Gemmell David - Kamien krwi.pdf

(970 KB) Pobierz
Gemmell David - Kamien krwi
David Gemmell
Kamień Krwi
Podziękowania
Dziękuję moim redaktorom, Johnowi Jarroldowi z wydawnictwa Random i Stelli
Graham z Hastings, oraz korektorce Jean Maund i pierwszemu recenzentowi, Valowi
Gemmellowi. Jestem również wdzięczny kolegom pisarzom, Alanowi Fisherowi i
Peterowi Lingo-wi, za tak chętnie ofiarowaną mi pomoc. I wielu moim wiernym
czytelnikom za listy nadsyłane przez lata z prośbą o napisanie dalszych opowieści o
Jonie Shannowie. Dziękuję!
Prol
o i
TVTidziałem upadek światów i śmierć narodów. Z miej sca w chmu-W rach
obserwowałem gigantyczną falę przypływu zalewającą wybrzeża, wchłaniającą
miasta i zatapiającą tłumy.
Dzień początkowo zapowiadał się spokojnie, ale ja wiedziałem, co nastąpi.
Nadmorskie miasto tętniło życiem, ulicami ciągnęły sznury pojazdów, na chodnikach
panował tłok, w podziemnych arteriach roiło się od ludzi.
Ostatni dzień był bolesny. Mieliśmy dobrych, pobożnych parafian, hojnych i
życzliwych. Kochałem ich. Trudno jest patrzeć w dół na takie twarze, wiedząc, że
zanim minie dzień, ci ludzie staną przed swym Stwórcą.
Toteż czułem wielki smutek, podchodząc do błękitnosrebrzyste-go samolotu, który
miał nas unieść wysoko ku przyszłości. Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy
czekaliśmy na start. Zapiąłem pas i wyjąłem Biblię. Ale nie znalazłem pocieszenia.
Saul siedział obok mnie i wyglądał przez okno.
- Piękny wieczór, Diakonie - powiedział. Miał rację. Lecz nadciągał już wiatr
przemian.
Gładko unieśliśmy się w powietrze. Pilot poinformował nas, że pogoda się pogarsza,
ale przed burzą zdążymy dolecieć na Bahamy. Wiedziałem, że tak nie będzie.
Wznosiliśmy się coraz wyżej i wyżej. Saul pierwszy zauważył zapowiedź czegoś
złego.
- Jakie to dziwne - klepnął mnie w ramię. - Zdaje się, że słońce znowu wschodzi.
- To ostatni dzień, Saulu - odrzekłem. Zerknąłem w dół i zobaczyłem, że odpiął pas.
Kazałem mu go zapiąć z powrotem. Ledwo
zdążył to zrobić, pierwszy potworny podmuch wiatru targnął maszyną. Naczynia,
książki, tace, bagaże spadały na podłogę- Pasażerowie zaczęli krzyczeć z przerażenia.
Saul zamknął oczy i pogrążył się w cichej modlitwie, ale ja byłem spokojny.
Odwróciłem się w prawo i wyjrzałem przez okno. W dole rosła ogromna fala. Pędziła
w kierunku wybrzeża.
Pomyślałem o ludziach w mieście. Z pewnością sądzili, że są świadkami cudu - oto
zachodzące słońce znów wschodzi. Pewnie uśmiechali się, może klaskali w dłonie.
Ale niedługo spojrzą na horyzont. Najpierw uznają, że to tylko niskie chmury
burzowe przysłoniły niebo. Lecz wkrótce dotrze do nich straszna prawda, że to morze
unosi się na spotkanie z niebem i zaraz zwali się na nich spienioną ścianą śmierci.
 
Odwróciłem wzrok. Samolot drżał, wznosił się i opadał, daremnie próbując oprzeć się
miotającym nim wichrom. Wszyscy pasażerowie byli pewni, że lada chwila
pożegnają się z życiem. Wszyscy oprócz mnie. Ja wiedziałem.
Po raz ostatni spojrzałem przez okno. Miasto wydawało się teraz maleńkie, strzeliste
wieżowce przypominały palce dziecka. W budynkach wciąż paliły się światła, po
obwodnicach mknęły rzędy samochodów.
A potem wszystko zniknęło.
Saul otworzył oczy i wpadł w panikę.
- Co się dzieje, Diakonie?!
- To koniec świata, Saulu.
- Zginiemy?
- Nie. Jeszcze nie. Wkrótce dowiesz się, jakie plany ma wobec nas Pan.
Samolot pędził po niebie niczym słomka niesiona wichrem.
A później pojawiły się barwy. Żywa czerwień i purpura otuliły kadłub i przesłoniły
okna. Jakby wchłonęła nas tęcza. Potem zniknę-ły, może po czterech sekundach.
Tylko ja wiedziałem, że w ciągu tych czterech krótkich sekund minęło kilka stuleci.
- Zaczęło się, Saulu - powiedziałem.
Rozdział pierwszy
Ból był zbyt silny, by go ignorować, a fala mdłości o mało nie zrzuciła go z konia.
Ale Kaznodzieja mocno trzymał się w siodle. Skierował ogiera ku Przełęczy. Na
pogodnym niebie świecił księżyc w pełni, a na horyzoncie wyraźnie rysowały się
ostre, ośnieżone szczyty gór. Rękaw czarnego płaszcza jeźdźca wciąż się tlił, a
podmuch wiatru podsycił płomień. Kaznodzieja poczuł nowy ból i zdusił ogień ręką
czarną od sadzy.
Gdzie oni są? - zastanawiał się, patrząc na zbocza. Wyschło mu w ustach, więc
ściągnął cugle i sięgnął po manierkę zwisającą z łęku siodła. Odkręcił mosiężny
korek, ale gdy pociągnął łyk, nie poczuł smaku wody, lecz palący alkohol. Splunął i
cisnął manierkę daleko od siebie.
Tchórze! Musieli się najpierw zamroczyć dla dodania sobie odwagi, żeby posunąć się
do mordu. Ogarnął go taki gniew, że na chwilę zapomniał o bólu. W oddali, u
podnóża gór, zobaczył grupę jeźdźców wyłaniających się z lasu. Zmrużył oczy.
Pięciu. W czystym górskim powietrzu rozległy się dalekie śmiechy.
Jęknął i zachwiał się w siodle. Pulsowanie w skroni narastało. Dotknął rany z prawej
strony głowy. Krew już zakrzepła, ale wyczuł bruzdę po pocisku. Skóra wokół
szramy była gorąca i nabrzmiała.
Zaczął tracić przytomność i tylko wściekłość nie pozwoliła mu zemdleć.
Pokonał Przełęcz, potem skręcił w prawo i zjechał długim, zadrzewionym zboczem
do drogi. Pochyłość była stroma, koń dwukrotnie pośliznął się na trawie, aż przysiadł
na zadzie. Ale jeździec potrafił nad nim zapanować i ogier w końcu wydostał się na
równy, ubity gościniec.
Kaznodzieja zatrzymał konia, owinął cugle wokół łęku i wyciągnął rewolwery. Miały
długie lufy i bębny ozdobione srebrnymi zawijasami. Wzdrygnął się i zauważył, że
drżą mu ręce. Ile czasu minęło od chwili, gdy po raz ostatni trzymał w dłoniach
śmiercionośną broń? Piętnaście lat? Dwadzieścia? Przysięgałem, że już nigdy ich nie
użyję, nie odbiorę nikomu życia, pomyślał.
 
„Bo byłeś głupi!”
Miłujcie nieprzyjaciół waszych, dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą. *
„I patrzcie, jak giną wasi bliscy”.
Temu, kto cię uderzy w policzek, nadstaw i drugi.
„I przyglądaj się, jak twoi bliscy płoną żywcem”.
Znów zobaczył szalejące płomienie, usłyszał przerażone krzyki konających... Nasha
biegnie do palących się drzwi, ale wali się na nią dach. Dova klęczy przy zabitym
mężu, Nolisie. Jej sierść płonie. Otwiera drzwi, lecz ginie od kul pijanych,
rechoczących mężczyzn, którzy czekają na zewnątrz...
Jeźdźcy pojawili się w polu widzenia i zobaczyli samotną sylwetkę czekającego na
nich mężczyzny. Chociaż z pewnością go rozpoznali, nie okazali strachu. Zdziwił się,
lecz po chwili wszystko zrozumiał - nie zauważyli jego rewolwerów zasłoniętych
wysokim łękiem siodła. Nie znali również jego sekretu. Przyspieszyli, a on czekał, aż
się zbliżą. Drżenie rąk ustało i spłynął na niego wielki spokój.
- No, no... - odezwał się jeden z jeźdźców, potężny mężczyzna w obszernym
brezentowym płaszczu. - Złego diabli nie biorą, co? Popełniłeś błąd, jadąc za nami,
Kaznodziejo. Byłoby dla ciebie lepiej, gdybyś od razu zginął tam, na miej scu. -
Wyciągnął obosieczny nóż. - A teraz obedrę cię żywcem ze skóry!
Przez chwilę nic nie mówił, potem spojrzał mężczyźnie prosto w oczy. — Czy się
wstydzą, że popełnili obrzydliwość? — zacytował. — Oni nie potrafią się wstydzić,
nie umieją także się rumienić. — Uniósł prawy rewolwer płynnym, niespiesznym
ruchem. Wielki jeździec zamarł na ułamek sekundy, potem szybko sięgnął do kabury.
Za późno. Nie zdążył nawet usłyszeć huku wystrzału; pocisk dużego kalibru przebił
czaszkę i zwalił go z siodła. Spłoszone konie stanęły dęba i zapanował chaos.
Kaznodzieja okiełznał swojego ogiera i dwukrot-
 Wszystkie cytaty z Pisma Świętego wg „Biblii Świętej” wyd. przez Towarzystwo
Biblijne w Polsce, Warszawa, 1996 (przyp. tłum.).
10
nie nacisnął spust. Pierwsza kula utkwiła w gardle chudego brodacza, druga w
plecach jeźdźca, który odwrócił konia i chciał umknąć z placu boju. Trzeci został
trafiony w pierś. Krzyknął, spadł na ziemię i począł pełznąć ku zaroślom na poboczu
drogi. Ostatni z j eźdź-ców zdołał zapanować nad koniem, wyciągnął długi rewolwer
i strzelił. Pocisk bzyknął obok twarzy Kaznodziei i przebił kołnierz płaszcza.
Kaznodzieja odwrócił się w siodle i wypalił dwa razy z lewego rewolweru. Twarz
prześladowcy zamieniła się w bezkształtną miazgę. Bezpańskie konie pogalopowały
w noc. Przyjrzał się trupom. Czterej ludzie nie żyli, piąty wciąż próbował doczołgać
się do krzaków, zostawiając za sobąkrwawą smugę. Mężczyzna na ogierze podjechał
do pełznącego uciekiniera.
- Dlatego padną wśród poległych, runą, gdy ich nawiedzę- mówi Pan - powiedział
cicho.
Leżący przekręcił się na plecy.
- Jezu Chryste, nie zabijaj mnie! Nie chciałem tego robić. Nie zabiłem nikogo z
tamtych, przysięgam!
 
- / będą osądzeni, każdy według uczynków swoich - odrzekł jeździec.
Lufa powędrowała w dół. Mężczyzna na ziemi zasłonił twarz rękami. Pocisk strzaskał
mu palce i dotarł do mózgu.
- Już po wszystkim - powiedział Kaznodziej a. Wsunął rewolwery do kabur na
biodrach, zawrócił ogiera i odjechał do domu. Ale ból i zmęczenie dały znać o sobie -
osunął się bezwładnie na koński kark.
Wierzchowiec stanął. Nie wiedział, dokąd iść. Człowiek skierował go na południe,
ale koń nie znał tej drogi. Po chwili ruszył na wschód i opuścił dolinę.
Ogier szedł przeszło godzinę, potem zwietrzył zapach wilków. Z prawej pojawiły się
cienie. Zarżał i stanął dęba. Ciężar zsunął się z jego grzbietu... i koń pogalopował
przed siebie.
Jeremiasz przyklęknął przy śpiącym mężczyźnie i obejrzał ranę na skroni. Nie sądził,
by kula strzaskała kość, ale nie miał też pewności. Krwawienie ustało, lecz przez
policzek ciągnęła się szeroka pręga sięgająca od linii włosów niemal do szczęki.
Przyjrzał się twarzy rannego. Była pociągła i kanciasta, z głęboko osadzonymi
oczami. Cienkie, zaciśnięte wargi nie sprawiały jednak wrażenia okrutnych.
Wiedział, że z twarzy człowieka można wiele wyczytać. Są na niej zapisane jego
przeżycia. Może każdy akt słabości lub nienawi-
11
ści, odwagi czy dobroci pozostawia maleńki znak, cienką zmarszczkę to tu, to tam?
Może w ten sposób Bóg pozwala rozpoznać świętemu nikczemnika kryjącego się za
urodziwym obliczem? Ranny musiał być silnym człowiekiem. Jeremiasz nie znalazł
w jego twarzy wielkiej dobroci, ale też niewiele zła. Delikatnie przemył ranę na
głowie, potem odsunął koc. Oparzenia na ręku i ramieniu goiły się dobrze, choć
pozostało kilka zropiałych miejsc.
Jeremiasz zwrócił uwagę na broń obcego. Powtarzalne rewolwery, wyrób
Piekielników. Wyjął jeden z kabury, odwiódł kurek do połowy i wysunął bęben.
Wystrzelono dwa pociski. Usunął puste łuski i obejrzał dokładnie broń. Nie była
nowa. W latach poprzedzających Drugą Wojnę z Szatanem, Piekielnicy produkowali
samopowtarzalne rewolwery z trochę krótszymi lufami oraz pękate, kanciaste
pistolety automatyczne i karabiny, o wiele bardziej precyzyjne od tego. Ale to nie
uchroniło ich przed zagładą. Jeremiasz widział zniszczenie Babilonu. Diakon kazał
zrównać go z ziemią, żeby nie pozostał kamień na kamieniu. Starzec wzdrygnął się na
to wspomnienie.
Ranny jęknął i otworzył oczy. Jeremiasz poczuł zimny dreszcz strachu, kiedy w nie
spojrzał. Miały mglistą, szarobłękitną barwę zimowego nieba i były tak przenikliwe,
jakby potrafiły zajrzeć w głąb jego duszy.
- Jak się pan czuj e? - spytał, czując jak wali mu serce. Mężczyzna zamrugał i
spróbował usiąść. - Leż spokojnie, przyjacielu. Zostałeś ciężko ranny.
- Skąd się tu wziąłem? - padło ciche pytanie.
- Moi ludzie znaleźli pana na równinach. Spadł pan z konia. Ale przedtem palił się
pan i został postrzelony.
Mężczyzna wziął głęboki oddech i zamknął oczy.
- Nic nie pamiętam.
 
- To się zdarza - odrzekł Jeremiasz. - Uraz spowodowany bolesnymi ranami. Kim
pan jest?
- Nie pamię... - obcy zawahał się. - Shannow. Jestem Jon Shan-now.
- Niesławne nazwisko, mój przyjacielu. Niech pan teraz odpocznie. Wieczorem
przyniosę panu coś do jedzenia.
Ranny otworzył oczy i chwycił Jeremiasza za ramię.
- Kim jesteś, przyjacielu?
- Nazywam się Jeremiasz. Wędrowiec.
12
Mężczyzna opadł na posłanie.
- Idź i wołaj do uszu Jeruzalemu, Jeremiaszu — wyszeptał i zapadł w głęboki sen.
Jeremiasz wyszedł z wozu i zamknął za sobą drewniane drzwi. Isis rozpaliła ognisko i
teraz zbierała zioła nad rzeką. Jej krótkie, jasne włosy połyskiwały w słońcu jak
pasma złota. Podrapał się w siwą brodę i pożałował, że nie jest dwadzieścia lat
młodszy. Dziesięć innych wozów stało półkolem nad brzegiem rzeki. Płonęły tam
trzy dalsze ogniska. Meredith klęczał przy pierwszym, kroił marchew i wrzucał do
garnka zawieszonego nad ogniem.
Jeremiasz przeszedł łąkę i przykucnął naprzeciw młodego uczonego.
- Widzę, że odpowiada panu życie pod słońcem i gwiazdami, doktorze - zagadnął
przyjaźnie. Meredith uśmiechnął się nieśmiało i odgarnął z czoła pukiel płowych
włosów.
- W istocie, meneer Jeremiaszu. Z każdym dniem czuję się silniejszy. Jestem pewien,
że gdyby więcej mieszczuchów zobaczyło tę krainę, byłoby na świecie mniej
barbarzyństwa.
Jeremiasz nie odpowiedział. Przeniósł wzrok na ognisko. Z doświadczenia wiedział,
że barbarzyństwo podąża za człowiekiem jak cień. Gdzie stąpnie człowiek, tam
wkrótce pojawia się zło. Ale Meredith miał łagodne usposobienie. Nic nie szkodzi, że
młody człowiek pielęgnuje w sobie marzenia.
- Jak się czuje ranny? - zapytał lekarz.
- Wydaje mi się, że wraca do zdrowia, choć twierdzi, że nie pamięta, jak odniósł
obrażenia. Mówi, że nazywa się Jon Shannow.
W oczach Mereditha błysnął gniew.
- Przeklęte nazwisko! Jeremiasz wzruszył ramionami.
- To tylko nazwisko.
Isis uklękła na brzegu rzeki i przyjrzała się długiej, smukłej rybie tuż pod
powierzchnią wody. Piękna, pomyślała. Dosięgła jej swym umysłem i natychmiast
wcieliła się w rybę. Poczuła wokół siebie chłodną toń i ogarnęła ją nieprzeparta chęć
ruchu, odpłynięcia stąd, walki z prądem, ucieczki...
Otrząsnęła się i położyła na plecach. Wtedy zobaczyła nad sobą Jeremiasza.
Uśmiechnęła się i usiadła.
- Jak on się czuje? - zapytała, gdy starzec spoczął obok niej.
13
- Dochodzi do siebie. Chciałbym, żebyś posiedziała przy nim. -Zauważyła, że stary
człowiek stara się ukryć niepokój. Oparła się chęci wniknięcia w jego umysł i
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin