrożnym. Kompletnie stracił rezon, zerwał się z krzesła i patrzył na mnie jak

na upiora. Usiedliśmy wreszcie; badawczo śledził każde moje spojrzenie, .jakby w

każdym z nich podejrzewał ukryty a tajemniczy sens. Domyśliłem się, f że jest

obłędnie nieufny. Przyglądał mi się z nienawiścią, omal nie pytając: "Czy rychło

się stąd wyniesiesz?" Zagadałem z nim o naszej mieścinie, o nowinach dnia;

pomijał to milczeniem i jadowitym uśmiechem; okazało się, że nie tylko nie zna

najzwyklejszych, wszystkim wiadomych nowin miejskich, ale w ogóle nie chce ich

znać. Następnie zagadałem o naszej prowincji i jej potrzebach; słuchał milcząc i

tak dziwnie patrzył mi w oczy, że mi się w końcu zrobiło wstyd naszej rozmowy.

Co prawda, omal go nie wyprowadziłem z równowagi nowymi książkami i

czasopismami, miałem je przy sobie świeżo z poczty i zaproponowałem, że mu je

pożyczę jeszcze nie rozcięte. Zerknął na nie łapczywie, natychmiast jednak

zmienił zamiar i odrzucił propozycję wymawiając się brakiem czasu. W końcu

pożegnałem go i wyszedłszy od niego uczułem, że mi spadł z serca nieznośny

ciężar. Było mi wstyd, uznałem za rzecz arcygłupią czepiać się człowieka,

którego głównym celem było właśnie jak najdalej ukryć się przed światem. Trudno;

stało się. Pamiętam, żem u niego nie widział prawie żadnych książek, niesłusznie

więc • mówiono o nim, że wiele czyta. Jednak, przejeżdżając parokrotnie późną

nocą mimo jego okien, spostrzegłem w nich światło. Cóż tedy robił przesiadując

do świtu? Może pisał? A jeśli tak, to co mianowicie? Okoliczności wyrwały mię z

naszego miasteczka na jakie trzy miesiące. Kiedym już w zimie wrócił do domu,

dowiedziałem się, że Aleksander Pietrowicz umarł na jesieni, umarł w

osamotnieniu i nawet ani razu nie wezwał do siebie lekarza. W miasteczku już

prawie zapomniano o nim. Mieszkanie jego stało pustką. Niezwłocznie nawiązałem

znajomość z go-574

spodynią nieboszczyka, gdyż miałem zamiar dowiedzieć się od niej, czym się

głównie zajmował jej lokator i czy nie pisał czego? Za dwudziestkę przyniosła mi

pełen koszyk papierów, które zostały po nieboszczyku. Przyznała mi się, że dwa

zeszyty już zużyła. Była to staruszka posępna i małomówna, z którą trudno było

dojść do ładu. O swym lokatorze nie mogła mi powiedzieć nic ciekawszego. Z jej

słów wynikało, że prawie nigdy nic nie robił, miesiącami nie otwierał książki i

nie brał pióra do ręki, za to po całych nocach przemierzał pokój wzdłuż i wszerz

i wciąż o czymś myślał, a niekiedy rozmawiał sam ze sobą; że bardzo polubił i

bardzo pieścił jej wnuczkę Katię, zwłaszcza odkąd się dowiedział, że na imię jej

Katia, wreszcie, że w dniu św. Katarzyny rokrocznie chodził na żałobne

nabożeństwo po kimś. Gości nie cierpiał; z domu wychodził tylko na lekcje; nawet

na nią, starą, patrzył krzywym okiem, gdy raz na tydzień przychodziła, by choć

trochę sprzątnąć w jego pokoju, i bodaj że się do niej nie odezwał ani słówkiem

przez całe trzy lata. Zapytałem Kati, czy pamięta swego nauczyciela. Patrzyła na

mnie w milczeniu, odwróciła się do ściany i zapłakała. Czyli że i ten człowiek

potrafił wzbudzić w kimś żywsze uczucie. Zabrałem i cały dzień segregowałem jego

papiery. W trzech czwartych były to błahe, nic nie znaczące szpargałki lub

uczniowskie ćwiczenia kaligraficzne. Ale był tu pewien ze-szycik, wcale pękaty,

drobno zapisany i nie dokończony; może sam autor zarzucił go i zapomniał o nim.

Był to opis, co prawda bezładny, dziesięcioletniej katorgi, którą wycierpiał

Aleksander Pietrowicz. Miejscami opis ten przerywała jakaś inna opowieść, jakieś

dziwne, okropne wspomnienia, kreślone nierównym, spazmatycznym pismem, jak gdyby

pod przymusem. Kilka razy przeczytałem te urywki i prawie się przekonałem, że

były pisane w napadzie szaleństwa. Lecz katorżne notatki - Wspomnienia z domu

umarłych, jak je sam nazywa gdzieś w swym rękopisie - wydały mi się dość

zajmujące. Zupełnie nowy świat, dotychczas nie znany, niezwykłość pewnych

faktów, niektóre osobliwe uwagi o straceńcach - porwały mnie tak, żem to i owo

przeczytał z ciekawością. Naturalnie, mogę się mylić. Na próbę wybieram z

początku dwa, trzy rozdziały; niech publiczność osądzi...

I. DOM UMARŁYCH

Nasze więzienie stało na skraju twierdzy, tuż przy wale for-tecznym. Czasem

wyglądałem przez szpary parkanu na świat boży: a nuż cos zahaczę? - ale

widziałem tylko skrawek nieba i wysoki wał ziemny porosły burzanem, a po tym

wale dniem i nocą tam i z powrotem chodzą wartownicy, więc zaraz przychodziło mi

na myśl, że upłyną całe lata, a ja zupełnie tak samo będę wyglądał przez szpary

parkanu i zobaczę ten sam wał, takich samych wartowników i ten sam mały skrawek

nieba, nie tego nieba nad więzieniem, lecz innego, dalekiego, wolnego nieba.

Wyobraźcie sobie duży dziedziniec, jakie dwieście kroków długi, a póhorasta

szeroki, w kształcie nieregularnego sześciokąta, opasany wysoką palisadą, czyli

parkanem z wysokich słupów (pali), na sztorc głęboko wkopanych w ziemię,

szczelnie przystających do siebie bokami, wzmocnionych poprzeczkami i u góry

zaostrzonych -i-oto zewnętrzne ogrodzenie więzienia. W jednym z boków ogrodzenia

są mocne wrota, zawsze zamknięte, zawsze -- dniem i nocą - strzeżone przez

wartowników, otwierano je, by wypuścić idących do roboty więźniów. Za tymi

wrotami był jasny, wolny świat, ludzie żyli tam jak wszyscy. Natomiast po tej

stronie ogrodzenia myślało się o tamtym świecie jak o nieziszczonej bajce. Tu

był własny, osobliwy świat, niepodobny do niczego innego; tu były własne,

osobliwe prawa, osobliwa odzież, osobliwe zwyczaje i obyczaje, i martwy za życia

dom, i życie jak nigdzie indziej, i szczególniejsi ludzie. Ten właśnie osobliwy

zakątek zamierzam opisywać. Gdy wchodziło się za ogrodzenie, widać było wewnątrz

kilka gmachów. Po obu stronach szerokiego dziedzińca wewnętrznego ciągną się dwa

długie, parterowe budynki. To koszary. Mieszkają tu więźniowie rozlokowani wedle

kategorii. Następnie, w głębi ogrodzenia, jeszcze jeden taki budynek: to kuchnia

podzielona na dwie części. Dalej - znowu budynek, gdzie pod jednym dachem

mieszczą się piwnice, spichrze, szopy. Środek dziedzińca jest pusty i stanowi

równy, dosyć długi plac. Tu więźniowie zbierają się na kontrolę i apel z rana, w

południe i wieczorem, a czasem jeszcze po kilka razy na dzień - zależnie od

tego, czy strażnicy są mniej lub bardziej nieufni i czy umieją rachować. Do-576

okolą, między budynkami, pozostaje dosyć spora przestrzeń. Tutaj, za budynkami,

niektórzy więźniowie o bardziej odludnym usposobieniu i ponurym charakterze

lubią chodzić w czasie wolnyni od pracy, zakryci przed oczami innych, i snują

swoje rozmyślania. Gdym ich spotkał podczas tych przechadzek, lubiłem się

wpatrywać w ich posępne, piętnowane twarze i odgadywać, o czym mySIą. Pewien

zesłaniec w chwilach wolnych najchętniej oddawał się rachowaniu pali. Było ich z

półtora tysiąca, on zaś zrobił już cały obrachunek i miał je w ewidencji. Każdy

pal oznaczał dla niego dzień; każdy dzień odliczał na jednym palu i w ten

sposób, wedle ilości nie odliczonych pali, mógł stwierdzić naocznie, ile jeszcze

dni ma spędzić w więzieniu przed upływem terminu katorgi. Szczerze był rad,

kiedy dokańczat któryś bok sześciokąta. Wiele lat musiał jeszcze czekać, ale w

więzieniu ludzie mają dosyć czasu, by się nauczyć cierpliwości. Widziałem raz,

jak żegnał się z kolegami pewien więzień, który spędził na katordze dwadzieścia

lat i wreszcie wychodził na wolność. Byli tacy, co pamiętali, jak wszedł do

więzienia młody, beztroski, nie myśląc ani o swej zbrodni, ani o swej karze.

Wychodził jako siwy starzec, z twarzą ponurą i smutną. W milczeniu obszedł

wszystkie sześć naszych koszar. Wstępując do każdych koszar żegnał się przed

świętymi obrazami, po czym nisko, w pas kłaniał się towarzyszom, prosząc, by go

źle nie wspominali. Pamiętam również, jak kiedyś nad wieczorem zawołano do wrót

jednego z więźniów, dawniej zamożnego syberyjskiego chłopa. Pół roku przedtem

otrzymał wiadomość, że była jego żona wyszła za mąż, i mocno zmarkomiał. Teraz

ona właśnie przyjechała do więzienia, wywołała go i wręczyła mu datek.

Pogawędzili parę minut, zapłakali oboje i pożegnali się na zawsze. Widziałem

jego'twarz, kiedy wracał do koszar... Tak, w tym miejscu można się było nauczyć

cierpliwości. Gdy zapadał zmierzch, wszystkich nas wprowadzano do koszar i tu

zamykano na całą noc. Zawsze było mi ciężko wrócić z dworu do naszych koszar.

Była to długa, niska i duszna izba, mdło oświetlona łojówkami, o ciężkim,

duszącym odorze. Nie pojmuję teraz, jak mogłem wyżyć w niej dziesięć lat. Na

pryczach trzy deski: tyle miejsca należało do mnie. Na tychże pryczach mieściło

się w naszej tylko izbie ze trzydzieści osób. W zimie zamykano wcześnie; trzeba

było czekać

dobre cztery godziny, aż wszyscy usną. A zanim się to stało - hałas, rejwach,

rechot, klątwy, brzęk kajdan, swąd i kopeć, ogolone głowy, piętnowane twarze,2

poszarpana odzież, wszystko to-sponiewierane, splugawione... Tak, człowiek jest

wytrzymały! Człowiek - to istota, która się do wszystkiego przyzwyczaja, i

sądzę, że to. najtrafniejsze określenie człowieka. Było nas ze dwustu

pięćdziesięciu - liczba prawie stała. Jedni przychodzili, inni kończyli swój

termin i odchodzili, jeszcze inni umierali. I kogóż tutaj nie było?

Przypuszczam, że każda gubernia, każda strefa Rosji miała tu swych

przedstawicieli. Byli też obcoplemieńcy, było nawet kilku zesłanych górali

kaukaskich. Segregowało się to wszystko wedle stopnia zbrodni, a zatem wedle

liczby lat wyznaczonych za dane przestępstwo. Nie istniała chyba taka zbrodnia,

która by tu nie miała swego przedstawiciela. Główny trzon stanowili zesłańcy-

katorżnicy kategorii cywilnej (twardzi katorżnicy, jak naiwnie nazywali ich sami

aresztanci). Byli to przestępcy całkowicie pozbawieni wszelkich praw, odcięd raz

na zawsze od społeczeństwa, z twarzą napiętnowaną gwoli wiecznemu świadectwu, że

są odepchnięci. Przysyłano ich na roboty z terminem od ośmiu do dwunastu lat,

potem zaś wyprawiano do różnych gmin syberyjskich na osiedlenie. Byli też

przestępcy kategorii wojskowej, nie pozbawieni praw, jak w ogóle w wojskowych

rotach aresztanckich. Przysyłano ich na krótkie terminy, po których upływie

wracali tam, skąd przybyli, do wojska, do syberyjskich batalionów liniowych.

Wielu z nich prawie natychmiast wracało za ponowne ciężkie wykroczenia, jednak

już nie na krótkie terminy, lecz na dwadzieścia lat. Ta kategoria nosiła nazwę

"ustawicznych". Ale i d "ustawiczni" nie byli jeszcze bezwzględnie pozbawieni

wszystkich praw. Wreszcie istniała jeszcze jedna osobna kategoria naj-

straszniejszych zbrodniarzy, przeważnie wojskowych, dosyć liczna. Zwała się

"oddziałem specjalnym". Przysyłano tu przestępców z całej Rosji. Sami uważali

się za dożywotnich i nie znali terminu swoich- robót. Według prawa powinni byli

wykonywać podwójne i potrójne normy pracy. Trzymano ich w twierdzy aż do

otwarcia na Syberii najcięższych robót katorżniczych. "Wy - na termin, a my - na

całe żyde" - mówili do innych więźniów. Słyszałem później, że tę kategorię

skasowano. Ponadto skasowano w naszej twierdzy również 578

reżim cywilny, a wprowadzono jedną wspólną rotę wojskowo--aresztancką.

Oczywiście, wraz z tym zmieniła się także zwierzchność. Opisuję tedy przeszłość,

sprawy dawno minione... Było to już dawno, wszystko to majaczy mi teraz niby we

śnie. Pamiętam, jakem wszedł do twierdzy. Działo się to wieczorem, w styczniu.

Zapadł już zmierzch, ludzie wracali z robót, gotowali się do kontroli. Wąsaty

podoficer otworzył mi nareszde drzwi do tego dziwnego domu, w którym miałem

spędzić tyle lat, przeżyć tyle, że gdybym nie doświadczył tego wszystkiego na

własnej skórze, nie mógłbym mieć o tym przybliżonego nawet pojęcia. Na przykład,

żadną miarą "nie mógłbym sobie wyobrazić, co strasznego i dręczącego jest w tym,

że przez cale dziesięć lat katorgi ani razu, ani jednej chwili nie będę sam? Na

robode-zawsze pod konwojem, w domu"-z dwustu towarzyszami, i ani razu, ani razu-

sam! Zresztą nie tylko do takich rzeczy musiałem się jeszcze przyzwyczajać I l,

Byli tutaj zabójcy przypadkowi i mordercy z zawodu, bandyd i hersztowie

bandytów. Byli zwyczajni zlodzieja-szkowie i włóczęgi - specjaliśd od kradzieży

kieszonkowych i tacy, co odcinali woreczki z pieniędzmi. Byli i tacy, co do

których trudno się było domyślić, za co właściwie mogli tu trafić. A jednak,

każdy z nich miał swoją historię, mętną i ciężką jak zamroczenie po przepiciu.

Na ogół mało mówili- o swej przeszłości, nie lubili o niej opowiadać i widocznie

starali się o niej nie myśleć. Znałem wśród nich nawet zabójców tak wesołych,

tak nigdy się nie frasujących, że śmiało byłbym szedł o zakład, iż sumienie

nigdy się w nich nie odzywało. Lecz byli też osobnicy ponurzy, niemal zawsze

milczący. W ogóle, rzadko kto opowiadał o swoim żydu, a i ciekawość była nie w

modzie, jakoś nie w zwyczaju. Ot, chyba że ktoś z rzadka rozgada się z nudów, a

inny obojętnie i posępnie słucha. Nikt tutaj nie mógł nikogo zadziwić. "Ludzie z

nas, kształceni!" - mówili często, z dziwną przechwałką. Pamiętam, kiedyś pewien

bandyta, podchmielony (na katordze można się było czasem upić), jął opowiadać,

jak zarżnął piędoletniego chłopczyka, jak go najpierw przynęcił zabawką,

zaprowadził gdzieś do pustej szopy, no i tam zarżnął Cale koszary, które dotąd

śmiały się z jego żartów, krzyknęły jak jeden mąż i ban-S79

dyta musiał umilknąć; ale nie z oburzenia krzyknęły koszary, tylko dlatego, że

nie powinien był o tym mówić, gdyż mówić o tym nie wypada. Nawiasem dodam, że ci

ludzie byli istotnie "kształceni", i to nawet nie w przenośnym, ale w dosłownym

znaczeniu. Z pewnością przeszło połowa umiała czytać i pisać. W jakim innym

miejscu, gdzie się lud rosyjski zbiera w wielkich skupiskach, potraficie

wydzielić gromadę liczącą dwustu pięćdziesięciu ludzi, których połowę

stanowiliby piśmienni? Słyszałem później, że na podstawie danych tego rodzaju

ktoś wziął asumpt do wniosku, że piśmienność gubi nasz lud. Jest to błąd: powody

są zupełnie inne, choć trudno zaprzeczyć, że piśmienność rozwija w ludzie

pewność siebie. Ale to wszakże nie przywara. Wszystkie kategorie można było

rozróżnić po odzieży: jedni mieli połowę kurtki brunatną, połowę szarą, jak

również jedną nogawicę szarą, drugą zaś brunatną. Kiedyś na robocie sprzedająca

kołacze dziewczynka podeszła do więźniów, długo im się przyglądała, po czym

raptem wy-buchnęła śmiechem. "Pfe, jak to brzydko! - zawołała - i szarego sukna

zabrakło, i burego sukna zabrakło!" Byli też tacy, którzy całą kurtkę mieli z

szarego sukna, tylko rękawy brunatne. Głowę również golono rozmaicie: jedni

mieli połowę głowy ogoloną wzdłuż czaszki, inni w poprzek. Od pierwszego

wejrzenia można było zauważyć w tej całej dziwnej rodzinie pewien uderzający rys

wspólny; nawet najwybitniejsze, najbardziej oryginalne jednostki, które jak

gdyby mimo woli królowały nad innymi - nawet one starały się utrafić w ton

wspólny. W ogóle zaś powiem, że cały ten ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin